niedziela, 1 lipca 2018

Filmy z książką w tle

Filmy z książką w tle


Redaktor Ego: Gdy nadchodzi upragniony weekend, wybieramy się do kina, by usiąść na wygodnych fotelach i na ogromnym ekranie podziwiać filmowe nowości. Domatorzy oraz zwolennicy luźnych dresów i leniwych wieczorów mogą rozłożyć się na kanapie lub w łóżku i przebierać w coraz bogatszej ofercie prezentowanej przez serwisy streamingowe. Wszystkie te wygody zawdzięczamy książkom. Narodziny filmu należałoby w pierwszej kolejności powiązać z rozwojem fotografii (bo czym jest film jak nie ruchomymi zdjęciami), ta zaś wydawać by się mogło, jest technologiczną odpowiedzią na obrazy zamknięte w złotych ramach (bo czym jest zdjęcia jak nie obrazem namalowanym przez aparat). Idąc dalej tym torem wszelkie obrazy Picassa czy Rembrandta mają na „chłopski rozum” przecież więcej wspólnego z naściennymi malowidłami niż ze skrupulatnie połączonymi kartkami zapełnionymi teksem. Gdzie w tym wszystkim jest książka? Niewiele dziś byśmy osiągnęli, gdyby nie pismo, a później wynalezienie druku i maszyny drukarskiej. Człowiek najpierw mógł zapisywać całą swoją wiedzę, a później przekazać ją innym. Masowa produkcja umożliwiła dostęp to tej wiedzy niemal każdemu. W ten sposób, zamiast powoli maszerować wybiegliśmy w przyszłość. Spojrzenie na tę kwestię z tej perspektywy powinno na zawsze ukrócić kwestię czy to film, czy książka jest lepsza. W takim razie skoro film zawdzięcza tak wiele książce, zapraszam Cię na podróż po popkulturze w poszukiwaniu tytułów, w których książki miały mniejsze lub większe znaczenie.

Kinga: Zauważyłam, że kolejnymi pomysłami rzucamy sobie nawzajem wyzwania. Ostatnio wspominałeś o tym, że trudno było Ci znaleźć wystarczającą ilość dobrych filmów spoza USA, teraz ja głowiłam się godzinami, żeby dobrze wpasować się w temat, który zaproponowałeś. Ale to z drugiej strony dobrze, bo możemy – jak to nazywasz – poszerzać horyzonty.

Na swoim blogu nie raz zdarzyło mi się podkreślać, jak bardzo ukształtowała mnie Carrie Bradshaw. I wspomnę jeszcze raz w poniedziałek. Nawet nie chcę mi się liczyć, ile razy widziałam „Seks w wielkim mieście”, zarówno jeśli chodzi o serial, jak i dwa filmy pełnometrażowe. Właśnie w drugim z nich Carrie jest już etatową pisarką i ma na swoim koncie kilka książek. Najnowszą jest „I do. Do I?”, która dotyczy głównie zagadnień związanych z małżeństwem. Choć w filmie nie jest ona na pierwszym planie, przewija się gdzieś w tle od początku, aż do jego zakończenia. Obserwujemy, jak Carrie dostaje swój pierwszy egzemplarz, czyta pierwsze recenzje, a pod koniec filmu, gdy jest dojrzalsza o nowe doświadczenia, prawdopodobnie napisałaby ją inaczej. Co nie oznacza, że nie jest z niej dumna. A widz jest dumny razem z nią. Artykuły pisane nocami do Vogue nie pozostały tylko w papierowej próżni, ale na coś się przydały.


Redaktor Ego: Książki mogą mieć na nas niesamowity wpływ. Wśród swoich znajomych z łatwością znaleźć można ludzi uwielbiających książki do tego stopnia, że światem przedstawionym żyją jak swoim własnym. Z bohaterami nie tylko się utożsamiają, ale kochają najszczerszym uczuciem i naśladują. Niektórzy mimo upływu lat uparcie oczekują listu z Hogwartu, inni próbują łóżkowych eksperymentów, bo nagle odkrywają w sobie charyzmę i temperament Christiana Greya. Książki nieraz tak mocno na nas działają, że zapominamy o granicy między rzeczywistością a fikcją. Gdy ta linia się zaciera, stają się one naturalnym elementem naszego życia. To najwyższy czas, żeby dać nogę jak najdalej.

Annie Wilkes jest przykładem naprawdę oddanej fanki. Twórczość swojego ulubionego autora zna na pamięć, a o losach swojej ukochanej postaci opowiada z pasją i emocjami, jakby chodziło o jej najlepszą przyjaciółkę. Annie to również cudowna osoba o wielkim sercu. Jest troskliwa, skora do pomocy, oddana i zaangażowana. Gotowa jest rzucić się na ratunek, nie zważając na swoje potrzeby. Jeżeli zdarzy Ci się dachować samochodem w środku lasu w czasie śnieżycy, warto mieć przyjaciółkę właśnie taką jak Annie. Weźmie Cię na plecy, przeniesie przez zaspy do swojego domu, poskłada Ci kości, ugotuje pyszną zupę, a i zadba o miejsce do pracy, byś nie narobiła sobie zaległości. I nie poprosi o nic w zamian. Po prostu anioł kobieta. Jeżeli jednak chodzi o jej ukochaną Misery, w jej obronie gotowa jest Ci połamać nogi wielkim młotem albo grozić równie wielkim nożem kuchennym. Nie tracąc przy tym, niepokojącego wyrazu twarzy. Gdy pod jej skrzydła trafia autor uwielbianego przez nią cyklu, pomoc Annie jawi mu się jako opaczność boża. Wystarczy jednak mała różnica zdań, a sympatyczna kobieta zamienia jego życie w piekło. Jak przystało na bohaterów historii spod pióra Stephena Kinga, wręcz absurdalna sytuacja zmienia się w prawdziwą walkę o życie. Uśmiech Annie jest natomiast czymś, co potępieńcy muszą widzieć w chwili, gdy stają przed wrotami piekieł. A to wszystko dlatego, że ktoś zbyt poważnie traktuje książki.


Kinga: Nie warto zadzierać z żywymi, ale jeszcze gorzej z martwymi. Teoretycznie martwymi. Bo kiedy ktoś postanowi na przykład odkopać mumię sprzed dwóch tysięcy lat, na pewno nie wróży to nic dobrego.

Kiedy fascynacja literaturą idzie za daleko, rodzi się nieco nawiedzona bibliotekarka, Evelyn, która postanawia odnaleźć zaginione Miasto Umarłych – Hamunaptrę. W związku z tym bez żadnych konsekwencji rzuca swoje miejsce pracy (zdewastowane przez siebie kilka minut wcześniej) i wyrusza w daleką podróż na pustynię. W międzyczasie trafia zarówno na sojuszników, jak i opozycję, mającą chrapkę jedynie na ukryte w starożytnym grobowcu skarby. Po obudzeniu przez nie do końca pełnosprawnych poszukiwaczy złota mumii kapłana o wielkiej mocy sprawczej, cała fabuła „Mumii” plecie się wokół dwóch ksiąg – złotej i czarnej. Obie napisane starożytnym językiem, obie zawierające starożytne zaklęcia, obie posiadały w gratisie opcję zdewastowania lub uratowania całego świata. I dostarczyły szereg plot twistów (no, może nie szereg, ale jak na tamte czasy – było zaskakująco). Towarzyszyły naszym protagonistom do samego końca, aby wspierać ich dobre zamiary. Oczywiście sporo atrakcji zapewnia też brat głównej bohaterki, który z czytaniem ma raczej niewiele wspólnego, a który pod koniec filmu okazuje się całkiem przydatny.


Redaktor Ego: Książki mogą wyrażać nasze emocje. Oczywiście w tym momencie pojawia się problem, z tym, co autor miał właściwie na myśli. Pytanie to wywoływało u mnie stany lękowe i wątpliwość czy mój mózg, aby na pewno funkcjonuje w granicach powszechnie obowiązujących standardów. Z czasem zdałem sobie sprawę, że niemal każdy dowolny tekst rzeczywiście w swoim drugim dnie potrafi zawierać mnóstwo informacji. Kamień jednak spada z serca na wieść o tym, że klucza już nie ma i żadna komisja nie stoi nade mną niczym ponura Inkwizycja (chociaż interentowa społeczność też potrafi być okrutna), a interpretacja zależy ode mnie. Trzeba pamiętać, że dowolność i interpretacyjna bezkarność może nieść za sobą przykre konsekwencje.


Susan jest umiarkowanie szczęśliwą i nie do końca spełnioną właścicielką galerii sztuki oraz żoną zabieganego biznesmena. W wolnych chwilach nie dosypia i zapewnia wszystkich wkoło, jak fatalne są wybrane przez nią wystawy. Nie chce jej się nawet robić dobrej miny do złej gry w (zbliżające się) bankructwo. Monotonię dnia codziennego przerywa jej niespodziewanie przesyłka od byłego męża. Cierpiący na wieczny kryzys twórczy Tony przesyła Susan książkę zatytułowana „Zwierzęta Nocy” i pragnie, aby przeczytała ją jako pierwsza. Bohater dzieła, łudząco przypominający ex-męża Susan (w obu rolach Jake Gyllenhaal), trafia w tarapaty godne twórczości Stephena Kinga. Mocna i nieprzyjemna historia jest, na tyle wstrząsająca, że śmiało mogłaby zostać materiałem na osobny film. Książkowa narracja zdaje się mieć wspólne elementy z przeszłością Susan, lecz do tych bohaterka, mimo że podświadomie z pewnością coś wyczuwa, nie chce się przyznać. „Zwierzęta nocy” to nieprzyjemny film otulony ciężką atmosferą i doprawiony świetnymi zdjęciami i montażem. Przeplatające się wątki poruszają się na granicy spójnej całości, sugerując podobieństwa, nie wskazując jednak niczego wprost.


Pojawia się pytanie. Czy widzowie dadzą radą odczytać, co autor miał na myśli? Bo pierwsza czytelniczka ma z tym chyba wyraźne problemy.

Kinga: Robi się tu powoli ciężko i raczej mrocznie. Dlatego na chwilę znowu ucieknę w stronę niczym nieograniczonej beztroski, do świata, gdzie wszystko jest dozwolone, a wydawanie książek szalenie łatwe. Choć czasem takie nowości na półkach mogą przysporzyć sporo problemów samemu twórcy. Zwłaszcza wtedy, kiedy pojawia się to znienawidzone przez maturzystów pytanie — co autor miał na myśli.

Myślałam, że uda mi się w tym zestawieniu zmieścić tylko jedną produkcję dla nastolatek spragnionych nowojorskiego życia. Ale się nie udało, bo pisząc o „Sex and the City”, przypomniałam sobie o innym weteranie tasiemców dla młodzieży, choć trochę młodszym, niż Carrie i jej przyjaciółki z Manhattanu.

W „Plotkarze” naprawdę sporo się dzieje. To odświeżona wersja „Mody na sukces”, gdzie każdy w końcu będzie z każdym przynajmniej raz. Rozstania, powroty i wszystkie perypetie nastolatków z Upper East Side prowadzą jednego z bohaterów do napisania książki. Dan Humphrey to wrażliwy literat z Brooklynu, kompletnie nieprzystosowany do szalonego życia Manhattanu. Podczas jednego z miliona sezonów serialu, Dan obserwuje swoich znajomych, co przynosi owoc w postaci książki o każdym z nich. Mają oni co prawda zmienione imiona, ale powszechnie znane fakty szybko demaskują, kim inspirował się nasz bohater. I oczywiście na światło dzienne wychodzi wszystko to, co naprawdę myśli o bogatych nowojorskich dzieciakach. Nie mogę sobie przypomnieć, czy książka ostatecznie trafiła do druku, ale do jakiegoś potencjalnego wydawcy na pewno. Z tym że niestety oprócz całkiem dobrych opinii, książka zgarnęła też wszystkich przyjaciół Dana, łącznie z jego dziewczyną, a oni zgodnie odwrócili się od niego i od siebie nawzajem. Czy było to tego warte? Oczywiście. Sytuacje w książce oparte były na faktach, więc mieszkańcy Upper East Side dzięki temu zagrali ze sobą w bardzo nowojorską wersję „Ego”.


Redaktor Ego: Książki mogą nieść nadzieję, a słowa moc panowania nad ludzkimi duszami. Gdy na świat spadnie apokalipsa, ale nie ta biblijna tylko ta filmowa, wiele się zmieni. Słońce, zamiast przyjemnie grzać naszą skórę, zacznie wypalać nam oczy, w modzie będzie dominował styl al'a Mad Max, a przedmioty, które są tak naturalnym elementem naszego otoczenia, że nawet ich nie zauważamy, zyskają niezwykłą wartość. Za menażkę wody, nawilżone chusteczki czy aspirynę pozostali przy życiu ludzie gotowi s zabić bez mrugnięcia okiem. Taką wartość dla pamiętających czasy „sprzed” mają również książki. Jedna z nich może stać się bronią potężniejszą niż wszystkie gnaty i spluwy, jakie mają najliczniejsze nawet pustynne bandy.

W świecie pozbawionym nadziei, gdzie jedynym sensowym celem jest przetrwanie, trudno jest znaleźć dla siebie miejsce. Nie ma w nim marzeń, nie ma jutra. W takich warunkach pozostaje zezwierzęcenie i udział w powolnym upadku wartości. Nikt nie myśli o rzeczach większych ani o dobru ogółu. Nikt poza pewnym samotnym wędrowcem. Eli wyrusza w podróż na zachód, gdzie ma odnaleźć cel swojej podróży — miejsce, gdzie dla ludzkości narodzi się nowa nadzieja. Jej źródłem jest księga, którą pielęgnuje i strzeże. Zawarte w niej słowa mają moc mogącą ocalić ludzkość. Nic dziwnego, że łapska na niej chce położyć żądny władzy i potęgi czarny charakter. Dobro zmaga się ze złem. Nadzieja z pragnieniem kontroli nad ludzkimi duszami, a Denzel Washington z Gary Oldmanem. Areną walki w „Księdze Ocalenia” jest zdewastowany świat pełen post-apokaliptycznego piękna.


Kinga: Myśląc o filmach, w których pierwsze bądź czwarte skrzypce grają książki, nie potrafię przeoczyć jeszcze jednego filmu, w którym arcydzieło literatury dopiero powstaje. Po spotkaniu z Carrie Bradshaw i Sereną van der Woodsen, proponuję przenieść się z dusznego Manhattanu na nasze podwórko i zakrzyknąć wspólnie „Marian, tu jest jakby luksusowo”.

Marian Wolański jest chyba moim ulubionym filmowym alkoholikiem. Niespełniony humanista, który po dwóch „Koglach-moglach” nadal jest docentem i wciąż nie może skończyć pisać książki. Życiowy nieudacznik niezdolny do podejmowania decyzji – doskonały materiał na pracownika naukowego i wzór dla przyszłych pokoleń, chcących zgłębiać tajniki pedagogiki. Po tylu latach oglądania nadal nie wiem, co docent Wolański tak namiętnie klepie na swojej maszynie do pisania, ale cała zabawna otoczka, która spowija go jako bohatera jest warta oczekiwania każdej publikacji.


Redaktor Ego: Książki mogą być śmiertelnym zagrożeniem. Nie byłbym chyba sobą, gdybym w naszym zestawieniu nie sięgnął po fantastyczny wątek albo nie otarł się przynajmniej o obrzydliwy horror. Czy w świecie przeklętych przedmiotów i nawiedzonych obiektów znajdzie się książka mogąca ściągnąć na bohaterów śmiertelnie niebezpieczeństwo?

Poradnik survivalu część 66. Jeżeli chatka ukryta w środku lasu ma na wyposażeniu piwnice — nie wchodź do niej. Serio. Skoro jednak nie możesz się oprzeć, niczego nie dotykaj, nie wynoś, a jak znajdziesz tekst napisany krwią, to go pod żadnym pozorem nie czytaj. Bo jeżeli oczekujesz, że w tym momencie pojawia się kolorowe kucyki albo przyjazne elfy spełniające życzenia to bardzo grubo się mylisz.

Przyjaciele uzależnionej od prochów Mii zabierają ją do klimatycznie urządzonej chatki, gdzieś na totalnym odludziu w leśnej głuszy. Postanawiają jej pomóc w przetrwaniu najgorszego okres podczas odwyku, oferując swoje wsparcie. Dla jej dobra nie cofając się przed bezwzględnymi działaniami. No i oczywiście w międzyczasie przez przypadek przywołują demona. Oczywiście, jeżeli znalezienie w piwnicy księgi oprawionej w ludzką skórę w etui z drutu kolczastego, a następnie przeczytanie zapisanych krwią wersetów nieznanym języku można uznać z przypadek. Wystrój piwnicy też powinien dawać wiele do myślenia, ale co tam, kto nie chciałby zajrzeć do książki żywcem wyjętej z koszmarów Lovecrafta.


Gdyby nie ciekawość połączona z lekkomyślnością nie mielibyśmy nowej wersji „Martwego Zła”. Genialnie zrealizowany pod względem efektów specjalnych, charakteryzacji i montażu jest jednym z najbardziej obrzydliwych i krwawych filmów grozy ostatnich lat. W wersji Alvareza znaleźć możemy liczne nawiązania do oryginału z lat 80' z Campbellem w roli głównej (tak, to ten koleś z serialu z piłą mechaniczną zamiast ręki). Krew leje się tu w ilościach równych opadom atmosferycznym, brutalne sceny opływają sosem Gore, a mroczny las podkręca jeszcze bardziej nieprzyjemny klimat. No i Jane Levy pokryta charakteryzacją i szaleństwem jest genialna w głównej roli. Jak się okazuje, zapał do czytania nie zawsze niesie ze sobą pozytywne skutki.


Kinga: Survival to rzeczywiście istotna kwestia, podobnie jak podejmowanie odpowiednich decyzji, na przykład nie wchodzenie do nieprzyjemnie wyglądających piwnic. Książki mogą przysporzyć sporo problemów, jeśli to wystarczy na określenie przywołania demona. Ale może też nauczyć wytrwałości w dążeniu do celu, uporu i motywować do działania. Nie przywoływałam tu jeszcze książek istniejących rzeczywiście, dlatego połączę to teraz z biografią, co daje całkiem przyjemną dla widza historię o dziejach edukacji seksualnej.

Czasy, w których słowo „seks” trudno przychodziło wypowiedziane nawet szeptem, roboczo nazwane PRL-em, to dla Michaliny Wisłockiej najgorszy okres na wydawanie książek. Ceniona wśród pacjentek pani seksuolog nie miała tak lekko z wydawniczą władzą. Wszechobecna cenzura kazała obywatelom myśleć, że wszelka edukacja w tym zakresie jest absolutnie zbędna. Rodzi to serię nieprzyjemności na drodze do pisarskiego sukcesu. Autorka nie poddaje się jednak i dzielnie walczy ze zmaskulinizowanym gronem edytorskim. Poza tym nieustannie buduje wokół siebie i swojej książki grupę sympatyków, budzi w pacjentkach pełne zaufanie, dzięki czemu jest jak najlepszy kandydat na prezydenta. Kobiety mają potrzebę zdobycia wiedzy na temat spraw łóżkowych, innej niż wybór materaca, dlatego ostatecznie „Sztuka kochania” zajmuje miejsce w księgarniach i do dziś jest całkiem poczytną pozycją.


Redaktor Ego: Książki mogą być wrogiem ideologii. Książki mogą zagrażać władzy. Zawarte w nich treści wpływają na nas i kształtują. Ze zdobytą za ich pomocą wiedzą i odczuwanymi emocjami stajemy się wyjątkowi i niepowtarzalni. Ktoś jadący obok nas w autobusie lub osoba czekająca przed nami w kolejce może przeczytała ich mniej od nas, ale sprawiły one, że patrzy na świat w sposób niepowtarzalny, zupełnie inny od naszego. W końcu wyścig w ilości przeczytanych książek i wszelkie porównywanie nie do końca ma sens, bo przecież książka to jedynie medium, a treść treści nie równa. Jedna może zmienić tysiące osób, a tysiące książek mogą jedną osobę utwierdzić w dawnym przekonaniu. Chociaż często opowiadają o nieistniejących wydarzeniach i bohaterach i nie dają żadnych odpowiedzi, skłaniają nas do myślenia. A ludzi myślących i różnorodnych trudniej kontrolować.

W temperaturze 451 stopni Fahrenheita zaczyna płonąć papier. 451 to symbol strażaków przyszłości, którzy zamiast gasić pożary, wzniecają je. Niczym gestapowcy wpadają do domów, poszukują książek i rozpalają z nich ogniska. Zawarte bowiem w nich treści prowadzą umysł ludzki do szaleństwa i ułomności umysłu. Czytelnicy, uważani przez władzę za zagrożenie, niczym rasowy ruch oporu walczą w obronie książek, romantycznie kryjąc się po lasach i wierząc w lepsze jutro. Świat pozbawiony książek jest o wiele łatwiejszy do podporządkowania. Rzeczywistość z "451° Fahrenheita" jest pod wieloma względami smutna. Dzieci cieszą się na myśl o niszczeniu literatury (z drugiej strony, kto przynajmniej raz nie śnił o płonącym podręczniku do matematyki). Cytaty wielkich pisarzy tak chętnie wrzucane przez młodzież na facebookowe ściany, są niczym narkotyk. Zakazane kuszą jednych swoją tajemnicą i uzależniają, dla drugich są pozostałością po zamienionej w popiół przeszłości do której nie można już wrócić.


Książkowa wizja świata przedstawiona przez Raya Bradbury'ego w jego książce z lat 50 okazuje się zbyt trudna dla filmowców. Zarówno wersja z 1966 roku, jak i ta współczesna z 2018, celnie uderzają pojedynczymi aspektami, brak w nich jednak naprawdę przygnębiającego obrazu zdeprawowanej władzy i nowego społeczeństwa narodzonego w świecie bez książek. Miejmy nadzieję, że na kolejną próbę nie przyjdzie nam czekać aż 52 lata. A może to po prostu ta sytuacja, w której książka zawsze będzie tym lepszym wyborem.


Kinga: Książki inspirują nie tylko nas jako czytelników, ale także producentów filmów czy seriali. I to pod wieloma względami. Widzieliśmy już masę adaptacji, w których historia z książki jest przeniesiona dość wiernie na ekran, a twórcy inspirowali się konkretnym pisarzem. Filmy o książkach, o pisaniu książek, albo takie, w których słowo pisane ma bardzo dużą wartość (jak w „Księdze Ocalenia”) to mniej popularny motyw, ale z pewnością wart uwagi. Kiedyś przeróżne publikacje dodawały ludziom otuchy w trudnych chwilach, podobno tak było z „Panem Tadeuszem”, ten motyw wykorzystał Sienkiewicz w „Latarniku”. Mam nadzieję, że kinematografia będzie jeszcze chętniej sięgać po taki schemat, bo taki cross pokazuje przede wszystkim, że książki wcale nie umierają w erze ruchomego obrazu.





niedziela, 17 czerwca 2018

Chciałbym być bohaterem, czyli super moce, które nam się marzą

Chciałbym być bohaterem, czyli super moce, które nam się marzą




Redaktor Ego: Zdolność stawania się niewidzialnym, wiązka niszczycielskich laserów strzelających z oczu, unoszenie się w powietrzu niczym ptak, teleportacja czy w końcu czytanie w myślach, dające przynajmniej nikłe szanse na zrozumienie, o co właściwie chodzi naszemu rozmówcy. Któż z nas przynajmniej przez chwilę nie marzył o posiadaniu super mocy? Chociaż historia udowodniła, że przeświadczenie o byciu nadczłowiekiem nie niesie ze sobą nic dobrego, to posiadanie zestawu nienaturalnych cech i umiejętności pozwalających przeciwstawić się prawom fizyki oraz zgłębić niedostępne dla nas tajemnice wydaje się niezwykle kuszące. Nikt jednak nie wsadza ręki do terrarium z kolorowymi pająkami, nie biega radośnie do laboratorium, narażając się na napromieniowanie, a tym bardziej nie raczy się maseczką z toksycznych substancji. Dlaczego? Powody mogą być dwa. Jak mawiał poczciwy wujek Ben: „wielka moc to wielka odpowiedzialność” (tak więc nici z dobrej zabawy, musisz ratować świat). Skoro już o ratowaniu świata mowa. Super moc wiąże się zazwyczaj z zakładaniem obcisłych strojów, niefunkcjonalnej peleryny oraz bielizny na spodnie. W stroju takim na rzeszę fanów nie ma co liczyć, bo bardziej niż z bohaterstwem kojarzylibyśmy się z filmami BDSM. Pomarzyć jednak zawsze można. Snucie fantazji o niezwykłych mocach przecież nic nie kosztuje, a spandex, latex i skóra (z pejczami czy bez) może pojawiać się już wedle indywidualnego uznania. Dlatego teraz zapytam, o czym Ty marzysz i jakie są Twoje niezwykłe fantazje.

Kinga: Człowieku, o czym ja nie marzę, jeśli chodzi o super moce! Ileż to razy miałam ogromne pragnienie posiadania rąk inspektora Gadżeta albo umiejętności przenoszenia przedmiotów siłą woli tak, żeby jedzenie samo się robiło i podjeżdżało prosto pod paszczę. Jedna z wymienionych przez Ciebie na samym początku niezwykłych mocy jest również jedną z tych, o których chciałam wspomnieć na starcie. Kiedyś śmiałam się ze znajomych, że właśnie tę umiejętność chcieliby mieć, a potem zamieszkałam na obrzeżach miasta i stanowczo za daleko do ukochanej Łodzi, żeby nie zainteresować się teleportacją. Wyobraź sobie, że nie musisz się martwić, że nie masz parasola, bo wystarczy pstryknięcie palców i już jesteś zakopany w kocyku. Ile zaoszczędzisz na zniszczonych w śniegu butach. A ile czasu na migracji z punktu A do punktu B! I bardzo możliwe, że już nigdy się nie spóźnisz. Czego chcieć więcej?


Kiedyś wspominałam, że przydałaby mi się Myślodsiewnia, ale przecież w świecie Harry’ego Pottera teleportacja była równie przydatną umiejętnością, nawet jeśli związana raczej z magią niż z nadprzyrodzonymi zdolnościami. Co prawda niosła za sobą niekiedy konsekwencje, pojawiało się na przykład wysokie ryzyko utraty jakiejś kończyny, ale zaoszczędzony czas byłby nawet tego wart.

Redaktor Ego: Podpowiem jeszcze, że był przecież „Jumper” z Haydenem Christensenem.

Kinga: Następny pomysłowy się znalazł. Nie oglądałam i na pewno nie planuję.

Redaktor Ego: Znając panujące w fantastycznych światach i równoległych rzeczywistościach zasady, możemy mieć pewności, że na horyzoncie wkrótce pojawi się doświadczony przez życie opryszek, psując naszą radość z uzyskania niezwykłych mocy. Z całą pewnością początkowo będzie od nas sprawniejszy, a jego pseudonim będzie łączył się ze słowami: Black, Evil albo Reverse. W tym momencie sielanka się kończy i stajemy przed trudnym moralnym wyborem. Możemy zabrać swoje zabawki z piaskownicy i się oddalić albo zawalczyć o swoje (przy okazji wyciągając z opresji piękne niewiasty lub przystojnych młodzieńców). Dlatego przy wyborze oferty z super mocami zainwestowałbym w pakiet premium i zażyczył sobie solidnego zabezpieczenia.
Nazwisko Brandona Sandersona kojarzyć się może z pojawiającymi się co chwilę w księgarniach, opasłymi tomiszczami solidnej fantasy (serio, takim klocem można by kogoś nieźle poturbować). Pisarz w przerwach między pisaniem...pisze jeszcze więcej, zabawiając się z innymi gatunkami. W „Stalowym Sercu” nad naszym światem zawisła kometa Calamity, wywołując u części ludzkości superbohaterskie mutacje. W ten sposób narodzili się Epicy. Nikt jednak nie założył peleryny i nie pędził na złamanie karku, by walczyć ze złem. Okazuje się, że wielka moc deprawuje każdego i nowymi władcami świata zostają obdarzeni niezwykłymi zdolnościami „szczęśliwcy”. Zmierzyć się z nimi próbuje ruch oporu zwany Mścicielami. Niestety zadanie mają nad wyraz utrudnione. Nie dość, że Epicy mają nad nimi przewagę „komiksowych” umiejętności, to pokonanie ich wymaga bardzo konkretnych okoliczności. Słabością Supermana jest Kryptonit, ale wyobraź sobie, że zadziała on tylko w rękach osoby posiadającej określoną cechę lub tylko w określonych warunkach pogodowych. Sprawa z trudnej zamienia się w naprawdę koszmarną, lecz nikt nie mówił, że bycie Mścicielem jest łatwe. Ja za to tylko z takim zabezpieczeniem, mógłbym spać spokojnie, ciesząc się każdą super umiejętnością.


Kinga: Nie może być zbyt łatwo, wtedy byłoby nudno. Równie trudną walkę można stoczyć z jednostką, która potrafi wyciągnąć z człowieka największą słabość, jaką jest uległość. Namówić do wszystkiego. Choć ja wykorzystałabym tę umiejętność w nieco inny, mniej zimnokrwisty sposób, są tacy, którzy razem z nią dostaliby poważny zastrzyk makiawelizmu. Namawialiby innych do robienia szeregu niekoniecznie legalnych rzeczy, a w konsekwencji nawet do zabójstwa. Czy wiesz, o kim mówię?

Killgrave swój ciekawy dar opanował niemal do perfekcji. Manipulacja innymi szła mu jak proste równania matematyczne, a biedna Jess Jones musiała się nieźle namachać, żeby w ogóle mieć szanse stawić mu czoła. Gdyby tak przenieść to na nasze realia i załatwić sobie w ten sposób całkiem niezłą pracę albo w końcu zaprowadzić sprawiedliwość w uczelnianym systemie oceniania, życie mogłoby przebiegać całkiem przyjemnie. I nie zrobilibyśmy tym raczej nikomu żadnej krzywdy. Można by też przecież rozpocząć współpracę z policją i zmuszać podejrzanych do złożenia najszczerszych zeznań w ich życiu, co poniekąd robi nasz stary dobry kumpel, Lucyfer. Podobny motyw możemy też obserwować w „Pamiętnikach Wampirów”, ale tam to nie wydaje się aż tak atrakcyjne. Zresztą, w Mistyc Falls pierwsze skrzypce gra długowieczność, której za nic bym nie chciała.


Redaktor Ego: W tym momencie najprawdopodobniej wywołam białą gorączkę u wszystkich fanów i strażników tolkienowskiego kanonu. O tym, co wydarzyło się między „Hobbitem” a „Władcą Pierścieni” niewiele wiadomo. Studio Monolith Productions uznało, że to idealna okazja, aby wyruszyć w rejs w dziewicze rejony i opowiedzieć własną historię (nie zawsze trzymając się książkowych faktów). Głównym bohaterem gier „Cień Mordoru” oraz „Cień Wojny” jest Talion. Jest on Strażnikiem z Czarnej Bramy (kolorystyka podobna, ale nie mylić z Nocną Strażą z Muru). Ma kochającą żonę i syna. Na co dzień zajmuje się wypatrywaniem potencjalnego zagrożenia nadciągającego od strony Mordoru. Praca jest całkiem wygodna, perspektywy przyzwoite, relacje z żoną jak najlepsze...czyli zaraz coś pójdzie nie tak.

Garnizon zostaje zaatakowany przez orków, a Talion jest świadkiem śmierci swojej rodziny. Chwilę później sam umiera. Czy to brzmi jak najkrótsza gra w historii? Bohater, zamiast trafić do zaświatów, otrzymuję pewną propozycję od Ducha Zemsty. Po samej nazwie domyślić się można, że wcale nie chodzi o pracę w charakterze konsultanta strategicznego. Strażnik scala się z elfickim upiorem i zyskuje tym samym szereg umiejętności pozwalających na efektowne wyrzynanie całych hord orkowych przeciwników (dostarczając tym samym graczom ekscytującej rozrywki). Kierując naszą postacią, stajemy się świecącą niczym ogromna jarzeniówka, maszyną do zabijania. Zwalniamy czas, celnym strzałem wywołujemy wybuchy, dokonujemy dekapitacji przeciwników za pomocą upiornego towarzysza i naginamy wolę przygłupich orkowych trepów do własnych potrzeb. Jeżeli istnieją sposoby na wyładowanie wszystkich moich frustracji, to bycie super upiornym zabójcą na granicy z Mordorem, musi być jednym z nich.


Kinga: Wcale nie trzeba Tolkiena, żeby wylać frustracje w Mordorze czy zdobyć szereg nowych powodów, by komuś złamać kręgosłup. Wystarczy pięć dni w tygodniu spędzać w Warszawce na Domaniewskiej.

Z reguły każda supermoc jest fajna, każdą moglibyśmy posiąść, choć na jeden dzień. Istnieją również takie, które pomimo że bardzo ciekawe i innowacyjne – nijak nieprzydatne. Ani nie uratujesz tym świata, ani tym bardziej nie zrobisz sobie w ten sposób obiadu bez ruszania się z kanapy. Jest jedna taka umiejętność (bo nawet trudno nazwać to supermocą), której niewątpliwą zaletą jest to, że potencjalny przeciwnik może umrzeć ze śmiechu, widząc coś takiego.

Wielokrotnie wspominałam stare dobre anime, „Naruto” jako produkcję, która wyryła się złotymi zgłoskami w moim sercu. Każdy z bohaterów tak naprawdę coś umiał, w czymś był świetny, czym zaskakującym gromił przeciwnika. Wśród tych wszystkich nadludzi umiejących klonować się bez końca, był jeden, dość wycofany bohater, którego jedyną pasją było dobrze zjeść, a umiejętnością – wgnieść wroga w podłogę. Dosłownie.


Jutsu ekspansji, którym mógł pochwalić się Chouji Akimichi, polega – najprościej mówiąc – na tym, że chłopak rozrasta się do potężnych rozmiarów, w tuszy chowa kończyny i głowę i jako wielka pędząca kula z siłą czołgu rozjeżdża wszystkich na swojej drodze. Nie jest to najlepsza metoda walki na świecie, ale na pewno najbezpieczniejsza dla samego wojownika. Najgorsze, co może się stać, to kilka siniaków na brzuchu. Cała reszta zamortyzowana jest przez… oczywiście grube kości. Chouji jest przykładem tego, że nie trzeba być w nieziemskiej kondycji, żeby stawiać czoła przeciwnościom. I przy okazji jest zabawny. Tak trzymać, popkulturo!

Redaktor Ego: Zaczynam dostrzegać u Ciebie coraz silniejszy fanatyzm na punkcie rozsądnego gospodarowania energią lub po prostu skrajny przykład hedonistycznego nicnierobizmu. Jeżeli zostałabyś kiedyś bohaterką komiksu lub innej superbohaterskiej produkcji przełamałabyś wszelkie standardy. Gdy innych moc popycha do walki o lepsze jutro, Ty mogłabyś dzięki super mocom...robić jeszcze mniej. Tego jeszcze chyba nie było. Skoro odczuwasz awersję do poruszania się, czuję się w obowiązku zaproponować coś bardziej odpowiadającego Twoim potrzebom.
    
Zdarza mi się od czasu do czasu należeć do osób czerpiących przyjemność z biegania (domyślam się, że możesz tego nie zrozumieć). Za aktywnym spędzaniem czasu przemawia wiele korzyści, takich jak poprawa krążenia i stanu zdrowia. Zyskuje na tym nasza forma. Możemy robić wiele rzeczy dłużej i bez zadyszki. Figura też na tym skorzysta i mamy szanse częściej chodzić w pozytywnym nastroju. Jeżeli to do Ciebie nie przemawia i w Twoich uszach brzmi to trochę jak coachingowy bełkot, to jest jeszcze jedna zaleta. Ile to razy w filmach grozy wystarczyłby solidny sprint lub trochę większa pojemność płuc, aby uniknąć zagrożenia. Brak tchu, plątające się nogi i ewidentny brak świadomości, że przyśpieszysz, jeżeli nie będziesz oglądać się stale przez ramie. Wszystko to ułatwia pracę wszelkim zamaskowanym mordercom. Chociaż ostatecznie jakość Twojej formy niewiele zmieni, bo i oni nie grają w berka do końca fair. Nie ważne bowiem jak szybko będziesz biegła koleś w białej masce ma 100% szans, że dogoni Cię i jeszcze wyprzedzi, po prostu idąc. Pokonywanie sporych odległości w krótkim czasie, bezwysiłkowo, za sprawą zwykłego chodu. Taka umiejętność powinna przypaść Ci do gustu.


Kinga: To niekoniecznie awersja do aktywności (to, że jej nie widzisz, nie znaczy że nie istnieje), a raczej zamiłowanie do jedzenia i dokarmiania wszystkich wokół. Pokonywanie długich dystansów w krótkim czasie po prostu idąc jest być może bezwysiłkowe, ale nadal w tej sytuacji wybieram teleport, który wymaga jeszcze mniej. Bieganie służy rekreacji i niech tak zostanie.
Pozostanę jednak w klimacie nicnierobienia (bo oczywiście trochę masz rację z tym moim fanatyzmem) i zdradzę Ci coś, czego z kolei Ty prawdopodobnie nie zrozumiesz. Facet przygotowujący się do wyjścia zakłada na siebie to co wisi akurat na krześle albo kilka pierwszych wyjętych z szafy rzeczy. My to zadanie mamy utrudnione, bo cierpimy na zespół za małej szafy i zbyt wielu ubrań. Stawanie przed szafą w dniu wielkiego wyjścia i przymierzanie kilku różnych zestawów jest kłopotliwe i stresujące. Wspaniale byłoby móc zmieniać swoje stylizacje, obracając się wokół własnej osi, tak jak to było zawsze w Simsach. Jaka to oszczędność czasu, która pozwoliłaby posprzątać, coś poczytać albo po prostu dłużej pospać.


Redaktor Ego: Moje pierwsze marzenie o superbohaterstwie jakie pamiętam, dotyczyło zostania Spider-Manem. Niestety niechęć do stworzeń posiadających więcej niż cztery odnóża krzyżowała mi plany i powstrzymała przed dziecięcymi eksperymentami mogącymi się zakończyć w najlepszym wypadku paskudnymi pogryzieniami. Dlatego, na długo jeszcze zanim świat usłyszał o Tomie Hollandzie, wymarzyłem sobie, że będę człowiekiem-pająkiem w zbroi niczym Iron-Man. Oczywiście nie było to do końca autorski pomysł, bo w takim stroju alternatywny świat ratował alternatywny Parker z kreskówki. Z czasem podrosłem i nieco zepsuł mnie wpływ kolegów i „złej” telewizji. Najpierw zacząłem oglądać „Heroes”, a potem stałem się zachłanny.

Popkultura jest święcie przekonana, że człapiąca leniwie przez miliony lat ewolucja, w przeciągu najbliższej dekady zacznie pędzić na łeb, na szyję dostarczając nam idealnie kinowego homo superior. Wbrew krążącej powszechnie opinii, nie każdy, kto odkrył w sobie objawy mutacji, może liczyć na ciepłe miejsce w placówce dla uzdolnionej młodzieży i starać się powołanie do szkolnej drużyny noszącej wielkie X na piersi. W świecie Herosów każdy zmaga się ze swoimi problemami, bohaterowie moją swoje wady i zalety, a do gładkolicego Supermana im niezwykle daleko. Oczywiście świat wymaga ratowania, lecz zadanie to spada na nietypową grupę. Jest tam striptizerka, skorumpowany polityk, ćpun i policjant z nadwagą. Jednym z tych nietypowych bohaterów jest Peter Petrelli. Wzór wszelkich niewinności i naiwności. Głęboko w złotym sercu czuje, że urodził się do wielkich czynów, że życie przygotowało dla niego coś niezwykłego. Pod każdym niemal względem jest przesłodko uroczy i niewiele brakuje mu do polimorfowania w szczeniaczka. Dlaczego więc ktoś taki jest moim ulubionym bohaterem? Od kiedy go poznałem mam tylko jedną odpowiedź na pytanie o ulubioną super moc. Po co wybierać skoro można mieć wszystkie. Peter bowiem ma zdolność absorbowania i używania umiejętności innych nadludzi. Nie ważne co byś sobie wymarzyła, ja dostałbym dokładnie to samo.


Kinga: Raczej nie wszystkie chciałbyś mieć. Ja na przykład za żadne pieniądze nie chciałabym czytać innych w myślach. Po pierwsze dlatego, że wiem, co każdego dnia przemyka się po mojej głowie i nie chciałam znać tych wszystkich przyprawionych szczegółów, które przemykają się po innych głowach. Po drugie dlatego, że nie zniosłabym tylu głosów słyszanych jednocześnie w tramwaju czy innym autobusie. Jeden mi wystarczy.

Jest za to inna rzecz, o której po cichu marzę każdej Wigilii i każdego kolejnego dnia. Chciałabym tak od czasu do czasu porozmawiać sobie z moim kotem czy psem kuzyna. Dowiedzieć się, co im siedzi w głowach, co myślą o bufecie ustawionym pod ścianą w kuchni, kogo tak naprawdę lubią i o co chodzi z tym zakopywaniem jedzenia. Taki motyw kojarzy mi się z „Dr. Dolittle”, ale też z wieloma innymi tworami popkultury, w których zwierzęta mogły się komunikować choćby między sobą, ale ludzkim głosem. Ten dar, podobnie jak większość omówionych przeze mnie do tej pory, nie jest jakoś szalenie przydatny i trudno byłoby mi za jego pomocą bronić szarych obywateli, ale w końcu dowiedziałabym się, co dokładnie myśli mój kot, kiedy biorę go na ramię i udaję, że jest karabinem.


Redaktor Ego: Nie tylko Brandon Sanderson stworzył na kartach swoich książek alternatywną rzeczywistość pełną ludzi obdarzonych niezwykłymi umiejętnościami. George R. R. Martin na wiele lat przed wydaniem „Gry o Tron” wraz z grupą zaprzyjaźnionych pisarzy powołał do życia „Dzikie Karty”. Tak jak w poprzednich przykładach super moce nie wiążą się z błyskiem fleszy i ratowaniem ludzkości. Niedługo po zakończeniu II wojny światowej nad Nowym Jorkiem rozpylony zostaje wirus obcego pochodzenia. Tysiące ludzi przekonuje się na własnej skórze, że życie rzeczywiście lubi grać w pokera. Części z nich się poszczęściło. Zyskali mniej lub bardziej niezwykłe umiejętności — super siłę, zdolność latania, przechodzenie przez ściany czy nawet odbieranie życia w trakcie stosunku seksualnego — stali się oni Asami. Mieli oni szanse ukryć swoje zdolności i spróbować żyć normalnie. Ci mający zdecydowanie mniej szczęścia nazywani zostali Dżokerami. Wirus nie obdarował ich mocami, ale okropnymi deformacjami ciała i umysłu, przekreślając szanse na normalne życie.

Pośród nich wszystkich jest również Croyd. Miał czternaście lat, gdy wszystko się zaczęło. Zmianę swojego życia przespał. Po czterotygodniowej drzemce spełniło się marzenie niejednego dojrzewającego chłopca. Obudził się silniejszy, sprawniejszy, wyższy i porośnięty futrem. Pierwszą rzeczą, jaką zrobił...była wielka wyżerka. Nawet w tak niezwykłej rzeczywistości bohater stworzony przez Rogera Zelaznego jest niezwykle charakterystyczny. Życie Croyda przebiega od drzemki do drzemki. Potrafi nie spać tygodniami, ale jak już zaśnie, traci kontakt ze światem na całe miesiące. Jego super mocą nie jest ani spanie, ani obżarstwo (to potrafimy nawet my). Za każdym razem po przebudzeniu chłopak budzi się zupełnie inny. Raz jest Asem z niezwykłymi umiejętnościami, następnym zdeformowanym nic nieumiejącym Dżokerem.


Takie życie z pewnością jest męczące, ale wystarczy odpowiednie podejście w stylu B. Gryllsa (Imrpovise. Adapt. Overcome.) i pomyśl ile niezwykłych niespodzianek by na nas czekało. Dodatkowo ja już uwielbiam spać i jeść. Posiadanie takiej umiejętności byłoby po prostu sprawiedliwe.

Kinga: Supermocą w zasadzie można nazwać wszystko. Nie muszą też one koniecznie służyć do ratowania świata. Powiem nawet, że przeciwnie – od tego w naszej rzeczywistości są służby specjalne. Supermoce mogłyby z pełnym powodzeniem ułatwiać życie szarym, zmęczonym obywatelom, nierzadko też wyjątkowo leniwym. Umiejętność szybkiego poruszania się bez większego wysiłku nie tylko mogłaby pomóc w ucieczce przed starszym panem w parku, ale także pozwoliłaby zagiąć na Endomondo niejednego Kenijczyka. Dzięki teleportacji uniknęlibyśmy nieprzyjemnych spóźnień, a rozmowa ze zwierzętami dałaby szereg nowych możliwości kooperacyjnych. Można też być zachłannym i zapragnąć mieć je wszystkie, ale czy na przestrzeni lat taka nadgorliwość kiedykolwiek się opłaciła?

Nieważne, jak mocno marzymy o tej czy innej nadzwyczajnej umiejętności, jesteśmy tylko ludźmi (coraz trudniej uwierzyć, że list z Hogwartu zagubił się gdzieś po drodze) i jedyne, co możemy zrobić to obserwować, jak bohaterowie filmów czy książek posługują się nimi zamiast nas.

niedziela, 3 czerwca 2018

#Popkulturalni #1: Zagubieni w Kosmosie (2018)

#Popkulturalni #1: Zagubieni w Kosmosie (2018)



Redaktor Ego: Nieważne czy chodzi o odległą galaktyk, ciemną stronę Księżyca, czy o stację kosmiczną zawieszoną gdzieś w naszym układzie...zasady obowiązują dwie. Po pierwsze, nikt w kosmosie nie usłyszy Twojego krzyku. Po drugie, po opuszczeniu naszej orbity, może wydarzyć się dosłownie wszystko. Twory spod znaku science fiction miały z założenia przedstawiać pewną prawdopodobną wersję przyszłości ukazując, w jaki sposób przypuszczalnie rozwinie się technologia i jaki wpływ będzie miała ona na człowieka i społeczeństwo. Gatunek snuł opowieść o pewnym marzeniu lub pod płaszczykiem postępu komentował współczesne problemy. Słowo „science” w gatunkowej nazwie miało w pewien sposób trzymać w ryzach twórców i wyznaczać pewne logiczne ramy dla ich dzieł. Z czasem jednak, w dużej mierze pod wpływem pędu za rozrywką, gatunek stracił trochę na pierwotnym znaczeniu i znacznie poszerzył swoją „definicję” i ostatecznie stał się po prostu fiction-fiction. Tym oto sposobem na jednej półce obok książki w dokładny sposób opisującej napędu statku kosmicznego (a w zrozumieniu go pomógłbym doktorat z fizyki kwantowej) znaleźć możemy film o inwazji panującego nad czasem i przestrzenią szalonego tytana, którego próbują powstrzymać wspólnie superżołnierz na sterydach, nordycki bóg, gadające drzewo i czarodziej. „Entuzjaści” gatunku zaczęli oczekiwać w dużej mierze fajerwerków. Dlatego od pewnego czasu wszystko oznaczone gatunkiem „sci-fi” postrzegam trochę jako odwróconą fantasy (zamiast quasi średniowiecznego świata odległe planety, a z resztą róbcie, co tylko chcecie). Jeżeli ktoś tworzy opowieść o tym, jak naprawdę może wyglądać przyszłość, chylę czoła. Jeżeli natomiast kogoś ponosi wyobraźnia i tworzy baśń w kosmicznych realiach, to zawsze mogę liczyć na piękne obrazki i nietypowe pomysły. Nowy serial Netflixa bardzo przypomina swoich bohaterów. Oni zagubili się w kosmosie, a sam serial pobłądził chyba gdzieś między gatunkami i sam nie wie, na której półce chciałby tak naprawdę usiąść.


Gocha: O samym serialu osobiście dowiedziałam się od kolegi, który cały podekscytowany wysłał mi zwiastun i powiedział, że dobrze się zapowiada. Okazało się, że on widział film, który powstał w 1998 roku o tym samym tytule. Ja pierwowzoru nie oglądałam, chociaż wydaje mi się, że fragmenty kojarzę. Po trailerze serial wydawał mi się obiecujący i po obejrzeniu 10 odcinków nie jestem nim zawiedziona. Nie spodziewałam się arcydzieła. Serial określiłabym jako „miły”. Miły dla oka, miły dla duszy, miło mi się oglądało i miłe wrażenie po sobie pozostawił. Gra aktorska nie powala na kolana. Aktorzy ani mnie nie zachwycili, ale też mi nie przeszkadzali. Co do głównego antagonisty w serialu to porównałabym ją do profesor Umbridge z Harry’ego Pottera. Ta postać mnie tylko denerwowała, nie były charyzmatycznym wrogiem, tylko wkurzającą do granic możliwości postacią. Ja mam słabość co do bohaterów, którzy są kreowani na typowych śmieszków, więc od razu polubiłam Dona, który zaprzyjaźnił się z kurą.

Wojtek, wspomniałeś o tym, że serial pobłądził między gatunkami, zgadzam się z tym, ale nie uważam tego za wadę. „Zagubieni w kosmosie” to ewidentnie serial familijny, dla całej rodziny. Przekleństwa mogę policzyć na palcach jednej ręki, a nagości i erotyki nie było wcale. Jeśli ktoś się spodziewał czegoś w rodzaju Star Warsów lub Star Treka, to oczywiście może poczuć zawód. Serial obejrzałam dość sprawnie, były momenty znudzenia i troch mi się dłużyło, ale zazwyczaj oglądałam go z ciekawością.


Czarek: Moim poglądom na temat Kosmicznych „Lostów” bliżej do Wojtka, chociaż nie powiedziałbym, że twórcy zgubili się między gatunkami, a raczej, pogubili się w granicach dopuszczalności – według mnie Netflix totalnie leci ze skrajności w skrajność. Może to dosyć niespodziewane porównanie, ale „screw it”! W przypadku „Alterned Carbon” przekraczano granice przyzwoitości. Było za mocno, za ostro, za odważnie (tak tak, o właśnie te sceny mi chodzi), chwilami zbyt brutalnie. Sceny niejednokrotnie waliły po oczach widza nie do końca przygotowanego na takie ekstremalne ukazywanie pewnych aspektów. W przypadku „Zagubionych w kosmosie” jest odwrotnie, po części zgadzam się z Gosią, tak gdzieś w 50%... no może 45%. Faktycznie, serial jest po prostu miły. Jesus! Za miły! Przesłodzony do granic wytrzymałości. Ostatni raz mdliło mnie tak w tłusty czwartek. Ta słodycz i niewinność serialu sprawiła, że straciłem orientację czy oglądam wciąż Netflixa, czy nową produkcję Disney Channel. Tam ostatnim razem, bodajże w gimnazjum, widziałem tak infantylnych bohaterów. Tutaj w ostatnim odcinku krzyczałem w stronę każdego stwora na ekranie: „No zabij ich w końcu!”. Do końca serialu wytrzymałem ze względu na oczekiwania, że postać, która namąciła niezmiernie w życiu naszych małych odkrywców, dostanie zasłużoną karę, jak na dziecięce kino przystało. Źli dostają za swoje, bohaterowie przeżywają nawet wybuch w kosmosie i wszystko kończy się dobrze. Prawie. Kolejny powód, który trzymał mnie przy monitorze, to możliwość powiedzenia co myślę o najnowszym serialu science-chyba-fiction od Netflixa. To był raczej sztandarowy przykład klasycznego kina familijnego, wracając do mieszania gatunków.

Redaktor Ego: Na początek dość sprawnie udało nam się coś ustalić. Jest słodko i miło. Nie uznałbym tego jednak za wadę. „Zagubieni w Kosmosie” jako serial nie miał na celu wdarcia się na listy najbardziej zaskakujących tytułów. Zresztą kategoria wiekowa 7+ była wyraźnym ostrzeżeniem. W takiej sytuacji już przed oglądaniem każdy powinien zadać sobie bardzo ważne pytanie. Czy chcecie obejrzeć kino sci-fi wysokich lotów, w którym logika i techniczna realizacja są równie ważnym elementem co napisy końcowe? W takim razie wszystkie wyjścia ewakuacyjne oznaczone są na zielono. Przeciążenia w czasie oglądania kolejnych odcinków mogą być zbyt duże. I nie chodzi tutaj tylko o igraszki z prawami fizyki, ale również o fatalne błędy realizacyjne, które wręcz rzucają się w oczy. Jeżeli jednak chcecie obejrzeć lekkie kino familijne... zapraszam na pokład, jednak bez turbulencji się nie obejdzie. Naprawdę próbowałem obudzić swoje wewnętrzne dziecko, niestety niezależnie jak długo je szturchałem kolejnymi odcinkami, w poszukiwaniu jakichkolwiek znaków życia, na niewiele się to zdało.

Na pierwszy rzut oka wydaje się oczywiste, że serial zamierzał zabawić się w łączenie pewnych znajomych elementów. I właśnie to przekonało mnie do „Zagubionych w kosmosie”. Zapewne nieprzypadkowo bohaterami są akurat Robinsonowie, którzy rozbijają się na bezludnej planecie. Szybko znajdują oni swojego zrobotyzowanego Piętaszka, który nie jest zbyt rozmowny, ale za to bardzo pomocny. Wyeksponowana przyjaźń chłopca i robota w pierwszej chwili wydaje się ukłonem dla „Stalowego Giganta”, przy którym nie wstyd płakać. Bohaterowie zaś przypominali nieco rodzinę Szalinskich z „Kochanie, zmniejszyłem dzieciaki”, którzy mimo kłótni zawsze znajdowali rodzinną siłę do pokonywania wszelkich przeszkód. Było to jedynie pozory. Mimo sympatii do każdego z prawdopodobnych nawiązań, w serialu nie mogłem znaleźć dla siebie żadnego punktu zaczepienia mogącego solidnie mnie zainteresować. Rodzinne perypetie były byle jakie, bezimienny robot, był równie ciekawy co sklepowy manekin. Nawet zagrożenia czyhające na bohaterów były pozbawione kreatywności (stalagmity z guano? Naprawdę?). Dlatego jedynym co mi zostało to wyliczanie kolejnych potknięć w realizacji, których ilość (jak na dzisiejszą produkcję) była wręcz szokująca.


Gocha: Widzę, że obaj jesteście na „nie”. Nie wiem, jak duża jest wasza niechęć do tego serialu, ale pewnie niedługo się tego dowiem. „Zagubieni w kosmosie” faktycznie przypomina produkcje Disneya, ale gdy sobie tak go oglądałam, to się nie męczyłam. Nie ukrywam, że obejrzenie go było moją ucieczką od pisania licencjatu i może dlatego mam obniżone standardy. Nie dostrzegłam wielu błędów, przez które mogłabym być negatywnie nastawiony, ale jestem otwarta na przekonanie mnie, że jestem w błędzie. Jedyne co przyznaje, że mnie dziwiło to bardzo prymitywna technologia jak na przyszłość. Oczekiwałabym czegoś więcej, a dostałam coś w rodzaju walkie-talkie na nadgarstku. Szkoda, bo mieli pole do popisu i nie wykorzystali szansy. Ja nie miałam żadnych oczekiwań, zaczynając ten serial i ewidentnie wyszło mi to na dobre. A teraz jestem gotowa na wasze wytykanie wad. Bądźcie chociaż trochę łaskawi, bo może dzieciom się serial spodoba.

Czarek: Podoba się z pewnością. Problem w tym, że jest mocno przesadzony. A szkoda, bo przynajmniej na początku wydawał się naprawdę interesujący. Mocno dramatyczne początkowe wypadki, pierwsze poważne zagrożenie życia, które spotkało Judy, nadało silnego tonu i zapowiadało, że eksploracja kosmosu przez bohaterów nie będzie spacerem po parku. Całe „szczęście” wszystko w cudowny sposób zostało naprawione, a postacie wyszły z opresji. I wtedy zacząłem się bać, że tak będzie co odcinek. Budowanie napięcia, kreowanie poważnego zagrożenia bez możliwego happy endu, a na koniec mimo wszystko cudowne ocalenie w akompaniamencie wesołej orkiestry. Co za dużo to nie zdrowo. Fajnie, gdy wszystko dobrze się kończy, ale niech ten szczęśliwy koniec będzie, choć odrobinę nieprzewidywalny, a historia i rozwiązania, choć delikatnie trzymające się kupy i logiki. Chociaż przesłodzenie historii i tak nie jest najdłuższym minusem, który został tu popełniony. Największą ujmą i plamą produkcji są bohaterowie. Nie są, co prawda sztywni, zamotani czy niesympatyczni. Są po prostu głupi. Ich głupota, ich naiwność są po prostu porażające. Skoro takich ludzi wybierano do podróży na podbój kosmosu, to nasza rasa zmierza ku upadkowi. Ilość razy, gdy postacie dały się zrobić w balona, idzie chyba w tuziny. A to nie jest coś, co przyciąga do ekranu. To coś, co męczy psychikę.


Redaktor Ego: Nie powiedziałbym, że postaci, jakie widzimy na ekranie, są głupie. Bohaterowie stwarzają takie wrażenie ze względu na schematyczność sytuacji, w jakich się znajdują. Każdy odcinek opiera się o banalną konstrukcję inaugurowaną ceremonialnymi słowami „zostańcie tutaj, my sobie poradzimy”. Potem ktoś ma problem, nikt inny o tym nie wie, a gdy wszystko wskazuje, że nie będzie szczęśliwy, wyjściem z fatalnej sytuacji okazuje się banalne rozwiązanie (o którym nikt oczywiście nie pomyślał wcześniej). I tym oto sposobem „zaspoilerowałem” chyba cały sezon... Wejście w taki szablon było fatalnym pomysłem i oznaką lenistwa.

Oczywiście całkowicie rozumiem, że film czy serial familijny zasługuje na nieco inne traktowanie. Bajkowa konwencja zakładająca szczęśliwa zakończenia nie powinna nikogo dziwić. Jednak nawet „Shrek” czy „Epoka Lodowcowa” (z resztą możecie tu wstawić każdą dowolną kinową animację) miała momenty, w których chciało się smutnym głosem wymruczeć „Do you really want to hurt me?”. Chwycenie widza (nieważne czy dorosłego, czy dziecka) za serce nie opiera się na jakimś supertajnym rządowym przepisie, bo kinowe bajki robią to za każdym razem. Wystarczyło przecież kilka ujęć i na „Odlocie” płakał każdy. Wrzuceni w powtarzający się co odcinek schemat bohaterowie mają ograniczone możliwości, a aktorzy po prostu wykonują swoją pracę rzemieślniczo, nie próbując nadać swoim postacią nawet najmniejszej głębi. Szkoda, bo dziesięć godzin serialu dawało przecież mnóstwo narracyjnych możliwości.


Gocha: Wydaje mi się, że problem polega na tym, że jest to produkcja Netfliksa. Gdyby serial pochodził od CW lub Freeform mielibyście inne odczucia. Zaczęliście z wysokimi wymaganiami dlatego, że zobaczyliście Netflix Original i z góry założyliście, że musi mieć wyższy poziom. Netflix w tym roku wyprodukował dziesiątki propozycji, a w nich muszą być te niesamowite, te średnie i te całkowicie słabe. „Zagubieni w kosmosie” wg mnie klasyfikuje się do tej średniej. Jeśli pojawi się na horyzoncie drugi sezon, to go prawdopodobnie obejrzę. Czy go będę polecać moim znajomym? Raczej nie, dlatego, że o nim po prostu zapomnę. Widziałam produkcje o wiele lepsze, ale też znacznie gorsze. Tak jak mówiłam na początku, to miły serial i tyle. Nic dodać, nic ująć.

Czarek: Coś w tym jest Gosiu, ranking jakości Netflixa zazwyczaj trzyma swój pracowicie wyrobiony poziom, buble są niezwykłe rzadkie. Dlatego przez tak gruby pryzmat patrzymy na wszystko, co ta platforma nam zapoda. Nie chcemy nawet patrzeć na cokolwiek co już po pierwszym odcinku odstaje od pewnych norm które mamy ustawione w głowach. Tak jest i w przypadku seriali, które trzymają poziom górne półki, ale i niestety w przypadku filmów, które zjeżdżają poniżej mułu rzecznego. W tym drugim przypadku, kiedy coś wybija się ponad dno, rośnie w oczach do miana dzieła. Gdy serial ma drobną rysę, ląduje w śmietniku. Przynajmniej dla większości. W moich oczach „Zagubieni” mieli duży potencjał. Pierwszy odcinek zrobił robotę przez klimat, tajemnice, zagrożenie, akcję, która trzymała za jaja do samego końca. Jednak na tym koniec. Potem zaczęły wychodzić wszystkie niedorzeczności, niedobory, i głupotki (celowe zdrobnienie w przypadku tej produkcji). Naiwność (Wojciech, będę się trzymał tego stwierdzenia) głównych bohaterów nie ułatwiała zadania, polegającego na wystawieniu dobrej oceny serialowi. Okazało się to niewykonalne w momencie, gdy zacząłem go oglądać na siłę. Poirytowany. I najzwyczajniej w świecie — zmęczony.


Redaktor Ego: To o czym mówisz, jest chyba największym (i przypuszczam, że jedynym) minusem oglądania genialnych produkcji. Każdy kolejny tytuł ma naprawdę wysoko podniesioną poprzeczkę. Przed jeszcze większym wyzwaniem stoją producenci i wytwórnie, które na swoim koncie mają już prawdziwe perełki. Dlatego przed rozpoczęciem czegoś nowego (czy to książki, czy filmu) trzeba trochę tę poprzeczkę obniżyć i to dla własnego dobra. „Zagubieni w Kosmosie” to dość naiwny serial familijny, którego bohaterowie wpadają, w coodcinkowy układ taneczny rozpoczynający się od wpadnięcia w szambo po rodzinny reunion i oczyszczenie atmosfery, by po kolejnych napisach wszystko powtórzyć. Czy coś takiego musi od razu odpychać? Myślę, że w takim stylu nie ma nic złego, a może być nawet wiele dobrego. Niestety z serialem Netfliksa problem jest taki, że do tego nawet się nie przyłożono. Bohaterowie nie wychodzą poza płaskie narzucone na początku osobowości. Sam serial jak na sci-fi swoją scenerią niepokojąco przypomina obrzeża Kanady, a nie odległą planetę. Niewiele więc zobaczymy odbierających mowę scen pokroju Avatara, Valeriana czy chociażby The Expanse, w którym kosmiczna pustka całkowicie przygniatała (tak wiem, że dwa pierwsze to filmy, ale przecież piękne w warstwie tworzenia kolorowego świata). Najbardziej bolesny jest natomiast fakt, że oglądając rozwijająca się znajomość Willa i jego robota, w mojej głowie raczej próżno nasłuchiwać intra z „Przyjaciół”. Kto mógłby się dobrze bawić przy oglądaniu „Zagubionych w Kosmosie”? Przy familijnym popołudniowym lenistwie zdecydowanie lepszym wyborem byłyby disneyowskie animacje, które poza dobrą zabawą za każdym razem sięgają równie sprawnie do innych emocji. Silną grupę wsparcia powinni natomiast tworzyć ci, którzy oglądali i czują pewien sentyment do serialu z lat 60 czy filmu z roku ‘98. Wątpię jednak, czy i tutaj frekwencja dopisze, bo niezbyt duży nacisk położono na reklamowanie, że serial sięga do tytułu sprzed ponad 50 lat. Z całą pewnością obejrzałbym wcześniej oryginał i może na sam serial spojrzał zupełnie inaczej. Niestety — nie udało się.

Copyright © 2016 Redaktor Ego , Blogger