Redaktor Ego: Gdy nadchodzi upragniony weekend,
wybieramy się do kina, by usiąść na wygodnych fotelach i na ogromnym ekranie
podziwiać filmowe nowości. Domatorzy oraz zwolennicy luźnych dresów i leniwych
wieczorów mogą rozłożyć się na kanapie lub w łóżku i przebierać w coraz
bogatszej ofercie prezentowanej przez serwisy streamingowe. Wszystkie te wygody
zawdzięczamy książkom. Narodziny filmu należałoby w pierwszej kolejności
powiązać z rozwojem fotografii (bo czym jest film jak nie ruchomymi zdjęciami),
ta zaś wydawać by się mogło, jest technologiczną odpowiedzią na obrazy
zamknięte w złotych ramach (bo czym jest zdjęcia jak nie obrazem namalowanym
przez aparat). Idąc dalej tym torem wszelkie obrazy Picassa czy Rembrandta mają
na „chłopski rozum” przecież więcej wspólnego z naściennymi malowidłami niż ze
skrupulatnie połączonymi kartkami zapełnionymi teksem. Gdzie w tym wszystkim
jest książka? Niewiele dziś byśmy osiągnęli, gdyby nie pismo, a później
wynalezienie druku i maszyny drukarskiej. Człowiek najpierw mógł zapisywać całą
swoją wiedzę, a później przekazać ją innym. Masowa produkcja umożliwiła dostęp
to tej wiedzy niemal każdemu. W ten sposób, zamiast powoli maszerować
wybiegliśmy w przyszłość. Spojrzenie na tę kwestię z tej perspektywy powinno na
zawsze ukrócić kwestię czy to film, czy książka jest lepsza. W takim razie
skoro film zawdzięcza tak wiele książce, zapraszam Cię na podróż po popkulturze
w poszukiwaniu tytułów, w których książki miały mniejsze lub większe znaczenie.
Kinga: Zauważyłam, że kolejnymi pomysłami
rzucamy sobie nawzajem wyzwania. Ostatnio wspominałeś o tym, że trudno było Ci
znaleźć wystarczającą ilość dobrych filmów spoza USA, teraz ja głowiłam się
godzinami, żeby dobrze wpasować się w temat, który zaproponowałeś. Ale to z
drugiej strony dobrze, bo możemy – jak to nazywasz – poszerzać horyzonty.
Na swoim
blogu nie raz zdarzyło mi się podkreślać, jak bardzo ukształtowała mnie Carrie
Bradshaw. I wspomnę jeszcze raz w poniedziałek. Nawet nie chcę mi się liczyć,
ile razy widziałam „Seks w wielkim mieście”, zarówno jeśli chodzi o serial, jak
i dwa filmy pełnometrażowe. Właśnie w drugim z nich Carrie jest już etatową
pisarką i ma na swoim koncie kilka książek. Najnowszą jest „I do. Do I?”, która
dotyczy głównie zagadnień związanych z małżeństwem. Choć w filmie nie jest ona
na pierwszym planie, przewija się gdzieś w tle od początku, aż do jego
zakończenia. Obserwujemy, jak Carrie dostaje swój pierwszy egzemplarz, czyta
pierwsze recenzje, a pod koniec filmu, gdy jest dojrzalsza o nowe
doświadczenia, prawdopodobnie napisałaby ją inaczej. Co nie oznacza, że nie
jest z niej dumna. A widz jest dumny razem z nią. Artykuły pisane nocami do
Vogue nie pozostały tylko w papierowej próżni, ale na coś się przydały.
Redaktor Ego: Książki mogą mieć na nas niesamowity wpływ. Wśród swoich znajomych z łatwością
znaleźć można ludzi uwielbiających książki do tego stopnia, że światem
przedstawionym żyją jak swoim własnym. Z bohaterami nie tylko się utożsamiają,
ale kochają najszczerszym uczuciem i naśladują. Niektórzy mimo upływu lat
uparcie oczekują listu z Hogwartu, inni próbują łóżkowych eksperymentów, bo
nagle odkrywają w sobie charyzmę i temperament Christiana Greya. Książki nieraz
tak mocno na nas działają, że zapominamy o granicy między rzeczywistością a
fikcją. Gdy ta linia się zaciera, stają się one naturalnym elementem naszego
życia. To najwyższy czas, żeby dać nogę jak najdalej.
Annie Wilkes
jest przykładem naprawdę oddanej fanki. Twórczość swojego ulubionego autora zna
na pamięć, a o losach swojej ukochanej postaci opowiada z pasją i emocjami,
jakby chodziło o jej najlepszą przyjaciółkę. Annie to również cudowna osoba o
wielkim sercu. Jest troskliwa, skora do pomocy, oddana i zaangażowana. Gotowa
jest rzucić się na ratunek, nie zważając na swoje potrzeby. Jeżeli zdarzy Ci
się dachować samochodem w środku lasu w czasie śnieżycy, warto mieć
przyjaciółkę właśnie taką jak Annie. Weźmie Cię na plecy, przeniesie przez
zaspy do swojego domu, poskłada Ci kości, ugotuje pyszną zupę, a i zadba o
miejsce do pracy, byś nie narobiła sobie zaległości. I nie poprosi o nic w
zamian. Po prostu anioł kobieta. Jeżeli jednak chodzi o jej ukochaną Misery, w
jej obronie gotowa jest Ci połamać nogi wielkim młotem albo grozić równie
wielkim nożem kuchennym. Nie tracąc przy tym, niepokojącego wyrazu twarzy. Gdy
pod jej skrzydła trafia autor uwielbianego przez nią cyklu, pomoc Annie jawi mu
się jako opaczność boża. Wystarczy jednak mała różnica zdań, a sympatyczna
kobieta zamienia jego życie w piekło. Jak przystało na bohaterów historii spod
pióra Stephena Kinga, wręcz absurdalna sytuacja zmienia się w prawdziwą walkę o
życie. Uśmiech Annie jest natomiast czymś, co potępieńcy muszą widzieć w
chwili, gdy stają przed wrotami piekieł. A to wszystko dlatego, że ktoś zbyt
poważnie traktuje książki.
Kinga: Nie warto zadzierać z żywymi, ale
jeszcze gorzej z martwymi. Teoretycznie martwymi. Bo kiedy ktoś postanowi na
przykład odkopać mumię sprzed dwóch tysięcy lat, na pewno nie wróży to nic
dobrego.
Kiedy
fascynacja literaturą idzie za daleko, rodzi się nieco nawiedzona
bibliotekarka, Evelyn, która postanawia odnaleźć zaginione Miasto Umarłych –
Hamunaptrę. W związku z tym bez żadnych konsekwencji rzuca swoje miejsce pracy
(zdewastowane przez siebie kilka minut wcześniej) i wyrusza w daleką podróż na
pustynię. W międzyczasie trafia zarówno na sojuszników, jak i opozycję, mającą
chrapkę jedynie na ukryte w starożytnym grobowcu skarby. Po obudzeniu przez nie
do końca pełnosprawnych poszukiwaczy złota mumii kapłana o wielkiej mocy
sprawczej, cała fabuła „Mumii” plecie się wokół dwóch ksiąg – złotej i czarnej.
Obie napisane starożytnym językiem, obie zawierające starożytne zaklęcia, obie
posiadały w gratisie opcję zdewastowania lub uratowania całego świata. I
dostarczyły szereg plot twistów (no, może nie szereg, ale jak na tamte czasy –
było zaskakująco). Towarzyszyły naszym protagonistom do samego końca, aby
wspierać ich dobre zamiary. Oczywiście sporo atrakcji zapewnia też brat głównej
bohaterki, który z czytaniem ma raczej niewiele wspólnego, a który pod koniec
filmu okazuje się całkiem przydatny.
Redaktor Ego: Książki mogą wyrażać nasze emocje. Oczywiście w tym momencie pojawia się problem, z tym, co
autor miał właściwie na myśli. Pytanie to wywoływało u mnie stany lękowe i
wątpliwość czy mój mózg, aby na pewno funkcjonuje w granicach powszechnie
obowiązujących standardów. Z czasem zdałem sobie sprawę, że niemal każdy
dowolny tekst rzeczywiście w swoim drugim dnie potrafi zawierać mnóstwo
informacji. Kamień jednak spada z serca na wieść o tym, że klucza już nie ma i
żadna komisja nie stoi nade mną niczym ponura Inkwizycja (chociaż interentowa
społeczność też potrafi być okrutna), a interpretacja zależy ode mnie. Trzeba
pamiętać, że dowolność i interpretacyjna bezkarność może nieść za sobą przykre
konsekwencje.
Susan jest
umiarkowanie szczęśliwą i nie do końca spełnioną właścicielką galerii sztuki
oraz żoną zabieganego biznesmena. W wolnych chwilach nie dosypia i zapewnia
wszystkich wkoło, jak fatalne są wybrane przez nią wystawy. Nie chce jej się
nawet robić dobrej miny do złej gry w (zbliżające się) bankructwo. Monotonię
dnia codziennego przerywa jej niespodziewanie przesyłka od byłego męża.
Cierpiący na wieczny kryzys twórczy Tony przesyła Susan książkę zatytułowana
„Zwierzęta Nocy” i pragnie, aby przeczytała ją jako pierwsza. Bohater dzieła,
łudząco przypominający ex-męża Susan (w obu rolach Jake Gyllenhaal), trafia w
tarapaty godne twórczości Stephena Kinga. Mocna i nieprzyjemna historia jest,
na tyle wstrząsająca, że śmiało mogłaby zostać materiałem na osobny film.
Książkowa narracja zdaje się mieć wspólne elementy z przeszłością Susan, lecz
do tych bohaterka, mimo że podświadomie z pewnością coś wyczuwa, nie chce się
przyznać. „Zwierzęta nocy” to nieprzyjemny film otulony ciężką atmosferą i
doprawiony świetnymi zdjęciami i montażem. Przeplatające się wątki poruszają
się na granicy spójnej całości, sugerując podobieństwa, nie wskazując jednak
niczego wprost.
Pojawia się
pytanie. Czy widzowie dadzą radą odczytać, co autor miał na myśli? Bo pierwsza
czytelniczka ma z tym chyba wyraźne problemy.
Kinga: Robi się tu powoli ciężko i raczej
mrocznie. Dlatego na chwilę znowu ucieknę w stronę niczym nieograniczonej
beztroski, do świata, gdzie wszystko jest dozwolone, a wydawanie książek
szalenie łatwe. Choć czasem takie nowości na półkach mogą przysporzyć sporo
problemów samemu twórcy. Zwłaszcza wtedy, kiedy pojawia się to znienawidzone
przez maturzystów pytanie — co autor miał na myśli.
Myślałam, że
uda mi się w tym zestawieniu zmieścić tylko jedną produkcję dla nastolatek
spragnionych nowojorskiego życia. Ale się nie udało, bo pisząc o „Sex and the
City”, przypomniałam sobie o innym weteranie tasiemców dla młodzieży, choć
trochę młodszym, niż Carrie i jej przyjaciółki z Manhattanu.
W
„Plotkarze” naprawdę sporo się dzieje. To odświeżona wersja „Mody na sukces”,
gdzie każdy w końcu będzie z każdym przynajmniej raz. Rozstania, powroty i
wszystkie perypetie nastolatków z Upper East Side prowadzą jednego z bohaterów
do napisania książki. Dan Humphrey to wrażliwy literat z Brooklynu, kompletnie
nieprzystosowany do szalonego życia Manhattanu. Podczas jednego z miliona
sezonów serialu, Dan obserwuje swoich znajomych, co przynosi owoc w postaci
książki o każdym z nich. Mają oni co prawda zmienione imiona, ale powszechnie
znane fakty szybko demaskują, kim inspirował się nasz bohater. I oczywiście na
światło dzienne wychodzi wszystko to, co naprawdę myśli o bogatych nowojorskich
dzieciakach. Nie mogę sobie przypomnieć, czy książka ostatecznie trafiła do
druku, ale do jakiegoś potencjalnego wydawcy na pewno. Z tym że niestety oprócz
całkiem dobrych opinii, książka zgarnęła też wszystkich przyjaciół Dana,
łącznie z jego dziewczyną, a oni zgodnie odwrócili się od niego i od siebie
nawzajem. Czy było to tego warte? Oczywiście. Sytuacje w książce oparte były na
faktach, więc mieszkańcy Upper East Side dzięki temu zagrali ze sobą w bardzo
nowojorską wersję „Ego”.
Redaktor Ego: Książki mogą nieść nadzieję, a słowa moc panowania nad ludzkimi duszami. Gdy na świat spadnie apokalipsa,
ale nie ta biblijna tylko ta filmowa, wiele się zmieni. Słońce, zamiast
przyjemnie grzać naszą skórę, zacznie wypalać nam oczy, w modzie będzie
dominował styl al'a Mad Max, a przedmioty, które są tak naturalnym elementem
naszego otoczenia, że nawet ich nie zauważamy, zyskają niezwykłą wartość. Za
menażkę wody, nawilżone chusteczki czy aspirynę pozostali przy życiu ludzie
gotowi s zabić bez mrugnięcia okiem. Taką wartość dla pamiętających czasy
„sprzed” mają również książki. Jedna z nich może stać się bronią potężniejszą
niż wszystkie gnaty i spluwy, jakie mają najliczniejsze nawet pustynne bandy.
W świecie
pozbawionym nadziei, gdzie jedynym sensowym celem jest przetrwanie, trudno jest
znaleźć dla siebie miejsce. Nie ma w nim marzeń, nie ma jutra. W takich
warunkach pozostaje zezwierzęcenie i udział w powolnym upadku wartości. Nikt
nie myśli o rzeczach większych ani o dobru ogółu. Nikt poza pewnym samotnym
wędrowcem. Eli wyrusza w podróż na zachód, gdzie ma odnaleźć cel swojej podróży
— miejsce, gdzie dla ludzkości narodzi się nowa nadzieja. Jej źródłem jest
księga, którą pielęgnuje i strzeże. Zawarte w niej słowa mają moc mogącą ocalić
ludzkość. Nic dziwnego, że łapska na niej chce położyć żądny władzy i potęgi
czarny charakter. Dobro zmaga się ze złem. Nadzieja z pragnieniem kontroli nad
ludzkimi duszami, a Denzel Washington z Gary Oldmanem. Areną walki w „Księdze
Ocalenia” jest zdewastowany świat pełen post-apokaliptycznego piękna.
Kinga: Myśląc o filmach, w których pierwsze
bądź czwarte skrzypce grają książki, nie potrafię przeoczyć jeszcze jednego
filmu, w którym arcydzieło literatury dopiero powstaje. Po spotkaniu z Carrie
Bradshaw i Sereną van der Woodsen, proponuję przenieść się z dusznego
Manhattanu na nasze podwórko i zakrzyknąć wspólnie „Marian, tu jest jakby
luksusowo”.
Marian
Wolański jest chyba moim ulubionym filmowym alkoholikiem. Niespełniony
humanista, który po dwóch „Koglach-moglach” nadal jest docentem i wciąż nie
może skończyć pisać książki. Życiowy nieudacznik niezdolny do podejmowania
decyzji – doskonały materiał na pracownika naukowego i wzór dla przyszłych
pokoleń, chcących zgłębiać tajniki pedagogiki. Po tylu latach oglądania nadal
nie wiem, co docent Wolański tak namiętnie klepie na swojej maszynie do
pisania, ale cała zabawna otoczka, która spowija go jako bohatera jest warta
oczekiwania każdej publikacji.
Redaktor Ego: Książki mogą być śmiertelnym zagrożeniem. Nie byłbym chyba sobą, gdybym w
naszym zestawieniu nie sięgnął po fantastyczny wątek albo nie otarł się
przynajmniej o obrzydliwy horror. Czy w świecie przeklętych przedmiotów i
nawiedzonych obiektów znajdzie się książka mogąca ściągnąć na bohaterów
śmiertelnie niebezpieczeństwo?
Poradnik
survivalu część 66. Jeżeli chatka ukryta w środku lasu ma na wyposażeniu
piwnice — nie wchodź do niej. Serio. Skoro jednak nie możesz się oprzeć,
niczego nie dotykaj, nie wynoś, a jak znajdziesz tekst napisany krwią, to go
pod żadnym pozorem nie czytaj. Bo jeżeli oczekujesz, że w tym momencie pojawia
się kolorowe kucyki albo przyjazne elfy spełniające życzenia to bardzo grubo
się mylisz.
Przyjaciele
uzależnionej od prochów Mii zabierają ją do klimatycznie urządzonej chatki,
gdzieś na totalnym odludziu w leśnej głuszy. Postanawiają jej pomóc w
przetrwaniu najgorszego okres podczas odwyku, oferując swoje wsparcie. Dla jej
dobra nie cofając się przed bezwzględnymi działaniami. No i oczywiście w
międzyczasie przez przypadek przywołują demona. Oczywiście, jeżeli znalezienie
w piwnicy księgi oprawionej w ludzką skórę w etui z drutu kolczastego, a
następnie przeczytanie zapisanych krwią wersetów nieznanym języku można uznać z
przypadek. Wystrój piwnicy też powinien dawać wiele do myślenia, ale co tam,
kto nie chciałby zajrzeć do książki żywcem wyjętej z koszmarów Lovecrafta.
Gdyby nie
ciekawość połączona z lekkomyślnością nie mielibyśmy nowej wersji „Martwego
Zła”. Genialnie zrealizowany pod względem efektów specjalnych, charakteryzacji
i montażu jest jednym z najbardziej obrzydliwych i krwawych filmów grozy
ostatnich lat. W wersji Alvareza znaleźć możemy liczne nawiązania do oryginału
z lat 80' z Campbellem w roli głównej (tak, to ten koleś z serialu z piłą
mechaniczną zamiast ręki). Krew leje się tu w ilościach równych opadom
atmosferycznym, brutalne sceny opływają sosem Gore, a mroczny las podkręca
jeszcze bardziej nieprzyjemny klimat. No i Jane Levy pokryta charakteryzacją i
szaleństwem jest genialna w głównej roli. Jak się okazuje, zapał do czytania
nie zawsze niesie ze sobą pozytywne skutki.
Kinga: Survival to rzeczywiście istotna
kwestia, podobnie jak podejmowanie odpowiednich decyzji, na przykład nie
wchodzenie do nieprzyjemnie wyglądających piwnic. Książki mogą przysporzyć
sporo problemów, jeśli to wystarczy na określenie przywołania demona. Ale może
też nauczyć wytrwałości w dążeniu do celu, uporu i motywować do działania. Nie
przywoływałam tu jeszcze książek istniejących rzeczywiście, dlatego połączę to
teraz z biografią, co daje całkiem przyjemną dla widza historię o dziejach edukacji
seksualnej.
Czasy, w
których słowo „seks” trudno przychodziło wypowiedziane nawet szeptem, roboczo
nazwane PRL-em, to dla Michaliny Wisłockiej najgorszy okres na wydawanie
książek. Ceniona wśród pacjentek pani seksuolog nie miała tak lekko z wydawniczą
władzą. Wszechobecna cenzura kazała obywatelom myśleć, że wszelka edukacja w
tym zakresie jest absolutnie zbędna. Rodzi to serię nieprzyjemności na drodze
do pisarskiego sukcesu. Autorka nie poddaje się jednak i dzielnie walczy ze
zmaskulinizowanym gronem edytorskim. Poza tym nieustannie buduje wokół siebie i
swojej książki grupę sympatyków, budzi w pacjentkach pełne zaufanie, dzięki
czemu jest jak najlepszy kandydat na prezydenta. Kobiety mają potrzebę zdobycia
wiedzy na temat spraw łóżkowych, innej niż wybór materaca, dlatego ostatecznie
„Sztuka kochania” zajmuje miejsce w księgarniach i do dziś jest całkiem
poczytną pozycją.
Redaktor Ego: Książki mogą być wrogiem ideologii. Książki mogą zagrażać władzy. Zawarte w nich treści wpływają na
nas i kształtują. Ze zdobytą za ich pomocą wiedzą i odczuwanymi emocjami
stajemy się wyjątkowi i niepowtarzalni. Ktoś jadący obok nas w autobusie lub
osoba czekająca przed nami w kolejce może przeczytała ich mniej od nas, ale
sprawiły one, że patrzy na świat w sposób niepowtarzalny, zupełnie inny od
naszego. W końcu wyścig w ilości przeczytanych książek i wszelkie porównywanie
nie do końca ma sens, bo przecież książka to jedynie medium, a treść treści nie
równa. Jedna może zmienić tysiące osób, a tysiące książek mogą jedną osobę
utwierdzić w dawnym przekonaniu. Chociaż często opowiadają o nieistniejących
wydarzeniach i bohaterach i nie dają żadnych odpowiedzi, skłaniają nas do
myślenia. A ludzi myślących i różnorodnych trudniej kontrolować.
W
temperaturze 451 stopni Fahrenheita zaczyna płonąć papier. 451 to symbol
strażaków przyszłości, którzy zamiast gasić pożary, wzniecają je. Niczym
gestapowcy wpadają do domów, poszukują książek i rozpalają z nich ogniska.
Zawarte bowiem w nich treści prowadzą umysł ludzki do szaleństwa i ułomności
umysłu. Czytelnicy, uważani przez władzę za zagrożenie, niczym rasowy ruch
oporu walczą w obronie książek, romantycznie kryjąc się po lasach i wierząc w
lepsze jutro. Świat pozbawiony książek jest o wiele łatwiejszy do
podporządkowania. Rzeczywistość z "451° Fahrenheita" jest pod wieloma
względami smutna. Dzieci cieszą się na myśl o niszczeniu literatury (z drugiej
strony, kto przynajmniej raz nie śnił o płonącym podręczniku do matematyki).
Cytaty wielkich pisarzy tak chętnie wrzucane przez młodzież na facebookowe
ściany, są niczym narkotyk. Zakazane kuszą jednych swoją tajemnicą i
uzależniają, dla drugich są pozostałością po zamienionej w popiół przeszłości
do której nie można już wrócić.
Książkowa
wizja świata przedstawiona przez Raya Bradbury'ego w jego książce z lat 50
okazuje się zbyt trudna dla filmowców. Zarówno wersja z 1966 roku, jak i ta
współczesna z 2018, celnie uderzają pojedynczymi aspektami, brak w nich jednak
naprawdę przygnębiającego obrazu zdeprawowanej władzy i nowego społeczeństwa
narodzonego w świecie bez książek. Miejmy nadzieję, że na kolejną próbę nie
przyjdzie nam czekać aż 52 lata. A może to po prostu ta sytuacja, w której
książka zawsze będzie tym lepszym wyborem.
Kinga: Książki inspirują nie tylko nas jako
czytelników, ale także producentów filmów czy seriali. I to pod wieloma
względami. Widzieliśmy już masę adaptacji, w których historia z książki jest
przeniesiona dość wiernie na ekran, a twórcy inspirowali się konkretnym
pisarzem. Filmy o książkach, o pisaniu książek, albo takie, w których słowo
pisane ma bardzo dużą wartość (jak w „Księdze Ocalenia”) to mniej popularny
motyw, ale z pewnością wart uwagi. Kiedyś przeróżne publikacje dodawały ludziom
otuchy w trudnych chwilach, podobno tak było z „Panem Tadeuszem”, ten motyw
wykorzystał Sienkiewicz w „Latarniku”. Mam nadzieję, że kinematografia będzie
jeszcze chętniej sięgać po taki schemat, bo taki cross pokazuje przede
wszystkim, że książki wcale nie umierają w erze ruchomego obrazu.
Warto wspomnieć o wspaniałym klasyku jakim jest Imię róży. Tam książka jest zarowno zagrozeniem jak i pretekstem do zbrodni. To co w księgach zapisane jest czesto odbiciem naszych demonów.
OdpowiedzUsuń