Kinga: Początek roku zawsze oznacza
szereg niezrealizowanych postanowień, sprzątanie ozdób świątecznych i
wybieranie „najlepszego” pod różnymi względami filmu z roku poprzedniego.
„Najlepszego”, bo oscarowa komisja zdaje się mieć swój własny algorytm, według
którego wybiera produkcję czy twórcę, który ma oficjalnie zostać uznany za
odkrycie roku X. Oscary od lat wyglądają podobnie – kategorie wpadają w rutynę,
a w każdej z nich znajdziemy kilka tych samych, powtarzających się w nudnym
obiegu propozycji. To jednak spore wydarzenie medialne, które w naszym
przypadku nie może przejść bez echa. Dlatego stwórzmy własne kategorie i bez
zbędnych ceregieli wyróżnijmy zwycięzcę. Jestem bardzo ciekawa, jakie są Twoje
typy.
Wojtek: Jestem jedną z tych osób, którym
oscarowa atmosfera w ogóle się nie udziela. Wszyscy wkoło pędzą do kin, aby
zaliczyć najważniejsze premiery, dyskutują o faworytach i wytykają
nieporozumienia wśród nominowanych. Mnie jednak zupełnie nie pociąga na ogół
ciężka i poważna atmosfera większości filmów (widać nadal nie dojrzałem do
poważnych tematów) a jedyne co mogę z zainteresowaniem obserwować to te nieco
mniej ważne kategorie, gdzie pojawiają się „Gwiezdne Wojny”, „Strażnicy
Galaktyki” czy „Logan”. Z pewnością chciałabyś zmusić mnie do obejrzenie najważniejszych
tytułów i pisania teraz o naszych faworytach, ale zmagania z przekonaniem mnie
musiałabyś zacząć dużo wcześniej. Dlatego teraz pozwolimy, aby do głosu doszły
nasze wewnętrzne beztroskie dzieciaki. Gdy inni dyskutują która historia
bardziej dramatyczna, z głębszym przesłaniem i lepiej zrealizowana, my
podyskutujemy o tytułach, przy których, w ubiegłym roku, bawiliśmy się
najlepiej. Zaczynajmy więc od pierwszej kategorii.
Mimo że stajemy się
coraz starsi, to jednak z pewnych rzeczy nie wyrastamy. Nie potrafimy przejść
obojętnie obok faceta, który biega po mieście w obcisłym stroju, nosi pelerynie
lub w czasach swojej młodości próbował wprowadzić nowy trend, czyli noszenie
bielizny na spodniach. Waleczne Amazonki, człowiek w stroju nietoperza, mężczyzna
mający problemy z agresją, idealista przebrany za flagę czy genetycznie
zmodyfikowany szopowaty, wszyscy oni doprowadzają do niszczenia i dewastowania
mienia publicznego, a mimo to kochamy ich i podziwiamy. Na wielkich ekranach
jest ich pełno i wszystko wskazuje na to, że będzie coraz więcej. Czas więc
wybrać najlepszego (lub najlepszą...albo najlepszych, sama widzisz, że
możliwości jest mnóstwo). Zapraszamy na pierwszą kategorię, czyli „Najlepszy Film Superbohaterski”.
Kinga: Chociaż w 2017 roku widziałam
masę filmów o tym czy innym superbohaterze, niestety niekoniecznie tych
najnowszych. Niemniej jednak mój typ był oczywisty od razu po wyjściu z kina. I
od razu przygotuję się na wyczerpujący kontrwykład o płytkich gagach i
zidiociałych bohaterach, ale jak dla mnie najlepszą produkcją był nowy „Thor”.
Może i liczba żartów przewyższała liczbę dialogów, ale bawiłam się o wiele
lepiej niż na przykład na „Czarnej Panterze” w zeszłym tygodniu. Bo o ile na filmie
o człowieku przebranym za kota przerobiłam wszystkie pozycje jogi na kinowym
fotelu, na kolejnej części przygód człowieka, który biega z młotkiem,
siedziałam z pełnym zaciekawieniem. Fabularnie wszystko się zgadzało, ilość
nawiązań do poprzednich filmów Marvela była wystarczająca i przede wszystkim w
końcu, po kilku dobrych filmach, mamy wielki powrót Wielkiego Zielonego. Jak
dla mnie wszystko się zgadza, ale wiem też, że niczym Cię do tej części
uniwersum nie przekonam, dlatego też nawet nie będę próbować. Umieram natomiast
z ciekawości, co Ty uznajesz za najlepszy film o nadludziach?
Wojtek: W „Thor: Ragnarok” liczba gagów
przewyższała nie tylko liczbę dialogów, ale również poziom IQ wielu postaci. Po
co Banerowi kilka doktoratów skoro w kluczowym momencie ląduje twarzą na
Bifroście zupełnie jak w kreskówce? Już dobrze, nie chcę wracać do tych
bolesnych wspomnień z premiery. Jeżeli chodzi o najlepszy zeszłoroczny film o
superbohaterach, wśród moich nominowanych znaleźli się oczywiście „Logan” oraz
„Spider-Man: Homecoming”. Jednak skoro ostatnia część przygód Wolverina (która
była idealnym zwieńczeniem historii) jest nominowana do Oscara w kategorii
„Najlepszy scenariusz adaptowany”, to ten tytuł ominę (mam nadzieję, że Jackman
nie zrobiły teraz zszokowanej miny jak na rozdaniu Globów). W tym przypadku
zwycięzcą zostaje nowy film o pająku, który jest zdecydowanie bardziej
klasycznym kinem superbohaterskim. Tom Holland w głównej roli jest bez
wątpienia takim Spider-manem, jakiego mogliśmy poznać w komiksach. Postać przez
niego grana ma w sobie odrobinę z ciapy i mnóstwo ze śmieszka. Do tego film to
świetnie wyważony humor w stylu „młokosa”, mnóstwo popkulturowych nawiązań
(Keaton jako człowiek-ptak, chyba nigdy nie zrezygnuje z marzenia o lataniu),
zgrabne efekty specjalne i oczywiście gościnny udział Iron Mana. O odmłodzonej
cioci May nie muszę już chyba wspominać. Moja Droga, czy przedstawisz teraz
nasza kolejną kategorię?
Kinga: Z wielką chęcią, tym bardziej że
mocno stuningowana ciotka May, choć całkiem atrakcyjna, odejmuje sporo mojej
ocenie. Brakuje mi jednak starej dobrej, wiecznie zmartwionej, komiksowej
cioci.Wracając do kategorii, mam dla Ciebie kolejne wyzwanie przy dokonywaniu
wyboru.
Popularność
Netflixa wzrasta z każdym dniem. Ogromna baza seriali i filmów, z której
absolutnie każdy może wybrać coś dla siebie – fan humoru prosto z „Przyjaciół”,
miłośnik zagadek i kryminalnych intryg, biografii, produkcji kostiumowych czy
opowieści o przybyszach z innego wymiaru. Miniony rok obfitował także w kilka
dobrych tytułów, zarówno całkiem nowych, jak i kolejnych sezonów seriali dobrze
nam znanych. Weźmy więc je pod lupę, oto kolejna kategoria: „Najlepszy
Serial”. Co wyróżnisz spośród swojej
prawdopodobnie długiej listy obejrzanych?
Wojtek: Czekaj. Chciałbym skorzystać z
okazji. Zawsze chciałem zrobić coś
takiego. Uwaga, światła na mnie. Nominowanymi w kategorii „Najlepszy Serial”
są: klasyka Netflixa, klimat, humor i cudowne postaci, czyli drugi sezon „Stranger
Things”. Niemiecka precyzja, ciężki i nieprzyjemny klimat oraz niezwykła sieć
relacji między bohaterami, równie netfliksowe co poprzednik, pierwszy sezon
„Dark”. Boska ekranizacja książki Neila Gaimana, gdzie mitologiczne postaci
toczą walkę z technologią, od stacji Starz równie magiczne co wciągające
„American Gods”. Ufff...i co ja mam w tym przypadku wybrać? Niestety drugi
sezon przygód chłopców z Hawkins, nie był tak dobry, jak poprzedni i w dużej
mierze odtwarzał, schemat, który już widzieliśmy. Koniec roku należał
zdecydowanie do bardzo mrocznego serialu, który był tak starannie przygotowany
i z dopracowaną fabułą tak wciągającą, że nawet język niemiecki w tle nie był
odpychający. Wciągnął na długo i trzymał mnie za... (na pewno nie za serce, bo
na sympatie nie było tam miejsca), aż do końca. Dla mnie numerem jeden jest
„Dark”.
Kinga: Spodziewałam się, że na Twoje
podium trafi któryś z nich. I podobnie jak Ty uważam, że drugi sezon ST ledwo
dogania pierwszy. Ja za to chciałabym nagrodzić serial, który na pozór jest
nudny i statyczny. Sama podchodziłam do niego kilka razy i pierwsze odcinki nie
zdobyły mojej sympatii. Później jednak fabuła trochę się rozrosła, a w historii
pojawiło się wiele wątków i postaci, które niesamowicie lubię. O mojej
bezgranicznej miłości do Winstona Churchilla wie bardzo dużo osób, dlatego też
mój order wędruje do drugiego sezonu „The Crown”. Główny wątek królowej
Elżbiety jest przytłumiony przez mnóstwo pobocznych historii i historyjek,
przez co ani przez chwilę się nie nudziłam. No i oczywiście na plus jest tu klimat
lat 50 i polityczne smaczki z tamtych czasów. ST jest w moim rankingu zaraz za
nim, jednak historii z Hawkins nie pochłonęłam tak szybko.
Wojtek: Wizyta
w kinie powinna być zawsze czymś przyjemnym (nie zawsze musi to być zasługa
filmu, można przecież zabrać dziewczynę na słabą produkcję i ukryć się w kącie
w ostatnim rzędzie). Ważne, żeby z sali wyjść zadowolonym. Jednak uczucia,
jakie towarzyszą nam podczas seansu, nie zawsze muszą być pozytywne. Możemy
przecież odczuwać przyjemność, gdy jesteśmy przerażeni czy wzruszeni (przecież
z przejęcia możne nas rozboleć głowa lub ściskać w żołądku). Są też takie
produkcje, które wbijają nas w fotel, powodują napięcie mięśni i wywołują spadek
prędkości mrugania, powodując suchość i ból oczu. Nie zawsze bowiem liczą się
efekty, kostiumy czy bohaterowie. Czasem najważniejsza jest odpowiednie...
napięcie. Kogo nominujesz w kategorii: „Najlepiej wywołane
napięcie”.
Kinga: U mnie opcja jest tylko jedna. Po
obejrzeniu filmu o uroczej, kosmicznej i śmiercionośnej „mazi”, jeszcze długo
nie mogłam wyjść z podziwu, zwłaszcza dla zakończenia. „Life” ma wszystko,
czego potrzeba – dobrą obsadę; czarnoskórego, który nie umiera jako pierwszy;
ciekawą koncepcję i doskonałe efekty specjalne. Z reguły nie przepadam za
filmami typu „Obcy” i nie sprawiają mi żadnej przyjemności, ale ten uroczy
gagatek, Calvin, zbudował takie napięcie, że dosłownie nie mogłam się ruszyć i
ledwo pamiętałam o tym, żeby oddychać. Świetnie rozpisane postaci i – wspomnę o
tym po raz drugi – zakończenie, które, chociaż nieco przewidywalne, pozostawia
widza w niepewności i napięciu do ostatniej minuty. Bo oglądając „Life”, miałam
napięte absolutnie wszystkie mięśnie. Ciebie na pewno też niejeden film wgniótł
mocno w fotel.
Wojtek: Sympatyczny kuzyn Obcego
zdecydowanie przypadł mi do gustu i wydaje mi się, że jeżeli dalej będzie
rosnąć jak na drożdżach, może jeszcze o nim usłyszymy i przyjąłbym tę wiadomość
z radością. Mnie w pamięć zapadł inny tytuł. Analizując ubiegły rok pod kątem
filmów grozy, doszło u mnie do sporego rozczarowania. W filmach przeważała masa
kiepskich dialogów, fatalne efekty, dziurawe fabuły i pomysły bez polotu.
Tytuły, które naprawdę dobrze mi się oglądało, mogę połączyć na placach jednej,
odgryzionej ręki. „Zło we mnie” może i miało prostą fabułę i nie straszyło zbyt
często wyskakującymi obrazami, miało jednak w sobie niesamowicie gęsty i
nieprzyjemny klimat. Muzyka, kolorystyka, niejasna historia sprawiało, że przez
cały film w powietrzu unosiła się duszna atmosfera i poczucie
niezidentyfikowanego zagrożenia. Film od pierwszej do ostatniej minuty trzymał
widza na uwięzi i sprawiał wrażenie, że zaraz coś się wydarzy i fabuła
przyśpieszy, utrzymując tym samym ciągły niepokój. Genialna robota, odradzam
jednak oglądać się w zimowe wieczory, bo wtedy depresja jest gwarantowana.
Kinga: Na
depresję niestety nie mamy czasu, dlatego porzućmy na chwilę gęstą atmosferę
wbijających w fotel filmów i przejdźmy do kolejnej kategorii, która wydaje się
bardziej przyjazna. Rozmawialiśmy o najlepszych filmach, serialach, ocenialiśmy
ich całokształt. Teraz chciałabym, żebyśmy wzięli pod lupę jednostki. W sporej
części filmów pojawiają się postaci, które nierzadko ratują całą produkcję. Może
się zdarzyć, że sama fabuła nie do końca nas przekona, ale znajdzie się ten
jeden bohater, którego pokochamy tak mocno, że cały film staje się bardziej
przyjazny i łatwiejszy do przełknięcia. Panie i Panowie, oto kolejna kategoria:
„Postać, która
wzbudziła największą sympatię”.
Wojtek: W tym momencie nie będę się wahał
nawet przez chwilę. W tej kategorii moim zwycięzcą jest postać, za którą na
początku nie przepadałem i raczej nie życzyłem jej dobrze (co dodatkowo
przemawia na jej korzyść). Później zaś stała się obok pani Doubtfire najlepszą
opiekunką w historii. Dla mnie zeszłorocznym numerem jeden jest metamorfoza,
jaką przeszedł Steve Harrington. Na początku nieprzyjemny zbuntowany dupek,
później stał się świetnym i wyrozumiałym kumplem, a moment, w którym doradzał
Dustinowi w sprawach wizerunkowo-sercowych poruszył mnie do głębi. Chociaż na
początku sam jej to radziłem, to nie mam pojęcia, jak Nancy mogła go zostawić.
Kinga: Wspominałam wcześniej o tym, że
Oscary są zdominowane przez kilka wybranych pozycji, ale u nas wcale nie jest
inaczej. „Stranger Things” można dopasować w zasadzie do każdej kategorii. Na
początku długo się zastanawiałam, czy bardziej pokochałam mini Groota z drugiej
części „Strażników Galaktyki”, czy nugatożernego Darta prosto z Hawkings.
Później stwierdziłam, że jednak postawię na bardziej „ludzkich” bohaterów. No i
tu pojawia się ST i kolejny dylemat. Czy trochę fajtłapowaty Bob, dla którego
cała ta misterna historia była dobrą zabawą Willa i jego najbliższych, skradł
moje serce na tyle, aby otrzymać tytuł najsympatyczniejszego? Chyba jednak nie.
Zdecydowanie jest ktoś, całkiem niedaleko, dla kogo nie tylko – jak to mówią –
skoczyłabym w ogień, ale na pewno nie odmówiłabym mu tańca na balu w ostatnim
odcinku. Dustin jest najbardziej pozytywną postacią, jaką spotkałam w
jakimkolwiek serialu czy filmie w ostatnim czasie. Jest uroczy, trochę
niezdarny (to mnie zawsze rozczula), ale robi wszystko, aby pomóc
przyjacielowi, bez względu na to, czy jest nim w danym momencie bardziej Will,
czy Dart. No i oczywiście ostatnie sceny drugiego sezonu i to zabawne
„mruczenie” – jak można takiego nie pokochać?
Wojtek: Wpadnę
teraz w trochę doniosłe tony, ale i chwila tego wymaga, bo właśnie dotarliśmy
do ostatniej kategorii. Jak wiadomo nie może być światła bez ciemności. Ile
jest warte dobre, jeżeli w pobliżu nie ma zła? Po co nam zajebiści
superbohaterowie, ich odwaga i wola walki, jeżeli nie muszą się oni zmierzyć ze
swoim największym wrogiem. O czarnych charakterach pisaliśmy już ostatnio
[tutaj], ale teraz pora wynagrodzić najczarniejszych (bo najgorszy nie pasuje)
z ubiegłego roku. Panie i panowie, przed nami „Najlepszy Czarny Charakter”.
Kinga: Z czarnymi charakterami zwykle
jest tak, że ostatecznie się ich lubi. Nawet doszliśmy do takich wniosków
ostatnio. Dlatego tym razem postanowiłam wyróżnić bohatera, którego
niekoniecznie można nazwać czarnym charakterem, ale którego wyjątkowo udało mi
się znienawidzić. Przy tej okazji po raz pierwszy wspomnę o filmie polskiego
pochodzenia. „Exterminatorem” zainteresowałam się przez tematykę i uznałam, że
to na polskim rynku będzie coś świeżego. I faktycznie film nie jest zły, jednak
przez większą część czasu spędzonego na sali kinowej nie mogłam oprzeć się
poczuciu, że zaraz uderzę czymś pana Wirskiego. Jego niesamowite umiejętności
wazeliniarskie, jakie prezentował przed panią burmistrz i wieczne rzucanie kłód
pod nogi głównym bohaterom sprawiło, że nie mam dla niego żadnego dobrego
słowa, żaden pozytywny epitet nie jest w stanie go opisać. A na całą resztę
jest mimo wszystko trochę za wcześnie.
Wojtek: Rodzice powtarzali, żebym nigdy
nie brał słodyczy od nieznajomych. Nie wspominali natomiast nic na temat
czerwonych baloników wypełnionych helem. Chociaż clowny ze swoim urokiem
osobistym mają problemy z rozbawieniem publiczności, to z przerażaniem małych
dzieci idzie im już świetnie. Roztańczony Pennywise z odświeżonej wersji „To”
początkowo był całkiem sympatyczny (nawet w momencie, gdy jego twarz pojawiła
się w odpływie burzowym), że bez wahania wziąłbym od niego nie tylko cukierki,
ale i twarde narkotyki oraz kredyt na mieszkanie. Potem jednak przy użyciu
sporej ilości efektów specjalnych sprawia, że nie marzenia, ale najgorsze
koszmary stały się prawdą. Z niepokojącym uśmiechem na ustach sam jeden
zamienił się w mozaikę motywów z najlepszych filmów grozy w historii.
Co
prawda nie mieliśmy do dyspozycji czerwonego dywanu. Nie było eleganckich
kreacji (a przynajmniej nie u wszystkich), błysku fleszy oraz figurki
pozłacanego półnagiego mężczyzny trzymającego własny miecz w dłoniach. Nie było
nawet komisji, która oficjalnie podjęłaby jakieś sensowne werdykty. Mieliśmy
jednak swoich zwycięzców, którzy, nawet jeżeli nie zostali na żadnej gali
wyróżnieni, to pozostaną naszymi faworytami. Każdy z pewnością w ubiegłym roku
trafił przynajmniej raz na naprawdę dobry film, a jeżeli mu się nie udało?
Cóż... to trzymamy kciuki za następny.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz