W młodości z wypiekami na twarzy oglądałem szpiegowski
serial, w którym Jennifer Garner wcielała się w Agentkę o stu twarzach.
Wspomnienie to do mnie powróciło, ponieważ miałem okazję zobaczyć jej całkowite
przeciwieństwo, czyli agentkę zupełnie pozbawioną osobowości.
Redaktor Ego: Przyznam Ci się całkiem
szczerze, że „Czerwoną Jaskółkę” wybrałem, ponieważ od początku czułem, że nie
będzie to nic dobrego. Możesz więc śmiało uznać, że była to z mojej strony
czysta złośliwość. Miał być to niewinny żart, bo przecież wizja Lawrence w roli
supertajnej kobiety szpiega, prowadziła między nami do porozumiewawczych
uśmieszków i paru kąśliwych uwag. W moim sercu, poza złośliwością, ma też
miejsce dla siebie spora dawka naiwności. Nawet wybierając się na film, co do
którego nie miałem ogromnych oczekiwań, gdzieś zawsze tliła się nadzieja, że
może jednak mnie zaskoczy. Gdy film szpiegowski w wykonaniu Lawrence&Lawrence
zamienił się w serię nieporozumień, niewinny żart stał się poważnym wybrykiem,
bo miałem autentycznie wyrzuty sumienia, że zaciągnąłem Cię właśnie na ten
tytuł. Mnie na pewno nie było do śmiechu i głupio było mi zapytać, czy Tobie
się w ogóle podobał.
Kinga: Ze złymi filmami jest tak, że
albo Ci się nie podobają, ale tu jest śmieszek, tam ciekawa postać poboczna i w
ostateczności czas spędzony w kinie jakoś tam leci, albo migrujesz z jednego
końca fotela na drugi, w przód i w tył, mając nadzieję, że te akrobacje skrócą
czas oczekiwania na napisy końcowe. Zwłaszcza jeśli trafisz na film, który trwa
ponad dwie godziny. Skoro już przyznałeś się do podstępu i mydlenia mi oczu, że
„Czerwona Jaskółka” to niby film o damskim Bondzie, mam nadzieję, że te 139
minut w kinie były dla Ciebie wystarczającą pokutą.
Bez
względu na to, jak dużą niechęcią pałam
do drewnianej Lawrence o zawsze tym samym wyrazie twarzy, to twórca takich
filmów jak „Jestem legendą” czy „Igrzyska śmierci” mnie także dawał nadzieje na
nienajgorszą produkcję. I chyba właśnie dzięki niemu zwróciłam uwagę na ten
jeden pozytywny aspekt – pracę kamery. Może nawet w samym filmie dam radę
znaleźć jeszcze kilka, na razie jestem ciekawa, jak oceniasz samą fabułę? Bo
mam wrażenie, że opis filmu trochę zmylił nas co do samej definicji „Jaskółki”.
Ego: Dominika Egorova w skutek kilku
życiowych problemów zostaje wepchnięta w szpiegowskich świat supertajnych
agentów (słowo „wplątana” byłoby tu sporym niedopowiedzeniem). Przyparta do
muru musi rozpocząć szkolenie na „jaskółkę”, czyli agentkę-uwodzicielkę, która
swoje cele będzie czarowała i zwodziła, rozpuszczając je jak cieplutkie
masełko. Jest to jednak uwodzenie w stylu typowo rosyjskim, więc program
nauczania przyswaja zagrania, w których namiętności jest tyle ile w słowach
„rozbieraj się, zaraz będziemy się pi... (kaszle)”. Po szybkim szkoleniu
bohaterka zostaje absolwentką, która w przyszłym zawodzie będzie posługiwać się
swoim ciałem, seksapilem oraz urokiem osobistym. Film jednak demaskuje poważne
problemy nietypowego systemu edukacji, bo Dominika opuszcza progi uczelni,
mając do dyspozycji jedynie ciało i nic poza tym. Jej wykształcenie podstawowe
nie przeszkadza jednak jej przełożonym w wysłaniu jej na misję. Bohaterka mająca w sobie trochę z Bonda (bo jest przecież superszpiegiem), Christiana Grey'a (bo seks to sposób na życie) oraz Wicka (bo minę ma jakby jej psa zabili) uzbrojona urok osobisty Johna Rambo wyrusza uwieść amerykańskiego agenta.
Kinga: To, co miało być chyba ciekawym
zabiegiem, charakterystycznym dla każdego filmu opartego na intrygach i zimnych
wojnach, tu wprowadziło straszny chaos. Główna bohaterka albo zmienia zdanie,
albo udaje, że je zmienia, aby wzbudzić zaufanie strony A, tak naprawdę
współpracując ze stroną B, ale tak, żeby strona B myślała, że jednak Dominika
jest po stronie A… Pewnie już się zgubiłeś, ale absolutnie nie wracaj do tego
zdania, bo ma ono tyle samo sensu, co decyzje podejmowane przez naszą Jaskółkę.
I chociaż teoretycznie na końcu wszystko się wyjaśnia i mamy tu typowy zabieg,
dzięki któremu przez cały czas nie wiemy, o co chodzi, aby pod koniec główny
bohater sam nam to wyjaśnił. W tym przypadku jednak niekoniecznie mamy
możliwość podążania za fabułą i prób rozgryzienia wszystkiego samemu.
Sama
szkoła dla „Jaskółek” też wydaje mi się jedynie dziwnym i zupełnie
niepotrzebnym fillerem. Nie dość, że nasza „atrakcyjna” agentka niczego się tam
nie nauczyła, to do tego umiejętności, które miała nabyć, nie przydały jej się
przez resztę filmu ani razu.
Ego: Wprowadzenie zamieszania poprzez
postaci grające na kilka frontów, niedopowiedzenia, które stają się jasne
dopiero z szerszej perspektywy czy odsłanianie kart dopiero w ostatniej chwili.
To bez wątpienia obowiązkowe elementy kina szpiegowskiego. Kolejnym jakże
oczywistym punktem wyjścia jest nieprzerwanie trwająca zimna wojna między USA a
Rosją. Dorzućmy do tego romans z atrakcyjnym wrogiem i podróż do co najmniej
jednego pięknego europejskiego miasta i mamy niemal gotowy materiał. Zanim
jednak zaczniemy kręcić, przydałaby się wizyta na strzelnicy i drobny trening z
bronią. Jednak to nie Jennifer dostała spluwę. Ktoś za tarczę strzelniczą obrał
fabułę filmu, bo ma ona w sobie takie dziury, jakby ktoś mierzył do niej z
Kałasznikowa. Historia Dominiki jest tak niesłychanie naciągana, że już żadne
późniejsze zabiegi nie są w stanie tego zatuszować.
Niestety wszystkie te
zabiegi to seria strzałów w kolano przy użyciu całego magazynku. Walka między
dwoma mocarstwami występowała niemal w każdym filmie szpiegowskim. Dzięki
zderzeniu zupełnie odmiennych światów, czyli amerykańskiej błyskotliwości i
rosyjskiej gruboskórności, motyw w zasadzie zupełnie się nie nudzi, czy to w
książkach, czy filmach. Jest on tak prosty w obsłudze, że wręcz nie sposób
sobie z nim nie poradzić. Ktoś jednak wpadł na świetny pomysł i w rolach
rosyjskich agentów umieścił amerykanów i Brytyjczyków, co jest bolesne tym
bardziej, że cała akcja filmu dzieje się we wschodniej Europie. Nawet Jeremy
Irons, który przecież świetnie zagrał Niemca w „Szklanej Pułapce”, nie mógł
wykorzystać w pełni swoich predyspozycji, bo kazano mu założyć kombinezon,
który miał udawać mundur. Od udawanego na siłę akcentu, który w każdym zdaniu
od rosyjskiego przechodził w naturalny angielski, bolały uszy. Na dodatek
mieliśmy jeszcze wątek miłosny, który zdawało się, miał być dla filmu znaczący.
Liczę na Twoją wrażliwość i ocenę tego związku, pozostawiam dla Ciebie, bo ja
naprawdę nie wiem co powiedzieć.
Spytałeś,
co myślę na temat związku, który się w „Czerwonej Jaskółce” przewija i
przyznam, że musiałam obejrzeć zwiastun tego filmu, żeby przypomnieć sobie,
gdzie w tym całym chaosie znalazło się miejsce na jakiś romans. I faktycznie, w
filmie pojawia się połączenie Wolverine’a i Kuby Błaszczykowskiego, który
trochę poluje na nią, trochę ona na niego. I tak naprawdę żaden z tych wątków
nie jest w mojej ocenie wystarczająco dobrze zorganizowany. Intrygi giną w
kolejnych intrygach, a „związek” jest potratowany maksymalnie bezuczuciowo.
Niestety, może Cię zawiodę, ale nawet moja wrażliwość nie dała rady obronić
tego nieporozumienia.
Muszę
też przyznać, niezwykle subiektywnie, że ze wszystkich aktorek, którymi
dysponuje Hollywood, Jennifer Lawrence jest niemal najgorszym wyborem. I o ile
w miarę akceptuję ją w filmach takich jak „Igrzyska Śmierci”, oglądanie jej
półnagiego lub nagiego ciała przez prawie dwie i pół godziny to dla mnie
odrobinę za dużo. Do tego muszę przyznać, że odgrywanie roli ponętnej i
atrakcyjnej trochę jej nie wyszło. Chyba że masz inne zdanie, chętnie zobaczę
jakiś kontrargument.
Ego: Nie tylko romans „mały agentów” był w ich wykonaniu bezuczuciowy. O ile dało się jeszcze zrozumieć, że Dominice w roli szpiega brak doświadczenia, przeszkolenia i powołania (co w sumie mogłoby być ciekawą odmianą) to byłem przekonany, że Nate będzie dla niej jakąś przeciwwagą. Amerykański agent, wstępując na służbę, z całą pewnością marzył o tym, że w przyszłości będzie drugim Jamesem Bondem lub Ethanem Huntem. Niestety chłopięce marzenie się nie spełniło, a Nash minął się z powołaniem. Zamiast szpiegiem powinien zostać konsultantem w sklepie meblowym. Zaledwie po dwóch scenach znajomości, nieprzymuszony postanowił opowiedzieć obcej osobie o celu swojej misji. Statuetka dla agenta specjalnej troski wędruje do...
Skoro nie ma zwrotów akcji, pościgów, wybuchów i strzelanin, wszystko wskazuje na to, że daniem głównym będzie ten nieszczęsny związek, który miał zatrząść w posadach całym szpiegowskim światem. Nie, żebym był jakimś ekspertem w kwestiach sercowych czy łóżkowych, ale zgodziliśmy się co do tego, że nie tak wygląda to w prawdziwym życiu. Nie dość, że znajomość trwała zaledwie kilka ujęć, to między bohaterami nie było żadnych emocji, a w udziale przypadły im najbardziej tekturowe dialogi w całym filmie. W tym momencie przypomina mi się Brosnan, który potrzebował jednego uwodzicielskiego spojrzenia, aby po zaledwie jednym cięciu wylądować w łóżku z Halle Berry. A ile w tych kilku sekundach było emocji.
Rozumiem Twoją chęć odwołania się do moich niejednokrotnie świńskich uwag, ale szukanie jedynych walorów tak słabego filmu w prezencji aktorki nie jest nawet ostatnią deską ratunku. Lawrence do roli uwodzicielskiego szpiega pasuje równie dobrze, jak Freddy Krueger do roli opiekunki dla dzieci. Chyba że kogoś kręcą zagubione i bezbronne dziewczynki, wtedy czar Jennifer rzeczywiście może zadziałać.
Kinga: Z tym czarem uszczypnąłeś kolejnej kwestii, która dla mnie była sporym nieporozumieniem. Dominika dostaje ode mnie order najbardziej nieokreślonej postaci ostatnich lat. W jednej scenie stara się być uwodzicielska, kusi i oferuje, co tam ma, w kolejnej jest skromna, zagubiona i wyraźnie skrępowana zaistniałą sytuacją, aby za 30 sekund znowu przypomnieć sobie, że uczyła się być Jaskółką. Nie mogę też nie zauważyć wyjątkowo zdewastowanej gry aktorskiej. Bo o ile Lawrence można wybaczyć baletowe braki, to nieumiejętność chodzenia o kulach tak, żeby wyglądało wiarygodnie dla widza, to już spore uchybienie i subtelna wskazówka dla producentów kolejnych filmów. Ta pani musi się jeszcze dużo nauczyć.
Mieliśmy już w kinach Różową Panterę, Czarną Panterę, Czarnego Łabędzia, aż w końcu pojawiła się Czerwona Jaskółka (albo wróbel, zależy, którą wersję tytułu weźmiemy pod uwagę). Wygląda więc na to, że kolorowe zwierzęta to dość popularny temat w kinematografii, ale przy tym niestety z reguły dość przeciętnie zrealizowany. „Red Sparrow” nie należy do produkcji, z którymi chciałabym spędzić wieczór jeszcze raz, niemniej jednak ilość pozbawionych sensu i logiki sytuacji, nieudolne naśladowanie rosyjskiego akcentu i najgłupsza śmierć roku sprawiły, że byłam tak zażenowana, że ostatecznie wyszłam z kina rozbawiona całą tą farsą. Dlatego ode mnie Jaskółka dostaje 5/10. Tak na zachętę.
Ego: Francis Lawrence w swojej nowej produkcji najpewniej próbował zrobić „Igrzyska Śmierci” dla dorosłych. Przy okazji, wbija się w nowy trend i przedstawia silną i niezależną bohaterkę, która wkracza do świata od lat zdominowanego przez mężczyzn. Chwała mu za to, że sięga po książkę Matthewsa i próbuje tym sposobem nieco urozmaicić temat. Czy jednak dokładnie takich bohaterek chcę i potrzebuje kino? Jennifer Lawrence dostaje do ręki oręż, z którego ewidentnie nie potrafi skorzystać. Jej nieporadność nie jest jednak najgorszym elementem, ponieważ w filmie niechlujne jest niemal wszystko. Rosyjskie postaci wypadają sztucznie, romans w tle tak jak cała aktorska gra pozbawiony jest uczuć, a fabuła jest naciągana w każdym miejscu, tak mocno, że rwie się od początku do końca. „Czerwona Jaskółka”, zupełnie jak gra Lawrence, jest bezpłciowa i wydaje się stworzona od niechcenia, bo to by mieć szanse popłynięcia na fali nowej kinowej mody. Ode mnie jedynie 3/10.
Mam dokładnie takie same odczucia, po obejrzeniu tego "tworu". Twórcy chyba z góry założyli, że widzami będą wyjątkowo mało rozgarnięci ludzie
OdpowiedzUsuń