Tak, tak. Doskonale zdaję sobie
sprawę, że czas na wszelkiego rodzaju podsumowania, przeglądy i rankingi
zeszłorocznych osiągnięć i doświadczeń już minął. Pomimo kolejnych niezręcznych
sytuacji nie jestem w stanie wyrzec się odkładania wszystkiego na później i w
końcu moja prokrastynacja osiągnie poziom tak zaawansowany, że następnym jej
etapem będzie wiara w reinkarnacje i przekonanie, że wszystko zrobię w kolejnym
życiu. Z drugiej strony ciężko porzucać mi pomysły, które mi się spodobały.
Dlatego też, gdy wszyscy myślą i żyją zbliżającą się oscarową galą. Ja cichutko
i nie narzucając się nikomu, dokonam małego, egoistycznego przeglądu
najlepszych seriali, jakie oglądałem w ubiegłym rok.
Odejdź
od tego komputera, bo zgłupiejesz – Black
Mirror (Sezon 1,2,3,4)
Gdy
podczas oglądania „Black Mirror” przypominałem sobie powtarzane przez rodziców
słowa, coraz bardziej zdawałem sobie sprawę, że drastyczne zmniejszenie ilorazu
inteligencji nie jest najgorszym scenariuszem, jaki może spotkać człowieka z
powodu nadużywania technologii. Kolejne odcinki serialu najpierw intrygują
pomysłowością i technicznymi nowinkami. Szybko okazuje się, że niekiedy
kolorowy płaszczyk sci-fi jest jedynie artystycznym zabiegiem, a losy bohaterów
nie są jedynie pesymistycznymi wizjami. Z dźwiękiem tłuczonego szkła w tle
dociera do nas, że to, co widzimy na ekranie już od dawna dzieje się wokół nas.
Uzależnienie od portali społecznościowych, bezmyślny konsumpcjonizm, wiara w
postaci, a nie idee oraz wiele innych. Pierwszy sezon to wykręcające żołądek
tragedie głównych bohaterów. Kolejne pokazują, jak zaczyna przekształcać się
społeczeństwo, by w końcu zaczęły pojawiać się historie, które przekonują nas,
że przyszłość nie do końca musi być taka zła.
Ocena: 8/10
Wiktoriański crossover
– Penny Dreadful
(Sezon 1)
XIX-wieczny
Londyn. Ulicami miasta przechadzają się postaci z kart mrocznej literatury tego
okresu. W zaułkach, magazynach i piwnicach kryją się wampiry, opętania
wyglądają lepiej niż w niejednym horrorze, a Kuba Rozpruwacz pozostawia po
sobie krwawe ślady. Wszystko to otacza nieprzyjemna, duszna i wilgotna mgła
znad doków. Co w tym klimatycznym zestawieniu mogłoby wypaść źle? Tym elementem
jest wątek główny. To nie dlatego, że jest on nieciekawy, widza z całą
pewnością by wciągnął, lecz sami główny bohaterowie zapominają o tym, dlaczego
połączyli swoje siły. Do swojej misji powracają przy okazji i bez zbytniego
zapału. Zdecydowanie bardziej interesujące są za to historie poszczególnych
bohaterów, którzy dostają zdecydowanie więcej niż przysłowiowe 5 minut.
Poznajemy Doriana Gray'a — hedonistę, który wybredny nie jest i romansuje z kim
popadnie. Możemy obserwować potwora Frankensteina, który niczym dojrzewający
nastolatek, próbuję zrozumieć, czym są „motylki”, które czuję w brzuchu. Przy
okazji utrudniając swojemu ojcu życie jak tylko może. W przerwach między
życiowymi rozterkami bohaterów coś się jednak dzieje, a gdy bohaterowie wracają
do pracy, zawstydzają przy tym niejeden horror. Ogromnym plusem serialu jest
mroczny klimat, ciekawe postaci oraz ich historie, oraz Eva Green, która aż
niepokojąco dobrze odgrywa rolę szalonej.
Ocena: 7,5/10
W środku jest
zdecydowanie lepszy niż na zewnątrz – Doctor
Who (Sezon 1,2,3)
Tandetny,
kiczowaty, przygłupi. Taka była moja ocena, gdy po raz pierwszy zobaczyłem
Doktora w akcji. Ciężko jest brać na poważnie serial, w którym dorosły facet
biega ze świecącym długopisem, wykrzykuje brzmiące naukowo brednie i za pomocą
budki policyjnej przenosi się w czasie i przestrzeni. Dlatego po nie najlepszym
pierwszym wrażeniu o tym serialu zapomniałem na bardzo długo. Gdy człowiek
dojrzewa, zmieniają się również jego gusta. Chociaż po upływie lat „Doctor Who”
nadal pozostaje kiczowaty i tandetny, to jednak do wszystkiego można się
przyzwyczaić. Również do specyficznego, brytyjskiego poczucia humoru. Twórcy
serialu wzięli sobie dość mocno do serca słowa, że ogranicza nas tylko
wyobraźnia, dlatego każdy odcinek to zupełnie nowy, pokręcony, niezwykły i
niejednokrotnie wręcz absurdalny pomysł. Spotkanie z Charlesem Dickensem,
Agathą Christie czy Williamem Szekspirem, a może podróż do dnia końca świata
lub w odległy zakątek galaktyki. Proszę bardzo, nic nie stoi na przeszkodzie,
bo kto pomysłowemu zabroni. Dobrą wiadomością jest natomiast to, że z każdym
sezonem jest coraz lepiej, a gdy w roli Doktora David Tennant zastępuję
Christophera Ecclestona, robi się po prostu genialnie. Na moich oczach
kiczowate brzydkie kaczątko stało się błyskotliwym, zabawnym i pomysłowym
brzydkim kaczątkiem.
Sprawiedliwość też może
być ślepa – Daredevil
(Sezon 1)
Z
powodu natłoku coraz większej ilości kolorowych produktów z udziałem
komiksowych bohaterów, seriale Marvela pojawiające się na Netflixie nie
wzbudzały u mnie żadnego specjalnego zainteresowania. W chwili, gdy
zdecydowałem się obejrzeć pierwsze odcinki „Daredevila”, pożałowałem, że
zwlekałem z tym tak długo. Matt Murdock łamiąc szczęki i kości zagrażającym
miastu gnidom, z równie dużym zaangażowaniem przełamywał wszelkie schematy,
które coraz bardziej zaczęły odpychać mnie od superbahaterskiego kina. W końcu
przestaje być głośnio, kolorowo i krzykliwie. Bohater, zamiast walczyć z
globalnym zagrożeniem z innego świata/wymiaru/równoległej rzeczywistości
(niewłaściwie skreślić) staje naprzeciw lokalnym przestępcom i próbuje
zaprowadzić porządek w swojej dzielnicy. Netflix z dźwiękiem łamanego
kręgosłupa wyłamuje się spośród superbohaterskich seriali również pod innym
względem. Połowa królestwa i ręka księżniczki należy się temu, kto zrozumiała,
że wsadzenie bohatera w kolorowe ciuchy z komiksu nie będzie wyglądało dobrze
na małym ekranie. Początkujący bohater zakłada jedynie opaskę na oczy i po
prostu próbuję postępować właściwe. Zamiast gagów i supermocy dominują świetne
choreografie walk oraz niesprawiedliwy i brutalny świat gdzie nie zawsze
wygrywa dobro. Dodatkowo równocześnie z bohaterem poznajemy przeszłość,
motywacje i słabości jego głównego przeciwnika. Może i Daredevil dostaje cięgle
porządne baty, ale podnosi się i walczy dalej, bo tak należy. A dzięki niemu
szara rzeczywistością wychodzi na prowadzenie w walce z komiksowymi kolorami.
Oh shut up and give me
that Quest – Kroniki
Shannary (Sezon 1)
Godziny
spędzone przy grach RPG uodporniły mnie na pompatyczne dialogi, w których
zwykły parobek opowiada o magicznym mieczu, zaczarowanych klejnotach lub innym
niezwykłym artefakcie (który obowiązkowo musi mieć w nazwie słowo
„przeznaczenia”). O ile gry już taki urok mają, to niebywale ciężko jest coś
takiego znieść w serialu. Tym bardziej, jeżeli takimi tekstami rzucają aktorzy
z doczepianymi (ewidentnie plastikowymi) elfami uszami. „Kroniki Shannary”
łączą w sobie coś z kiepskiego piwnicznego cosplay-party z elementami kółka
teatralnego. Mają w sobie jednak pewien urok, który w jakiś magiczny sposób
wpłynął na moje odczucia. Zaczęło się od „to wygląda strasznie” by przez „w
sumie nie jest aż tak źle” przekształcić się w „jeszcze tylko jeden odcinek i
kończę”. Momentami serial wygląda wręcz komicznie.Jednak każdy, kto lubi historie o drużynie wyruszającej w podróż pełną
niebezpieczeństw, magii i zagadkowych przepowiedni, utrzymanej w klimatach
starego dobrego „Dungeon & Dragons” powinien przynajmniej dać temu szanse.
Tym bardziej że świat, w którym mamy elfy, druidów, demony i magiczne kamyki,
nie jest do końca tak klasyczny, jak mogłoby się wydawać.
„Przed wyruszeniem w
drogę należy zebrać drużynę” – Gra
o Tron (Sezon 7)
Oglądając
niejeden serial czy film, z zapartym tchem śledzimy losy głównych bohaterów i z
niecierpliwością wyczekujemy momentu, w którym los się do nich uśmiechnie i
nareszcie „wszystko będzie w porządku”. Zaraz po tym, gdy pokochaliśmy
bohaterów „Gry o Tron”, serial wbija nam nóż w plecy, włócznie w oko, a
rozgrzany do czerwoności pręt wsadza w … To właśnie okrucieństwo wyłamujące się
ze schematu (obok falujących co chwila nagich piersi) było elementem, przyczynił
się do tak dużego sukcesu serialu. Wszystko, co dobre jednak kiedyś zaczyna
zbliżać się ku końcowi. Z każdym kolejnym sezonem do Westeros przekrada się
coraz więcej magii (bo skur@#$%twa więcej się tam już po prostu nie zmieści).
Główni bohaterowie, a przynajmniej ci, którzy przeżyli, powoli łączą siły, na
zjeździe rodzinnym spotkani się już niemal wszyscy, a z północy wędruje armia
nieumarłych. Gdy w końcu zaczyna dziać się to wszystko, na co czekaliśmy przez
wszystkie poprzednie sezony, odnieść można wrażenie, że dzieje się to zbyt
szybko i w pośpiechu. Jon Snow ledwo spotkał Daenerys, a po chwili już widzimy
jego tyłek, gdy pokazuje swojej ciotce, co potrafi jego smok. Zwiększone tempo
wynikać może z tego, że zbliża się wielki finał i liczne wątki trzeba
pozamykać. Być może czar „Gry o Tron” prysł tylko dla mnie, bo zamiast czekać
cały tydzień, na kolejny odcinek obejrzałem wszystkie „na raz”.
Poszukiwany żywy lub
zrobotyzowany – Westworld
(Sezon 1)
Kolejny
serial produkcji HBO nie tylko oferuje cudowny i nieco śmierdzący klimat
Dzikiego Zachodu, ale również urzeczywistnia fantazje niejednego chłopca. Który
z nas bowiem nie marzył o tym, żeby włożyć kapelusz, odznakę szeryfa oraz buty
z ostrogami i mieć najszybszą rękę na Dzikim Zachodzie? (niektórym się udało,
inni znaleźli dziewczyny). Klienci niezwykłego parku rozrywki mogą cofnąć się w
czasie i z kodem na nieśmiertelność rozpocząć rozgrywkę i względem uznania
zostać Lucky Lukiem albo braćmi Dalton i korzystać z życia do woli. Serial poza
świetną zabawą zapewnia coś jeszcze. Pomiędzy cudowny soundtrackiem i epickimi
strzelaninami podsuwa nam parę zagadnień do przemyślenia. Niczym „Blade Runner”
zostawia nas z pytaniami dotyczącymi „człowieczeństwa” maszyn obdarzonych
wspomnieniami i uczuciami. Pokazuje, jak daleko może zajść technologia i
odgrywa na naszych oczach preludium do koszmaru o buncie maszyn. Ukazuje
również prawdziwą naturę człowieka, który otrzymując namiastkę boskości, staje
się czymś gorszym od zwierzęcia. Kto w tym przypadku jest bardziej ludzki –
kochająca maszyna czy zabijający dla przyjemności człowiek?
Ocena: 8/10
Te dzieciaki są tak
słodkie, że nie może stać się im krzywda – Stranger
Things (Sezon 2)
Doskonale
odtworzone lata 80, świetne napisane postacie, trzymająca w napięciu historia,
mroczny klimat, pełne humoru dialogi i genialny element paranormalny. „Stranger
Things” osiągnęło coś, co w dzisiejszych czasach jest niemal niemożliwe – stało
się serialem kultowym. Starannie oddane realia oraz nawiązania do takich
tytułów jak „Koszmar z ulicy Wiązów”, „E.T.” czy „The Goonies” stworzyły
cudowną laurkę dla tego okresu. Połączenie tego wszystkiego sprawiło, że nie
sposób pokochać „Stranger Things”. Pierwszy sezon postawił sobie jednak
poprzeczkę bardzo wysoko. To, co oczarowało widzów za pierwszym razem, nie mogło
zadziałać po raz drugi równie skutecznie. Na domiar złego druga część przygód
chłopaków z Hawkins odtwarza schemat znany z poprzedniego sezonu. Postaci
rozpraszają się i mając poszczególne elementy układanki, próbują rozwiązać
zagadkę. Starania prowadzą ich do tej samej kuchni co poprzednio. Gdy wszyscy
są razem, udział w walce finałowej znów przypada Jedenastce i nie pozostaje jej
nic innego jak wytrzeć krew z nosa i mrukliwie przytaknąć, co wszyscy odczytali
jako „spoko ja się tym zajmę”. Mimo świetnych pomysłów, klimatu i cudownych
postaci, drugi sezon nie robi tak piorunującego wrażenia, a powtórzenie tego
graniczymy niemal z cudem. Nikt się temu jednak nie powinien dziwić, a stare
dobre Hawkins ciągle gwarantuje dużo emocji i zabawy.
Ocena: 8/10
Podróbka z niemiecką
precyzją – Dark
(Sezon 1)
Emocje
i kurz po premierze drugiego sezonu „Stranger Things” jeszcze dobrze nie
zdążyły opaść, a naszym oczom ukazał się zwiastun niemieckiego serialu, który
nawet nie próbował ukrywać, że będzie bezczelnie zrzynał z tytułów nie tylko
dobrze nam znanych, ale i całkiem świeżych. Chłopiec w żółtej przeciwdeszczowej
kurtce zagląda tam, gdzie nie powinien, małym miasteczkiem wstrząsa zniknięcie
chłopca, a próbuje go odnaleźć grupa dzieciaków i pewien ciągle smutny
policjant. Czy nie brzmi to zupełnie jak „It”, „Stranger Things” i „Broadchurch”?
Przed ekran przyciągnęło mnie jedynie przeświadczenie, że powinienem być na
bieżąco, bo zwiastun nie zdradzał zbyt wiele i wcale nie gwarantował jakiegoś
paranormalnego elementu. Po pierwszych odcinkach diagnoza była oczywista –
kalka goni kalkę i to w sposób wręcz ordynarnie bezczelny. Zanim się jednak
spostrzegłem, wpadłem po uszy i od serialu nie mogłem się już oderwać. Chociaż
„Dark” nosi znamiona pozbawionej pomysłowości kopii, to nadrabia niesamowicie
gęstym i ciężkim klimatem. Jest duszno i nieprzyjemnie. Postaci nie dają nam
żadnego powodu, by je pokochać, wręcz przeciwnie, z każdą chwilą na jaw
wychodzą kolejne tajemnice i grzechy. Wielowątkowa historia staje się jeszcze
bardziej zagmatwana, gdy dochodzą to tego podróże w czasie i związane z nią
paradoksy. Trzeba się nieźle wysilić i skupić, bo ktoś właśnie pocałował
dziewczyną, która w przyszłości będzie jego ciotką… czy jakoś tak. Mimo wielu
podobieństw „Dark” jest tak naprawdę przeciwieństwem „Stranger Things”.
Zaczynając w podobnym punkcie swoją historię, niemiecki serial stawia na
tajemniczą i nieprzyjemną aurę dramatu, thrillera i horroru, podczas gdy
amerykańska produkcja oferuje nam sympatycznych bohaterów i zagwarantowany
happy end. Wybór więc wcale nie jest taki łatwy.
A
gdyby tak urodzić się niezwykłym..? – The Gifted (Sezon 1)
Seriale
Marvela prezentują sobą zupełnie inną jakość niż kinowe produkcje. Chociaż
kiedyś byłem wielkim fanem X-menów, to z biegiem lat coraz bardziej bawi mnie
ich komiksowa stylówka. Wpływ na mój gust i standardy miały również książki, w
których obdarzeni niezwykłymi umiejętnościami ludzie rzadko kiedy decydowali
się obcisłe i kolorowe skórzane stroje. „The Gifted” podobnie jak seriale
Netflixa zmienia nieco skale problemu, z jakimi zmagają się główni bohaterowie.
Zamiast walki między podopiecznymi profesora Xaviera a Bractwem Mutantów,
główni bohaterowie zmierzyć muszą się z nietolerancją i kontrolą, jaką
podlegają ludzie o niezwykłych mocach. Wszystko zaczyna się od sceny żywcem
wyjętej z „Carrie” Stephena Kinga, gdy poznający swoje możliwości Andy roznosi
w strzępy łazienkę i psuje szkolny bal. Potem jest tylko lepiej. Zajmujący się
do tej pory sprawami mutantów adwokat, aby ratować swoją rodzinę, musi
przeciwstawić się zasadom, których do tej pory bezwzględnie przestrzegał.
Zamiast skórzanych fatałaszków, śmiesznych hełmów i objechanych myśliwców w końcu
powiem świeżości. I czy ktoś powie, że niski budżet musi wyjść produkcji na
złe.
Ocena: 7,5/10
Nawet w piekle
potrzebują wakacji
– Lucyfer (Sezon 1)
Bycie
oprawcą, katem i nadzorcą piekła potrafi być nudne i męczące. Nawet jeżeli do
takiej pracy zostaliśmy stworzeni (a dokładniej, gdy ta praca została stworzona
specjalnie dla nas). Lucyfer nie mogąc dłużej znieść monotonii swojego zajęcia,
postanawia zrobić sobie wakacji. A gdzie mógł udać się diabeł wcielony jak nie
do miasta aniołów? Obdarzony niezwykłą charyzmą, błyskotliwym poczuciem humoru
oraz uśmiechem szerszym niż u Tony’ego Starka zapatrzony w siebie narcystyczny
amant otwiera lokal w sercu Los Angeles. Czas na ziemi umila sobie zaciąganiem
do łóżka pięknych kobiety, organizując całonocne imprezy, popijając drinki czy
śpiewając swoim anielskim głosem przy akompaniamencie fortepianu. Gdy jednak i
to nie wystarczy, decyduje się użyczyć swojego uroku osobistego miejscowej pani
detektyw. Dając się jej mocno we znaki, postanawia pomagać jej rozwiązać
kolejne kryminalne zagadki. W końcu między nimi zaczyna coś iskrzyć, a my
powoli zaczynamy przekonywać się, że diabeł nie jest taki straszny, jak go
malują.
Szaleństwo niejedno ma
imię – Legion
(Sezon 1)
„Legion”
to jeden z najdziwniejszych, nietypowych, pokręconych i popieprzonych seriali,
jakie kiedykolwiek widziałem. Fakt, że wytrzymałem dłuższe oglądanie,
zawdzięczam jedynie prezentacji na konferencji fantastycznej, gdzie dobra
duszyczka postanowiła wytłumaczyć, o co w nim właściwie chodzi. Bez
odpowiedniego przygotowania wskaźnik „co się tutaj dzieje” świeciłby na
czerwono niczym bożonarodzeniowa choinka i znajomość z nietypowym mutantem na
pewno nie trwałaby długo. Główny bohater cierpi na poważne zaburzenia
psychiczne a przy jego osobowości mnogiej, bledną wszystkie kobiece huśtawki
nastrojów. Jego ciało zamieszkują różne charaktery, z czego każdy posiada inne
moce. Poznanie bohatera ułatwia odbiór, bo zaczynamy zdawać sobie sprawę, że
chaos w głowie bohatera przekłada się na chaos, jaki panuje w serialu,
nietypowych scenach i nieliniowej narracji. Oglądając „Legion”, nie tylko obserwujemy
zmagania bohatera, ale zostajemy zaproszeni do jego zdewastowanej psychiki, a
po przejściu przez te drzwi nic już nigdy nie będzie takie samo.
Na koniec galaktyki i
jeszcze dalej – Star
Trek: Discovery (początek Sezonu 1)
Zanim
jeszcze USS Discovery zdążył na dobre wystartować, Internet zawrzał od porównań
do poprzednich serii „Star Treka”, a fani przerzucali się argumentami (i czasem
czymś o nieco innej konsystencji) próbując udowodnić, że to ich wybór jest
jedynym słusznym. Ja w tym czasie autentycznie cieszyłem się, że wcześniej nie
miałem z tym uniwersum nic wspólnego. Był to dla mnie jeden z tych elementów
popkultury, o którym każdy słyszał, ale niekoniecznie oglądał. Dzięki temu
najzwyczajniej w świecie mogłem spokojnie i bez szkodliwego niekiedy
nabuzowania cieszyć się oglądaniem. Ubiegłoroczna część sezonu zagwarantowała
mi wrażenia jak po przejażdżce z prędkością warp bez ostrzeżenia. Ma się ochotę
zrobić to jeszcze raz, jednak mdłości cały czas powracają. Serial łączy w sobie
naprawdę świetne obrazki, piękną kosmiczną przestrzeń, stroje i scenografię na
poziomie, jednak nie jest to w stanie zakryć nieraz pozbawionych charakteru
postaci, luk w fabule wielkości czarnych dziur czy mocno naciąganych wydarzeń.
Jednak ładne opakowanie jest na tyle pociągające, że jest się w stanie
wszystkie niedogodności podróży przełknąć i wytrzymać do momentu, aż może w końcu
załoga wyruszy w nieznane.
Ocena: 6/10
Boski sen o Ameryce – American Gods (Sezon 1)
„Amerykańscy
Bogowie” Gaimana to pierwsza książka ubran-fantasy, po jaką sięgnąłem i okazało
się, że była to świetna decyzja. Główny bohater po wyjściu z więzienia traci
wszystko, a w tym momencie los zsyła mu Pana Wednesday’a, który oferuje mu
pracę. Tajemniczy mężczyzna pokazuje mu rzeczywistość, której do tej pory nie
dostrzegał, świat, w którym mitologiczne stworzenia i bogowie próbują przetrwać
rywalizacje z bogami nowych technologii. Przy takim pomyśle jedyne co pozostaje
zrobić, to poprzebierać aktorów za zwykłych ludzi i nadać im imiona znane z panteonów.
„Od biedy ujdzie, nie mamy nic lepszego”. „Amerykańscy Bogowie” jednak od
początku zaskakują, prezentując się jako niezwykłe widowisko, w którym bohater
znajduje się w samym środku wojny bogów, gdzie przecinają i mieszają się
rzeczywisty świat, oniryczne wizje oraz magia technologii. Serial poza
trzymaniem się dość wiernie książkowego oryginału rozszerza wątki pobocznych
postaci na tyle interesująco i ciekawie, że zaczynamy żywić do nich niezwykłą
sympatię lub niesamowitą nienawiść. Magiczną całość dopełnia świetnie dobrana
obsada z Whittlem, McShanem i Schreiberem na czele.
To by było na razie tyle. Kolejne seriale już rozpoczęte i z
niecierpliwością wyczekuję nadchodzących najciekawszych premier. A już
następnym przeglądzie najlepsze książki jakie wpadły mi w ręce 2017.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz