poniedziałek, 12 lutego 2018

Egoistyczny przegląd seriali 2017



Tak, tak. Doskonale zdaję sobie sprawę, że czas na wszelkiego rodzaju podsumowania, przeglądy i rankingi zeszłorocznych osiągnięć i doświadczeń już minął. Pomimo kolejnych niezręcznych sytuacji nie jestem w stanie wyrzec się odkładania wszystkiego na później i w końcu moja prokrastynacja osiągnie poziom tak zaawansowany, że następnym jej etapem będzie wiara w reinkarnacje i przekonanie, że wszystko zrobię w kolejnym życiu. Z drugiej strony ciężko porzucać mi pomysły, które mi się spodobały. Dlatego też, gdy wszyscy myślą i żyją zbliżającą się oscarową galą. Ja cichutko i nie narzucając się nikomu, dokonam małego, egoistycznego przeglądu najlepszych seriali, jakie oglądałem w ubiegłym rok.

Odejdź od tego komputera, bo zgłupiejesz – Black Mirror (Sezon 1,2,3,4)


Gdy podczas oglądania „Black Mirror” przypominałem sobie powtarzane przez rodziców słowa, coraz bardziej zdawałem sobie sprawę, że drastyczne zmniejszenie ilorazu inteligencji nie jest najgorszym scenariuszem, jaki może spotkać człowieka z powodu nadużywania technologii. Kolejne odcinki serialu najpierw intrygują pomysłowością i technicznymi nowinkami. Szybko okazuje się, że niekiedy kolorowy płaszczyk sci-fi jest jedynie artystycznym zabiegiem, a losy bohaterów nie są jedynie pesymistycznymi wizjami. Z dźwiękiem tłuczonego szkła w tle dociera do nas, że to, co widzimy na ekranie już od dawna dzieje się wokół nas. Uzależnienie od portali społecznościowych, bezmyślny konsumpcjonizm, wiara w postaci, a nie idee oraz wiele innych. Pierwszy sezon to wykręcające żołądek tragedie głównych bohaterów. Kolejne pokazują, jak zaczyna przekształcać się społeczeństwo, by w końcu zaczęły pojawiać się historie, które przekonują nas, że przyszłość nie do końca musi być taka zła.
Ocena: 8/10



Wiktoriański crossover – Penny Dreadful (Sezon 1)

XIX-wieczny Londyn. Ulicami miasta przechadzają się postaci z kart mrocznej literatury tego okresu. W zaułkach, magazynach i piwnicach kryją się wampiry, opętania wyglądają lepiej niż w niejednym horrorze, a Kuba Rozpruwacz pozostawia po sobie krwawe ślady. Wszystko to otacza nieprzyjemna, duszna i wilgotna mgła znad doków. Co w tym klimatycznym zestawieniu mogłoby wypaść źle? Tym elementem jest wątek główny. To nie dlatego, że jest on nieciekawy, widza z całą pewnością by wciągnął, lecz sami główny bohaterowie zapominają o tym, dlaczego połączyli swoje siły. Do swojej misji powracają przy okazji i bez zbytniego zapału. Zdecydowanie bardziej interesujące są za to historie poszczególnych bohaterów, którzy dostają zdecydowanie więcej niż przysłowiowe 5 minut. Poznajemy Doriana Gray'a — hedonistę, który wybredny nie jest i romansuje z kim popadnie. Możemy obserwować potwora Frankensteina, który niczym dojrzewający nastolatek, próbuję zrozumieć, czym są „motylki”, które czuję w brzuchu. Przy okazji utrudniając swojemu ojcu życie jak tylko może. W przerwach między życiowymi rozterkami bohaterów coś się jednak dzieje, a gdy bohaterowie wracają do pracy, zawstydzają przy tym niejeden horror. Ogromnym plusem serialu jest mroczny klimat, ciekawe postaci oraz ich historie, oraz Eva Green, która aż niepokojąco dobrze odgrywa rolę szalonej.
Ocena: 7,5/10



W środku jest zdecydowanie lepszy niż na zewnątrz – Doctor Who (Sezon 1,2,3)

Tandetny, kiczowaty, przygłupi. Taka była moja ocena, gdy po raz pierwszy zobaczyłem Doktora w akcji. Ciężko jest brać na poważnie serial, w którym dorosły facet biega ze świecącym długopisem, wykrzykuje brzmiące naukowo brednie i za pomocą budki policyjnej przenosi się w czasie i przestrzeni. Dlatego po nie najlepszym pierwszym wrażeniu o tym serialu zapomniałem na bardzo długo. Gdy człowiek dojrzewa, zmieniają się również jego gusta. Chociaż po upływie lat „Doctor Who” nadal pozostaje kiczowaty i tandetny, to jednak do wszystkiego można się przyzwyczaić. Również do specyficznego, brytyjskiego poczucia humoru. Twórcy serialu wzięli sobie dość mocno do serca słowa, że ogranicza nas tylko wyobraźnia, dlatego każdy odcinek to zupełnie nowy, pokręcony, niezwykły i niejednokrotnie wręcz absurdalny pomysł. Spotkanie z Charlesem Dickensem, Agathą Christie czy Williamem Szekspirem, a może podróż do dnia końca świata lub w odległy zakątek galaktyki. Proszę bardzo, nic nie stoi na przeszkodzie, bo kto pomysłowemu zabroni. Dobrą wiadomością jest natomiast to, że z każdym sezonem jest coraz lepiej, a gdy w roli Doktora David Tennant zastępuję Christophera Ecclestona, robi się po prostu genialnie. Na moich oczach kiczowate brzydkie kaczątko stało się błyskotliwym, zabawnym i pomysłowym brzydkim kaczątkiem.
Ocena: 7/10




Sprawiedliwość też może być ślepa – Daredevil (Sezon 1)

Z powodu natłoku coraz większej ilości kolorowych produktów z udziałem komiksowych bohaterów, seriale Marvela pojawiające się na Netflixie nie wzbudzały u mnie żadnego specjalnego zainteresowania. W chwili, gdy zdecydowałem się obejrzeć pierwsze odcinki „Daredevila”, pożałowałem, że zwlekałem z tym tak długo. Matt Murdock łamiąc szczęki i kości zagrażającym miastu gnidom, z równie dużym zaangażowaniem przełamywał wszelkie schematy, które coraz bardziej zaczęły odpychać mnie od superbahaterskiego kina. W końcu przestaje być głośnio, kolorowo i krzykliwie. Bohater, zamiast walczyć z globalnym zagrożeniem z innego świata/wymiaru/równoległej rzeczywistości (niewłaściwie skreślić) staje naprzeciw lokalnym przestępcom i próbuje zaprowadzić porządek w swojej dzielnicy. Netflix z dźwiękiem łamanego kręgosłupa wyłamuje się spośród superbohaterskich seriali również pod innym względem. Połowa królestwa i ręka księżniczki należy się temu, kto zrozumiała, że wsadzenie bohatera w kolorowe ciuchy z komiksu nie będzie wyglądało dobrze na małym ekranie. Początkujący bohater zakłada jedynie opaskę na oczy i po prostu próbuję postępować właściwe. Zamiast gagów i supermocy dominują świetne choreografie walk oraz niesprawiedliwy i brutalny świat gdzie nie zawsze wygrywa dobro. Dodatkowo równocześnie z bohaterem poznajemy przeszłość, motywacje i słabości jego głównego przeciwnika. Może i Daredevil dostaje cięgle porządne baty, ale podnosi się i walczy dalej, bo tak należy. A dzięki niemu szara rzeczywistością wychodzi na prowadzenie w walce z komiksowymi kolorami.
Ocena: 7/10




Oh shut up and give me that Quest – Kroniki Shannary (Sezon 1)

Godziny spędzone przy grach RPG uodporniły mnie na pompatyczne dialogi, w których zwykły parobek opowiada o magicznym mieczu, zaczarowanych klejnotach lub innym niezwykłym artefakcie (który obowiązkowo musi mieć w nazwie słowo „przeznaczenia”). O ile gry już taki urok mają, to niebywale ciężko jest coś takiego znieść w serialu. Tym bardziej, jeżeli takimi tekstami rzucają aktorzy z doczepianymi (ewidentnie plastikowymi) elfami uszami. „Kroniki Shannary” łączą w sobie coś z kiepskiego piwnicznego cosplay-party z elementami kółka teatralnego. Mają w sobie jednak pewien urok, który w jakiś magiczny sposób wpłynął na moje odczucia. Zaczęło się od „to wygląda strasznie” by przez „w sumie nie jest aż tak źle” przekształcić się w „jeszcze tylko jeden odcinek i kończę”. Momentami serial wygląda wręcz komicznie.Jednak każdy, kto lubi historie o drużynie wyruszającej w podróż pełną niebezpieczeństw, magii i zagadkowych przepowiedni, utrzymanej w klimatach starego dobrego „Dungeon & Dragons” powinien przynajmniej dać temu szanse. Tym bardziej że świat, w którym mamy elfy, druidów, demony i magiczne kamyki, nie jest do końca tak klasyczny, jak mogłoby się wydawać.
Ocena: 6.5/10




„Przed wyruszeniem w drogę należy zebrać drużynę” – Gra o Tron (Sezon 7)

Oglądając niejeden serial czy film, z zapartym tchem śledzimy losy głównych bohaterów i z niecierpliwością wyczekujemy momentu, w którym los się do nich uśmiechnie i nareszcie „wszystko będzie w porządku”. Zaraz po tym, gdy pokochaliśmy bohaterów „Gry o Tron”, serial wbija nam nóż w plecy, włócznie w oko, a rozgrzany do czerwoności pręt wsadza w … To właśnie okrucieństwo wyłamujące się ze schematu (obok falujących co chwila nagich piersi) było elementem, przyczynił się do tak dużego sukcesu serialu. Wszystko, co dobre jednak kiedyś zaczyna zbliżać się ku końcowi. Z każdym kolejnym sezonem do Westeros przekrada się coraz więcej magii (bo skur@#$%twa więcej się tam już po prostu nie zmieści). Główni bohaterowie, a przynajmniej ci, którzy przeżyli, powoli łączą siły, na zjeździe rodzinnym spotkani się już niemal wszyscy, a z północy wędruje armia nieumarłych. Gdy w końcu zaczyna dziać się to wszystko, na co czekaliśmy przez wszystkie poprzednie sezony, odnieść można wrażenie, że dzieje się to zbyt szybko i w pośpiechu. Jon Snow ledwo spotkał Daenerys, a po chwili już widzimy jego tyłek, gdy pokazuje swojej ciotce, co potrafi jego smok. Zwiększone tempo wynikać może z tego, że zbliża się wielki finał i liczne wątki trzeba pozamykać. Być może czar „Gry o Tron” prysł tylko dla mnie, bo zamiast czekać cały tydzień, na kolejny odcinek obejrzałem wszystkie „na raz”.
Ocena: 8/10




Poszukiwany żywy lub zrobotyzowany – Westworld (Sezon 1)

Kolejny serial produkcji HBO nie tylko oferuje cudowny i nieco śmierdzący klimat Dzikiego Zachodu, ale również urzeczywistnia fantazje niejednego chłopca. Który z nas bowiem nie marzył o tym, żeby włożyć kapelusz, odznakę szeryfa oraz buty z ostrogami i mieć najszybszą rękę na Dzikim Zachodzie? (niektórym się udało, inni znaleźli dziewczyny). Klienci niezwykłego parku rozrywki mogą cofnąć się w czasie i z kodem na nieśmiertelność rozpocząć rozgrywkę i względem uznania zostać Lucky Lukiem albo braćmi Dalton i korzystać z życia do woli. Serial poza świetną zabawą zapewnia coś jeszcze. Pomiędzy cudowny soundtrackiem i epickimi strzelaninami podsuwa nam parę zagadnień do przemyślenia. Niczym „Blade Runner” zostawia nas z pytaniami dotyczącymi „człowieczeństwa” maszyn obdarzonych wspomnieniami i uczuciami. Pokazuje, jak daleko może zajść technologia i odgrywa na naszych oczach preludium do koszmaru o buncie maszyn. Ukazuje również prawdziwą naturę człowieka, który otrzymując namiastkę boskości, staje się czymś gorszym od zwierzęcia. Kto w tym przypadku jest bardziej ludzki – kochająca maszyna czy zabijający dla przyjemności człowiek?
Ocena: 8/10



Te dzieciaki są tak słodkie, że nie może stać się im krzywda – Stranger Things (Sezon 2)

Doskonale odtworzone lata 80, świetne napisane postacie, trzymająca w napięciu historia, mroczny klimat, pełne humoru dialogi i genialny element paranormalny. „Stranger Things” osiągnęło coś, co w dzisiejszych czasach jest niemal niemożliwe – stało się serialem kultowym. Starannie oddane realia oraz nawiązania do takich tytułów jak „Koszmar z ulicy Wiązów”, „E.T.” czy „The Goonies” stworzyły cudowną laurkę dla tego okresu. Połączenie tego wszystkiego sprawiło, że nie sposób pokochać „Stranger Things”. Pierwszy sezon postawił sobie jednak poprzeczkę bardzo wysoko. To, co oczarowało widzów za pierwszym razem, nie mogło zadziałać po raz drugi równie skutecznie. Na domiar złego druga część przygód chłopaków z Hawkins odtwarza schemat znany z poprzedniego sezonu. Postaci rozpraszają się i mając poszczególne elementy układanki, próbują rozwiązać zagadkę. Starania prowadzą ich do tej samej kuchni co poprzednio. Gdy wszyscy są razem, udział w walce finałowej znów przypada Jedenastce i nie pozostaje jej nic innego jak wytrzeć krew z nosa i mrukliwie przytaknąć, co wszyscy odczytali jako „spoko ja się tym zajmę”. Mimo świetnych pomysłów, klimatu i cudownych postaci, drugi sezon nie robi tak piorunującego wrażenia, a powtórzenie tego graniczymy niemal z cudem. Nikt się temu jednak nie powinien dziwić, a stare dobre Hawkins ciągle gwarantuje dużo emocji i zabawy.
Ocena: 8/10



Podróbka z niemiecką precyzją – Dark (Sezon 1)

Emocje i kurz po premierze drugiego sezonu „Stranger Things” jeszcze dobrze nie zdążyły opaść, a naszym oczom ukazał się zwiastun niemieckiego serialu, który nawet nie próbował ukrywać, że będzie bezczelnie zrzynał z tytułów nie tylko dobrze nam znanych, ale i całkiem świeżych. Chłopiec w żółtej przeciwdeszczowej kurtce zagląda tam, gdzie nie powinien, małym miasteczkiem wstrząsa zniknięcie chłopca, a próbuje go odnaleźć grupa dzieciaków i pewien ciągle smutny policjant. Czy nie brzmi to zupełnie jak „It”, „Stranger Things” i „Broadchurch”? Przed ekran przyciągnęło mnie jedynie przeświadczenie, że powinienem być na bieżąco, bo zwiastun nie zdradzał zbyt wiele i wcale nie gwarantował jakiegoś paranormalnego elementu. Po pierwszych odcinkach diagnoza była oczywista – kalka goni kalkę i to w sposób wręcz ordynarnie bezczelny. Zanim się jednak spostrzegłem, wpadłem po uszy i od serialu nie mogłem się już oderwać. Chociaż „Dark” nosi znamiona pozbawionej pomysłowości kopii, to nadrabia niesamowicie gęstym i ciężkim klimatem. Jest duszno i nieprzyjemnie. Postaci nie dają nam żadnego powodu, by je pokochać, wręcz przeciwnie, z każdą chwilą na jaw wychodzą kolejne tajemnice i grzechy. Wielowątkowa historia staje się jeszcze bardziej zagmatwana, gdy dochodzą to tego podróże w czasie i związane z nią paradoksy. Trzeba się nieźle wysilić i skupić, bo ktoś właśnie pocałował dziewczyną, która w przyszłości będzie jego ciotką… czy jakoś tak. Mimo wielu podobieństw „Dark” jest tak naprawdę przeciwieństwem „Stranger Things”. Zaczynając w podobnym punkcie swoją historię, niemiecki serial stawia na tajemniczą i nieprzyjemną aurę dramatu, thrillera i horroru, podczas gdy amerykańska produkcja oferuje nam sympatycznych bohaterów i zagwarantowany happy end. Wybór więc wcale nie jest taki łatwy.
Ocena: 9/10




A gdyby tak urodzić się niezwykłym..? The Gifted  (Sezon 1)

Seriale Marvela prezentują sobą zupełnie inną jakość niż kinowe produkcje. Chociaż kiedyś byłem wielkim fanem X-menów, to z biegiem lat coraz bardziej bawi mnie ich komiksowa stylówka. Wpływ na mój gust i standardy miały również książki, w których obdarzeni niezwykłymi umiejętnościami ludzie rzadko kiedy decydowali się obcisłe i kolorowe skórzane stroje. „The Gifted” podobnie jak seriale Netflixa zmienia nieco skale problemu, z jakimi zmagają się główni bohaterowie. Zamiast walki między podopiecznymi profesora Xaviera a Bractwem Mutantów, główni bohaterowie zmierzyć muszą się z nietolerancją i kontrolą, jaką podlegają ludzie o niezwykłych mocach. Wszystko zaczyna się od sceny żywcem wyjętej z „Carrie” Stephena Kinga, gdy poznający swoje możliwości Andy roznosi w strzępy łazienkę i psuje szkolny bal. Potem jest tylko lepiej. Zajmujący się do tej pory sprawami mutantów adwokat, aby ratować swoją rodzinę, musi przeciwstawić się zasadom, których do tej pory bezwzględnie przestrzegał. Zamiast skórzanych fatałaszków, śmiesznych hełmów i objechanych myśliwców w końcu powiem świeżości. I czy ktoś powie, że niski budżet musi wyjść produkcji na złe.
Ocena: 7,5/10



Nawet w piekle potrzebują wakacji – Lucyfer (Sezon 1)

Bycie oprawcą, katem i nadzorcą piekła potrafi być nudne i męczące. Nawet jeżeli do takiej pracy zostaliśmy stworzeni (a dokładniej, gdy ta praca została stworzona specjalnie dla nas). Lucyfer nie mogąc dłużej znieść monotonii swojego zajęcia, postanawia zrobić sobie wakacji. A gdzie mógł udać się diabeł wcielony jak nie do miasta aniołów? Obdarzony niezwykłą charyzmą, błyskotliwym poczuciem humoru oraz uśmiechem szerszym niż u Tony’ego Starka zapatrzony w siebie narcystyczny amant otwiera lokal w sercu Los Angeles. Czas na ziemi umila sobie zaciąganiem do łóżka pięknych kobiety, organizując całonocne imprezy, popijając drinki czy śpiewając swoim anielskim głosem przy akompaniamencie fortepianu. Gdy jednak i to nie wystarczy, decyduje się użyczyć swojego uroku osobistego miejscowej pani detektyw. Dając się jej mocno we znaki, postanawia pomagać jej rozwiązać kolejne kryminalne zagadki. W końcu między nimi zaczyna coś iskrzyć, a my powoli zaczynamy przekonywać się, że diabeł nie jest taki straszny, jak go malują.
Ocena: 8/10




Szaleństwo niejedno ma imię – Legion (Sezon 1)

„Legion” to jeden z najdziwniejszych, nietypowych, pokręconych i popieprzonych seriali, jakie kiedykolwiek widziałem. Fakt, że wytrzymałem dłuższe oglądanie, zawdzięczam jedynie prezentacji na konferencji fantastycznej, gdzie dobra duszyczka postanowiła wytłumaczyć, o co w nim właściwie chodzi. Bez odpowiedniego przygotowania wskaźnik „co się tutaj dzieje” świeciłby na czerwono niczym bożonarodzeniowa choinka i znajomość z nietypowym mutantem na pewno nie trwałaby długo. Główny bohater cierpi na poważne zaburzenia psychiczne a przy jego osobowości mnogiej, bledną wszystkie kobiece huśtawki nastrojów. Jego ciało zamieszkują różne charaktery, z czego każdy posiada inne moce. Poznanie bohatera ułatwia odbiór, bo zaczynamy zdawać sobie sprawę, że chaos w głowie bohatera przekłada się na chaos, jaki panuje w serialu, nietypowych scenach i nieliniowej narracji. Oglądając „Legion”, nie tylko obserwujemy zmagania bohatera, ale zostajemy zaproszeni do jego zdewastowanej psychiki, a po przejściu przez te drzwi nic już nigdy nie będzie takie samo.
Ocena: 8/10




Na koniec galaktyki i jeszcze dalej – Star Trek: Discovery (początek Sezonu 1)

Zanim jeszcze USS Discovery zdążył na dobre wystartować, Internet zawrzał od porównań do poprzednich serii „Star Treka”, a fani przerzucali się argumentami (i czasem czymś o nieco innej konsystencji) próbując udowodnić, że to ich wybór jest jedynym słusznym. Ja w tym czasie autentycznie cieszyłem się, że wcześniej nie miałem z tym uniwersum nic wspólnego. Był to dla mnie jeden z tych elementów popkultury, o którym każdy słyszał, ale niekoniecznie oglądał. Dzięki temu najzwyczajniej w świecie mogłem spokojnie i bez szkodliwego niekiedy nabuzowania cieszyć się oglądaniem. Ubiegłoroczna część sezonu zagwarantowała mi wrażenia jak po przejażdżce z prędkością warp bez ostrzeżenia. Ma się ochotę zrobić to jeszcze raz, jednak mdłości cały czas powracają. Serial łączy w sobie naprawdę świetne obrazki, piękną kosmiczną przestrzeń, stroje i scenografię na poziomie, jednak nie jest to w stanie zakryć nieraz pozbawionych charakteru postaci, luk w fabule wielkości czarnych dziur czy mocno naciąganych wydarzeń. Jednak ładne opakowanie jest na tyle pociągające, że jest się w stanie wszystkie niedogodności podróży przełknąć i wytrzymać do momentu, aż może w końcu załoga wyruszy w nieznane.
Ocena: 6/10



Boski sen o Ameryce – American Gods (Sezon 1)

„Amerykańscy Bogowie” Gaimana to pierwsza książka ubran-fantasy, po jaką sięgnąłem i okazało się, że była to świetna decyzja. Główny bohater po wyjściu z więzienia traci wszystko, a w tym momencie los zsyła mu Pana Wednesday’a, który oferuje mu pracę. Tajemniczy mężczyzna pokazuje mu rzeczywistość, której do tej pory nie dostrzegał, świat, w którym mitologiczne stworzenia i bogowie próbują przetrwać rywalizacje z bogami nowych technologii. Przy takim pomyśle jedyne co pozostaje zrobić, to poprzebierać aktorów za zwykłych ludzi i nadać im imiona znane z panteonów. „Od biedy ujdzie, nie mamy nic lepszego”. „Amerykańscy Bogowie” jednak od początku zaskakują, prezentując się jako niezwykłe widowisko, w którym bohater znajduje się w samym środku wojny bogów, gdzie przecinają i mieszają się rzeczywisty świat, oniryczne wizje oraz magia technologii. Serial poza trzymaniem się dość wiernie książkowego oryginału rozszerza wątki pobocznych postaci na tyle interesująco i ciekawie, że zaczynamy żywić do nich niezwykłą sympatię lub niesamowitą nienawiść. Magiczną całość dopełnia świetnie dobrana obsada z Whittlem, McShanem i Schreiberem na czele.
Ocena 9/10




To by było na razie tyle. Kolejne seriale już rozpoczęte i z niecierpliwością wyczekuję nadchodzących najciekawszych premier. A już następnym przeglądzie najlepsze książki jakie wpadły mi w ręce 2017. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Copyright © 2016 Redaktor Ego , Blogger