Redaktor Ego:
Nieważne czy chodzi o odległą galaktyk, ciemną stronę Księżyca, czy o stację
kosmiczną zawieszoną gdzieś w naszym układzie...zasady obowiązują dwie. Po
pierwsze, nikt w kosmosie nie usłyszy Twojego krzyku. Po drugie, po opuszczeniu
naszej orbity, może wydarzyć się dosłownie wszystko. Twory spod znaku science
fiction miały z założenia przedstawiać pewną prawdopodobną wersję przyszłości
ukazując, w jaki sposób przypuszczalnie rozwinie się technologia i jaki wpływ
będzie miała ona na człowieka i społeczeństwo. Gatunek snuł opowieść o pewnym
marzeniu lub pod płaszczykiem postępu komentował współczesne problemy. Słowo
„science” w gatunkowej nazwie miało w pewien sposób trzymać w ryzach twórców i
wyznaczać pewne logiczne ramy dla ich dzieł. Z czasem jednak, w dużej mierze
pod wpływem pędu za rozrywką, gatunek stracił trochę na pierwotnym znaczeniu i
znacznie poszerzył swoją „definicję” i ostatecznie stał się po prostu
fiction-fiction. Tym oto sposobem na jednej półce obok książki w dokładny
sposób opisującej napędu statku kosmicznego (a w zrozumieniu go pomógłbym
doktorat z fizyki kwantowej) znaleźć możemy film o inwazji panującego nad
czasem i przestrzenią szalonego tytana, którego próbują powstrzymać wspólnie
superżołnierz na sterydach, nordycki bóg, gadające drzewo i czarodziej.
„Entuzjaści” gatunku zaczęli oczekiwać w dużej mierze fajerwerków. Dlatego od
pewnego czasu wszystko oznaczone gatunkiem „sci-fi” postrzegam trochę jako
odwróconą fantasy (zamiast quasi średniowiecznego świata odległe planety, a z
resztą róbcie, co tylko chcecie). Jeżeli ktoś tworzy opowieść o tym, jak
naprawdę może wyglądać przyszłość, chylę czoła. Jeżeli natomiast kogoś ponosi
wyobraźnia i tworzy baśń w kosmicznych realiach, to zawsze mogę liczyć na
piękne obrazki i nietypowe pomysły. Nowy serial Netflixa bardzo przypomina
swoich bohaterów. Oni zagubili się w kosmosie, a sam serial pobłądził chyba
gdzieś między gatunkami i sam nie wie, na której półce chciałby tak naprawdę
usiąść.
Gocha:
O
samym serialu osobiście dowiedziałam się od kolegi, który cały podekscytowany
wysłał mi zwiastun i powiedział, że dobrze się zapowiada. Okazało się, że on
widział film, który powstał w 1998 roku o tym samym tytule. Ja pierwowzoru nie
oglądałam, chociaż wydaje mi się, że fragmenty kojarzę. Po trailerze serial
wydawał mi się obiecujący i po obejrzeniu 10 odcinków nie jestem nim
zawiedziona. Nie spodziewałam się arcydzieła. Serial określiłabym jako „miły”.
Miły dla oka, miły dla duszy, miło mi się oglądało i miłe wrażenie po sobie
pozostawił. Gra aktorska nie powala na kolana. Aktorzy ani mnie nie zachwycili,
ale też mi nie przeszkadzali. Co do głównego antagonisty w serialu to
porównałabym ją do profesor Umbridge z Harry’ego Pottera. Ta postać mnie tylko
denerwowała, nie były charyzmatycznym wrogiem, tylko wkurzającą do granic
możliwości postacią. Ja mam słabość co do bohaterów, którzy są kreowani na
typowych śmieszków, więc od razu polubiłam Dona, który zaprzyjaźnił się z kurą.
Wojtek, wspomniałeś o
tym, że serial pobłądził między gatunkami, zgadzam się z tym, ale nie uważam
tego za wadę. „Zagubieni w kosmosie” to ewidentnie serial familijny, dla całej
rodziny. Przekleństwa mogę policzyć na palcach jednej ręki, a nagości i erotyki
nie było wcale. Jeśli ktoś się spodziewał czegoś w rodzaju Star Warsów lub Star
Treka, to oczywiście może poczuć zawód. Serial obejrzałam dość sprawnie, były
momenty znudzenia i troch mi się dłużyło, ale zazwyczaj oglądałam go z
ciekawością.
Czarek:
Moim
poglądom na temat Kosmicznych „Lostów” bliżej do Wojtka, chociaż nie
powiedziałbym, że twórcy zgubili się między gatunkami, a raczej, pogubili się w
granicach dopuszczalności – według mnie Netflix totalnie leci ze skrajności w
skrajność. Może to dosyć niespodziewane porównanie, ale „screw it”! W przypadku
„Alterned Carbon” przekraczano granice przyzwoitości. Było za mocno, za ostro,
za odważnie (tak tak, o właśnie te sceny mi chodzi), chwilami zbyt brutalnie.
Sceny niejednokrotnie waliły po oczach widza nie do końca przygotowanego na
takie ekstremalne ukazywanie pewnych aspektów. W przypadku „Zagubionych w
kosmosie” jest odwrotnie, po części zgadzam się z Gosią, tak gdzieś w 50%... no
może 45%. Faktycznie, serial jest po prostu miły. Jesus! Za miły! Przesłodzony
do granic wytrzymałości. Ostatni raz mdliło mnie tak w tłusty czwartek. Ta
słodycz i niewinność serialu sprawiła, że straciłem orientację czy oglądam
wciąż Netflixa, czy nową produkcję Disney Channel. Tam ostatnim razem, bodajże
w gimnazjum, widziałem tak infantylnych bohaterów. Tutaj w ostatnim odcinku
krzyczałem w stronę każdego stwora na ekranie: „No zabij ich w końcu!”. Do
końca serialu wytrzymałem ze względu na oczekiwania, że postać, która namąciła
niezmiernie w życiu naszych małych odkrywców, dostanie zasłużoną karę, jak na
dziecięce kino przystało. Źli dostają za swoje, bohaterowie przeżywają nawet
wybuch w kosmosie i wszystko kończy się dobrze. Prawie. Kolejny powód, który
trzymał mnie przy monitorze, to możliwość powiedzenia co myślę o najnowszym
serialu science-chyba-fiction od Netflixa. To był raczej sztandarowy przykład
klasycznego kina familijnego, wracając do mieszania gatunków.
Redaktor Ego: Na początek dość sprawnie udało nam się coś ustalić. Jest słodko i miło. Nie
uznałbym tego jednak za wadę. „Zagubieni w Kosmosie” jako serial nie miał na
celu wdarcia się na listy najbardziej zaskakujących tytułów. Zresztą kategoria
wiekowa 7+ była wyraźnym ostrzeżeniem. W takiej sytuacji już przed oglądaniem
każdy powinien zadać sobie bardzo ważne pytanie. Czy chcecie obejrzeć kino
sci-fi wysokich lotów, w którym logika i techniczna realizacja są równie ważnym
elementem co napisy końcowe? W takim razie wszystkie wyjścia ewakuacyjne
oznaczone są na zielono. Przeciążenia w czasie oglądania kolejnych odcinków
mogą być zbyt duże. I nie chodzi tutaj tylko o igraszki z prawami fizyki, ale
również o fatalne błędy realizacyjne, które wręcz rzucają się w oczy. Jeżeli
jednak chcecie obejrzeć lekkie kino familijne... zapraszam na pokład, jednak
bez turbulencji się nie obejdzie. Naprawdę próbowałem obudzić swoje wewnętrzne
dziecko, niestety niezależnie jak długo je szturchałem kolejnymi odcinkami, w
poszukiwaniu jakichkolwiek znaków życia, na niewiele się to zdało.
Na pierwszy rzut oka
wydaje się oczywiste, że serial zamierzał zabawić się w łączenie pewnych
znajomych elementów. I właśnie to przekonało mnie do „Zagubionych w kosmosie”.
Zapewne nieprzypadkowo bohaterami są akurat Robinsonowie, którzy rozbijają się
na bezludnej planecie. Szybko znajdują oni swojego zrobotyzowanego Piętaszka,
który nie jest zbyt rozmowny, ale za to bardzo pomocny. Wyeksponowana przyjaźń
chłopca i robota w pierwszej chwili wydaje się ukłonem dla „Stalowego Giganta”,
przy którym nie wstyd płakać. Bohaterowie zaś przypominali nieco rodzinę
Szalinskich z „Kochanie, zmniejszyłem dzieciaki”, którzy mimo kłótni zawsze
znajdowali rodzinną siłę do pokonywania wszelkich przeszkód. Było to jedynie
pozory. Mimo sympatii do każdego z prawdopodobnych nawiązań, w serialu nie
mogłem znaleźć dla siebie żadnego punktu zaczepienia mogącego solidnie mnie
zainteresować. Rodzinne perypetie były byle jakie, bezimienny robot, był równie
ciekawy co sklepowy manekin. Nawet zagrożenia czyhające na bohaterów były pozbawione
kreatywności (stalagmity z guano? Naprawdę?). Dlatego jedynym co mi zostało to
wyliczanie kolejnych potknięć w realizacji, których ilość (jak na dzisiejszą
produkcję) była wręcz szokująca.
Gocha:
Widzę,
że obaj jesteście na „nie”. Nie wiem, jak duża jest wasza niechęć do tego
serialu, ale pewnie niedługo się tego dowiem. „Zagubieni w kosmosie” faktycznie
przypomina produkcje Disneya, ale gdy sobie tak go oglądałam, to się nie
męczyłam. Nie ukrywam, że obejrzenie go było moją ucieczką od pisania
licencjatu i może dlatego mam obniżone standardy. Nie dostrzegłam wielu błędów,
przez które mogłabym być negatywnie nastawiony, ale jestem otwarta na
przekonanie mnie, że jestem w błędzie. Jedyne co przyznaje, że mnie dziwiło to
bardzo prymitywna technologia jak na przyszłość. Oczekiwałabym czegoś więcej, a
dostałam coś w rodzaju walkie-talkie na nadgarstku. Szkoda, bo mieli pole do
popisu i nie wykorzystali szansy. Ja nie miałam żadnych oczekiwań, zaczynając
ten serial i ewidentnie wyszło mi to na dobre. A teraz jestem gotowa na wasze
wytykanie wad. Bądźcie chociaż trochę łaskawi, bo może dzieciom się serial
spodoba.
Czarek:
Podoba
się z pewnością. Problem w tym, że jest mocno przesadzony. A szkoda, bo
przynajmniej na początku wydawał się naprawdę interesujący. Mocno dramatyczne
początkowe wypadki, pierwsze poważne zagrożenie życia, które spotkało Judy,
nadało silnego tonu i zapowiadało, że eksploracja kosmosu przez bohaterów nie
będzie spacerem po parku. Całe „szczęście” wszystko w cudowny sposób zostało
naprawione, a postacie wyszły z opresji. I wtedy zacząłem się bać, że tak
będzie co odcinek. Budowanie napięcia, kreowanie poważnego zagrożenia bez
możliwego happy endu, a na koniec mimo wszystko cudowne ocalenie w
akompaniamencie wesołej orkiestry. Co za dużo to nie zdrowo. Fajnie, gdy
wszystko dobrze się kończy, ale niech ten szczęśliwy koniec będzie, choć
odrobinę nieprzewidywalny, a historia i rozwiązania, choć delikatnie trzymające
się kupy i logiki. Chociaż przesłodzenie historii i tak nie jest najdłuższym
minusem, który został tu popełniony. Największą ujmą i plamą produkcji są
bohaterowie. Nie są, co prawda sztywni, zamotani czy niesympatyczni. Są po
prostu głupi. Ich głupota, ich naiwność są po prostu porażające. Skoro takich
ludzi wybierano do podróży na podbój kosmosu, to nasza rasa zmierza ku
upadkowi. Ilość razy, gdy postacie dały się zrobić w balona, idzie chyba w
tuziny. A to nie jest coś, co przyciąga do ekranu. To coś, co męczy psychikę.
Redaktor Ego: Nie powiedziałbym, że postaci, jakie widzimy na ekranie, są głupie. Bohaterowie
stwarzają takie wrażenie ze względu na schematyczność sytuacji, w jakich się
znajdują. Każdy odcinek opiera się o banalną konstrukcję inaugurowaną
ceremonialnymi słowami „zostańcie tutaj, my sobie poradzimy”. Potem ktoś ma
problem, nikt inny o tym nie wie, a gdy wszystko wskazuje, że nie będzie
szczęśliwy, wyjściem z fatalnej sytuacji okazuje się banalne rozwiązanie (o
którym nikt oczywiście nie pomyślał wcześniej). I tym oto sposobem
„zaspoilerowałem” chyba cały sezon... Wejście w taki szablon było fatalnym
pomysłem i oznaką lenistwa.
Oczywiście całkowicie
rozumiem, że film czy serial familijny zasługuje na nieco inne traktowanie.
Bajkowa konwencja zakładająca szczęśliwa zakończenia nie powinna nikogo dziwić.
Jednak nawet „Shrek” czy „Epoka Lodowcowa” (z resztą możecie tu wstawić każdą
dowolną kinową animację) miała momenty, w których chciało się smutnym głosem
wymruczeć „Do you really want to hurt me?”. Chwycenie widza (nieważne czy
dorosłego, czy dziecka) za serce nie opiera się na jakimś supertajnym rządowym
przepisie, bo kinowe bajki robią to za każdym razem. Wystarczyło przecież kilka
ujęć i na „Odlocie” płakał każdy. Wrzuceni w powtarzający się co odcinek
schemat bohaterowie mają ograniczone możliwości, a aktorzy po prostu wykonują
swoją pracę rzemieślniczo, nie próbując nadać swoim postacią nawet najmniejszej
głębi. Szkoda, bo dziesięć godzin serialu dawało przecież mnóstwo narracyjnych
możliwości.
Gocha:
Wydaje
mi się, że problem polega na tym, że jest to produkcja Netfliksa. Gdyby serial
pochodził od CW lub Freeform mielibyście inne odczucia. Zaczęliście z wysokimi
wymaganiami dlatego, że zobaczyliście Netflix Original i z góry założyliście,
że musi mieć wyższy poziom. Netflix w tym roku wyprodukował dziesiątki
propozycji, a w nich muszą być te niesamowite, te średnie i te całkowicie
słabe. „Zagubieni w kosmosie” wg mnie klasyfikuje się do tej średniej. Jeśli
pojawi się na horyzoncie drugi sezon, to go prawdopodobnie obejrzę. Czy go będę
polecać moim znajomym? Raczej nie, dlatego, że o nim po prostu zapomnę.
Widziałam produkcje o wiele lepsze, ale też znacznie gorsze. Tak jak mówiłam na
początku, to miły serial i tyle. Nic dodać, nic ująć.
Czarek:
Coś
w tym jest Gosiu, ranking jakości Netflixa zazwyczaj trzyma swój pracowicie
wyrobiony poziom, buble są niezwykłe rzadkie. Dlatego przez tak gruby pryzmat
patrzymy na wszystko, co ta platforma nam zapoda. Nie chcemy nawet patrzeć na
cokolwiek co już po pierwszym odcinku odstaje od pewnych norm które mamy
ustawione w głowach. Tak jest i w przypadku seriali, które trzymają poziom
górne półki, ale i niestety w przypadku filmów, które zjeżdżają poniżej mułu
rzecznego. W tym drugim przypadku, kiedy coś wybija się ponad dno, rośnie w oczach
do miana dzieła. Gdy serial ma drobną rysę, ląduje w śmietniku. Przynajmniej
dla większości. W moich oczach „Zagubieni” mieli duży potencjał. Pierwszy
odcinek zrobił robotę przez klimat, tajemnice, zagrożenie, akcję, która
trzymała za jaja do samego końca. Jednak na tym koniec. Potem zaczęły wychodzić
wszystkie niedorzeczności, niedobory, i głupotki (celowe zdrobnienie w
przypadku tej produkcji). Naiwność (Wojciech, będę się trzymał tego
stwierdzenia) głównych bohaterów nie ułatwiała zadania, polegającego na
wystawieniu dobrej oceny serialowi. Okazało się to niewykonalne w momencie, gdy
zacząłem go oglądać na siłę. Poirytowany. I najzwyczajniej w świecie —
zmęczony.
Redaktor Ego: To o czym mówisz, jest chyba
największym (i przypuszczam, że jedynym) minusem oglądania genialnych
produkcji. Każdy kolejny tytuł ma naprawdę wysoko podniesioną poprzeczkę. Przed
jeszcze większym wyzwaniem stoją producenci i wytwórnie, które na swoim koncie
mają już prawdziwe perełki. Dlatego przed rozpoczęciem czegoś nowego (czy to
książki, czy filmu) trzeba trochę tę poprzeczkę obniżyć i to dla własnego
dobra. „Zagubieni w Kosmosie” to dość naiwny serial familijny, którego
bohaterowie wpadają, w coodcinkowy układ taneczny rozpoczynający się od
wpadnięcia w szambo po rodzinny reunion i oczyszczenie atmosfery, by po
kolejnych napisach wszystko powtórzyć. Czy coś takiego musi od razu odpychać?
Myślę, że w takim stylu nie ma nic złego, a może być nawet wiele dobrego. Niestety
z serialem Netfliksa problem jest taki, że do tego nawet się nie przyłożono.
Bohaterowie nie wychodzą poza płaskie narzucone na początku osobowości. Sam
serial jak na sci-fi swoją scenerią niepokojąco przypomina obrzeża Kanady, a
nie odległą planetę. Niewiele więc zobaczymy odbierających mowę scen pokroju
Avatara, Valeriana czy chociażby The Expanse, w którym kosmiczna pustka
całkowicie przygniatała (tak wiem, że dwa pierwsze to filmy, ale przecież
piękne w warstwie tworzenia kolorowego świata). Najbardziej bolesny jest
natomiast fakt, że oglądając rozwijająca się znajomość Willa i jego robota, w
mojej głowie raczej próżno nasłuchiwać intra z „Przyjaciół”. Kto mógłby się
dobrze bawić przy oglądaniu „Zagubionych w Kosmosie”? Przy familijnym
popołudniowym lenistwie zdecydowanie lepszym wyborem byłyby disneyowskie
animacje, które poza dobrą zabawą za każdym razem sięgają równie sprawnie do
innych emocji. Silną grupę wsparcia powinni natomiast tworzyć ci, którzy
oglądali i czują pewien sentyment do serialu z lat 60 czy filmu z roku ‘98.
Wątpię jednak, czy i tutaj frekwencja dopisze, bo niezbyt duży nacisk położono
na reklamowanie, że serial sięga do tytułu sprzed ponad 50 lat. Z całą
pewnością obejrzałbym wcześniej oryginał i może na sam serial spojrzał zupełnie
inaczej. Niestety — nie udało się.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz