niedziela, 1 lipca 2018

Filmy z książką w tle

Filmy z książką w tle


Redaktor Ego: Gdy nadchodzi upragniony weekend, wybieramy się do kina, by usiąść na wygodnych fotelach i na ogromnym ekranie podziwiać filmowe nowości. Domatorzy oraz zwolennicy luźnych dresów i leniwych wieczorów mogą rozłożyć się na kanapie lub w łóżku i przebierać w coraz bogatszej ofercie prezentowanej przez serwisy streamingowe. Wszystkie te wygody zawdzięczamy książkom. Narodziny filmu należałoby w pierwszej kolejności powiązać z rozwojem fotografii (bo czym jest film jak nie ruchomymi zdjęciami), ta zaś wydawać by się mogło, jest technologiczną odpowiedzią na obrazy zamknięte w złotych ramach (bo czym jest zdjęcia jak nie obrazem namalowanym przez aparat). Idąc dalej tym torem wszelkie obrazy Picassa czy Rembrandta mają na „chłopski rozum” przecież więcej wspólnego z naściennymi malowidłami niż ze skrupulatnie połączonymi kartkami zapełnionymi teksem. Gdzie w tym wszystkim jest książka? Niewiele dziś byśmy osiągnęli, gdyby nie pismo, a później wynalezienie druku i maszyny drukarskiej. Człowiek najpierw mógł zapisywać całą swoją wiedzę, a później przekazać ją innym. Masowa produkcja umożliwiła dostęp to tej wiedzy niemal każdemu. W ten sposób, zamiast powoli maszerować wybiegliśmy w przyszłość. Spojrzenie na tę kwestię z tej perspektywy powinno na zawsze ukrócić kwestię czy to film, czy książka jest lepsza. W takim razie skoro film zawdzięcza tak wiele książce, zapraszam Cię na podróż po popkulturze w poszukiwaniu tytułów, w których książki miały mniejsze lub większe znaczenie.

Kinga: Zauważyłam, że kolejnymi pomysłami rzucamy sobie nawzajem wyzwania. Ostatnio wspominałeś o tym, że trudno było Ci znaleźć wystarczającą ilość dobrych filmów spoza USA, teraz ja głowiłam się godzinami, żeby dobrze wpasować się w temat, który zaproponowałeś. Ale to z drugiej strony dobrze, bo możemy – jak to nazywasz – poszerzać horyzonty.

Na swoim blogu nie raz zdarzyło mi się podkreślać, jak bardzo ukształtowała mnie Carrie Bradshaw. I wspomnę jeszcze raz w poniedziałek. Nawet nie chcę mi się liczyć, ile razy widziałam „Seks w wielkim mieście”, zarówno jeśli chodzi o serial, jak i dwa filmy pełnometrażowe. Właśnie w drugim z nich Carrie jest już etatową pisarką i ma na swoim koncie kilka książek. Najnowszą jest „I do. Do I?”, która dotyczy głównie zagadnień związanych z małżeństwem. Choć w filmie nie jest ona na pierwszym planie, przewija się gdzieś w tle od początku, aż do jego zakończenia. Obserwujemy, jak Carrie dostaje swój pierwszy egzemplarz, czyta pierwsze recenzje, a pod koniec filmu, gdy jest dojrzalsza o nowe doświadczenia, prawdopodobnie napisałaby ją inaczej. Co nie oznacza, że nie jest z niej dumna. A widz jest dumny razem z nią. Artykuły pisane nocami do Vogue nie pozostały tylko w papierowej próżni, ale na coś się przydały.


Redaktor Ego: Książki mogą mieć na nas niesamowity wpływ. Wśród swoich znajomych z łatwością znaleźć można ludzi uwielbiających książki do tego stopnia, że światem przedstawionym żyją jak swoim własnym. Z bohaterami nie tylko się utożsamiają, ale kochają najszczerszym uczuciem i naśladują. Niektórzy mimo upływu lat uparcie oczekują listu z Hogwartu, inni próbują łóżkowych eksperymentów, bo nagle odkrywają w sobie charyzmę i temperament Christiana Greya. Książki nieraz tak mocno na nas działają, że zapominamy o granicy między rzeczywistością a fikcją. Gdy ta linia się zaciera, stają się one naturalnym elementem naszego życia. To najwyższy czas, żeby dać nogę jak najdalej.

Annie Wilkes jest przykładem naprawdę oddanej fanki. Twórczość swojego ulubionego autora zna na pamięć, a o losach swojej ukochanej postaci opowiada z pasją i emocjami, jakby chodziło o jej najlepszą przyjaciółkę. Annie to również cudowna osoba o wielkim sercu. Jest troskliwa, skora do pomocy, oddana i zaangażowana. Gotowa jest rzucić się na ratunek, nie zważając na swoje potrzeby. Jeżeli zdarzy Ci się dachować samochodem w środku lasu w czasie śnieżycy, warto mieć przyjaciółkę właśnie taką jak Annie. Weźmie Cię na plecy, przeniesie przez zaspy do swojego domu, poskłada Ci kości, ugotuje pyszną zupę, a i zadba o miejsce do pracy, byś nie narobiła sobie zaległości. I nie poprosi o nic w zamian. Po prostu anioł kobieta. Jeżeli jednak chodzi o jej ukochaną Misery, w jej obronie gotowa jest Ci połamać nogi wielkim młotem albo grozić równie wielkim nożem kuchennym. Nie tracąc przy tym, niepokojącego wyrazu twarzy. Gdy pod jej skrzydła trafia autor uwielbianego przez nią cyklu, pomoc Annie jawi mu się jako opaczność boża. Wystarczy jednak mała różnica zdań, a sympatyczna kobieta zamienia jego życie w piekło. Jak przystało na bohaterów historii spod pióra Stephena Kinga, wręcz absurdalna sytuacja zmienia się w prawdziwą walkę o życie. Uśmiech Annie jest natomiast czymś, co potępieńcy muszą widzieć w chwili, gdy stają przed wrotami piekieł. A to wszystko dlatego, że ktoś zbyt poważnie traktuje książki.


Kinga: Nie warto zadzierać z żywymi, ale jeszcze gorzej z martwymi. Teoretycznie martwymi. Bo kiedy ktoś postanowi na przykład odkopać mumię sprzed dwóch tysięcy lat, na pewno nie wróży to nic dobrego.

Kiedy fascynacja literaturą idzie za daleko, rodzi się nieco nawiedzona bibliotekarka, Evelyn, która postanawia odnaleźć zaginione Miasto Umarłych – Hamunaptrę. W związku z tym bez żadnych konsekwencji rzuca swoje miejsce pracy (zdewastowane przez siebie kilka minut wcześniej) i wyrusza w daleką podróż na pustynię. W międzyczasie trafia zarówno na sojuszników, jak i opozycję, mającą chrapkę jedynie na ukryte w starożytnym grobowcu skarby. Po obudzeniu przez nie do końca pełnosprawnych poszukiwaczy złota mumii kapłana o wielkiej mocy sprawczej, cała fabuła „Mumii” plecie się wokół dwóch ksiąg – złotej i czarnej. Obie napisane starożytnym językiem, obie zawierające starożytne zaklęcia, obie posiadały w gratisie opcję zdewastowania lub uratowania całego świata. I dostarczyły szereg plot twistów (no, może nie szereg, ale jak na tamte czasy – było zaskakująco). Towarzyszyły naszym protagonistom do samego końca, aby wspierać ich dobre zamiary. Oczywiście sporo atrakcji zapewnia też brat głównej bohaterki, który z czytaniem ma raczej niewiele wspólnego, a który pod koniec filmu okazuje się całkiem przydatny.


Redaktor Ego: Książki mogą wyrażać nasze emocje. Oczywiście w tym momencie pojawia się problem, z tym, co autor miał właściwie na myśli. Pytanie to wywoływało u mnie stany lękowe i wątpliwość czy mój mózg, aby na pewno funkcjonuje w granicach powszechnie obowiązujących standardów. Z czasem zdałem sobie sprawę, że niemal każdy dowolny tekst rzeczywiście w swoim drugim dnie potrafi zawierać mnóstwo informacji. Kamień jednak spada z serca na wieść o tym, że klucza już nie ma i żadna komisja nie stoi nade mną niczym ponura Inkwizycja (chociaż interentowa społeczność też potrafi być okrutna), a interpretacja zależy ode mnie. Trzeba pamiętać, że dowolność i interpretacyjna bezkarność może nieść za sobą przykre konsekwencje.


Susan jest umiarkowanie szczęśliwą i nie do końca spełnioną właścicielką galerii sztuki oraz żoną zabieganego biznesmena. W wolnych chwilach nie dosypia i zapewnia wszystkich wkoło, jak fatalne są wybrane przez nią wystawy. Nie chce jej się nawet robić dobrej miny do złej gry w (zbliżające się) bankructwo. Monotonię dnia codziennego przerywa jej niespodziewanie przesyłka od byłego męża. Cierpiący na wieczny kryzys twórczy Tony przesyła Susan książkę zatytułowana „Zwierzęta Nocy” i pragnie, aby przeczytała ją jako pierwsza. Bohater dzieła, łudząco przypominający ex-męża Susan (w obu rolach Jake Gyllenhaal), trafia w tarapaty godne twórczości Stephena Kinga. Mocna i nieprzyjemna historia jest, na tyle wstrząsająca, że śmiało mogłaby zostać materiałem na osobny film. Książkowa narracja zdaje się mieć wspólne elementy z przeszłością Susan, lecz do tych bohaterka, mimo że podświadomie z pewnością coś wyczuwa, nie chce się przyznać. „Zwierzęta nocy” to nieprzyjemny film otulony ciężką atmosferą i doprawiony świetnymi zdjęciami i montażem. Przeplatające się wątki poruszają się na granicy spójnej całości, sugerując podobieństwa, nie wskazując jednak niczego wprost.


Pojawia się pytanie. Czy widzowie dadzą radą odczytać, co autor miał na myśli? Bo pierwsza czytelniczka ma z tym chyba wyraźne problemy.

Kinga: Robi się tu powoli ciężko i raczej mrocznie. Dlatego na chwilę znowu ucieknę w stronę niczym nieograniczonej beztroski, do świata, gdzie wszystko jest dozwolone, a wydawanie książek szalenie łatwe. Choć czasem takie nowości na półkach mogą przysporzyć sporo problemów samemu twórcy. Zwłaszcza wtedy, kiedy pojawia się to znienawidzone przez maturzystów pytanie — co autor miał na myśli.

Myślałam, że uda mi się w tym zestawieniu zmieścić tylko jedną produkcję dla nastolatek spragnionych nowojorskiego życia. Ale się nie udało, bo pisząc o „Sex and the City”, przypomniałam sobie o innym weteranie tasiemców dla młodzieży, choć trochę młodszym, niż Carrie i jej przyjaciółki z Manhattanu.

W „Plotkarze” naprawdę sporo się dzieje. To odświeżona wersja „Mody na sukces”, gdzie każdy w końcu będzie z każdym przynajmniej raz. Rozstania, powroty i wszystkie perypetie nastolatków z Upper East Side prowadzą jednego z bohaterów do napisania książki. Dan Humphrey to wrażliwy literat z Brooklynu, kompletnie nieprzystosowany do szalonego życia Manhattanu. Podczas jednego z miliona sezonów serialu, Dan obserwuje swoich znajomych, co przynosi owoc w postaci książki o każdym z nich. Mają oni co prawda zmienione imiona, ale powszechnie znane fakty szybko demaskują, kim inspirował się nasz bohater. I oczywiście na światło dzienne wychodzi wszystko to, co naprawdę myśli o bogatych nowojorskich dzieciakach. Nie mogę sobie przypomnieć, czy książka ostatecznie trafiła do druku, ale do jakiegoś potencjalnego wydawcy na pewno. Z tym że niestety oprócz całkiem dobrych opinii, książka zgarnęła też wszystkich przyjaciół Dana, łącznie z jego dziewczyną, a oni zgodnie odwrócili się od niego i od siebie nawzajem. Czy było to tego warte? Oczywiście. Sytuacje w książce oparte były na faktach, więc mieszkańcy Upper East Side dzięki temu zagrali ze sobą w bardzo nowojorską wersję „Ego”.


Redaktor Ego: Książki mogą nieść nadzieję, a słowa moc panowania nad ludzkimi duszami. Gdy na świat spadnie apokalipsa, ale nie ta biblijna tylko ta filmowa, wiele się zmieni. Słońce, zamiast przyjemnie grzać naszą skórę, zacznie wypalać nam oczy, w modzie będzie dominował styl al'a Mad Max, a przedmioty, które są tak naturalnym elementem naszego otoczenia, że nawet ich nie zauważamy, zyskają niezwykłą wartość. Za menażkę wody, nawilżone chusteczki czy aspirynę pozostali przy życiu ludzie gotowi s zabić bez mrugnięcia okiem. Taką wartość dla pamiętających czasy „sprzed” mają również książki. Jedna z nich może stać się bronią potężniejszą niż wszystkie gnaty i spluwy, jakie mają najliczniejsze nawet pustynne bandy.

W świecie pozbawionym nadziei, gdzie jedynym sensowym celem jest przetrwanie, trudno jest znaleźć dla siebie miejsce. Nie ma w nim marzeń, nie ma jutra. W takich warunkach pozostaje zezwierzęcenie i udział w powolnym upadku wartości. Nikt nie myśli o rzeczach większych ani o dobru ogółu. Nikt poza pewnym samotnym wędrowcem. Eli wyrusza w podróż na zachód, gdzie ma odnaleźć cel swojej podróży — miejsce, gdzie dla ludzkości narodzi się nowa nadzieja. Jej źródłem jest księga, którą pielęgnuje i strzeże. Zawarte w niej słowa mają moc mogącą ocalić ludzkość. Nic dziwnego, że łapska na niej chce położyć żądny władzy i potęgi czarny charakter. Dobro zmaga się ze złem. Nadzieja z pragnieniem kontroli nad ludzkimi duszami, a Denzel Washington z Gary Oldmanem. Areną walki w „Księdze Ocalenia” jest zdewastowany świat pełen post-apokaliptycznego piękna.


Kinga: Myśląc o filmach, w których pierwsze bądź czwarte skrzypce grają książki, nie potrafię przeoczyć jeszcze jednego filmu, w którym arcydzieło literatury dopiero powstaje. Po spotkaniu z Carrie Bradshaw i Sereną van der Woodsen, proponuję przenieść się z dusznego Manhattanu na nasze podwórko i zakrzyknąć wspólnie „Marian, tu jest jakby luksusowo”.

Marian Wolański jest chyba moim ulubionym filmowym alkoholikiem. Niespełniony humanista, który po dwóch „Koglach-moglach” nadal jest docentem i wciąż nie może skończyć pisać książki. Życiowy nieudacznik niezdolny do podejmowania decyzji – doskonały materiał na pracownika naukowego i wzór dla przyszłych pokoleń, chcących zgłębiać tajniki pedagogiki. Po tylu latach oglądania nadal nie wiem, co docent Wolański tak namiętnie klepie na swojej maszynie do pisania, ale cała zabawna otoczka, która spowija go jako bohatera jest warta oczekiwania każdej publikacji.


Redaktor Ego: Książki mogą być śmiertelnym zagrożeniem. Nie byłbym chyba sobą, gdybym w naszym zestawieniu nie sięgnął po fantastyczny wątek albo nie otarł się przynajmniej o obrzydliwy horror. Czy w świecie przeklętych przedmiotów i nawiedzonych obiektów znajdzie się książka mogąca ściągnąć na bohaterów śmiertelnie niebezpieczeństwo?

Poradnik survivalu część 66. Jeżeli chatka ukryta w środku lasu ma na wyposażeniu piwnice — nie wchodź do niej. Serio. Skoro jednak nie możesz się oprzeć, niczego nie dotykaj, nie wynoś, a jak znajdziesz tekst napisany krwią, to go pod żadnym pozorem nie czytaj. Bo jeżeli oczekujesz, że w tym momencie pojawia się kolorowe kucyki albo przyjazne elfy spełniające życzenia to bardzo grubo się mylisz.

Przyjaciele uzależnionej od prochów Mii zabierają ją do klimatycznie urządzonej chatki, gdzieś na totalnym odludziu w leśnej głuszy. Postanawiają jej pomóc w przetrwaniu najgorszego okres podczas odwyku, oferując swoje wsparcie. Dla jej dobra nie cofając się przed bezwzględnymi działaniami. No i oczywiście w międzyczasie przez przypadek przywołują demona. Oczywiście, jeżeli znalezienie w piwnicy księgi oprawionej w ludzką skórę w etui z drutu kolczastego, a następnie przeczytanie zapisanych krwią wersetów nieznanym języku można uznać z przypadek. Wystrój piwnicy też powinien dawać wiele do myślenia, ale co tam, kto nie chciałby zajrzeć do książki żywcem wyjętej z koszmarów Lovecrafta.


Gdyby nie ciekawość połączona z lekkomyślnością nie mielibyśmy nowej wersji „Martwego Zła”. Genialnie zrealizowany pod względem efektów specjalnych, charakteryzacji i montażu jest jednym z najbardziej obrzydliwych i krwawych filmów grozy ostatnich lat. W wersji Alvareza znaleźć możemy liczne nawiązania do oryginału z lat 80' z Campbellem w roli głównej (tak, to ten koleś z serialu z piłą mechaniczną zamiast ręki). Krew leje się tu w ilościach równych opadom atmosferycznym, brutalne sceny opływają sosem Gore, a mroczny las podkręca jeszcze bardziej nieprzyjemny klimat. No i Jane Levy pokryta charakteryzacją i szaleństwem jest genialna w głównej roli. Jak się okazuje, zapał do czytania nie zawsze niesie ze sobą pozytywne skutki.


Kinga: Survival to rzeczywiście istotna kwestia, podobnie jak podejmowanie odpowiednich decyzji, na przykład nie wchodzenie do nieprzyjemnie wyglądających piwnic. Książki mogą przysporzyć sporo problemów, jeśli to wystarczy na określenie przywołania demona. Ale może też nauczyć wytrwałości w dążeniu do celu, uporu i motywować do działania. Nie przywoływałam tu jeszcze książek istniejących rzeczywiście, dlatego połączę to teraz z biografią, co daje całkiem przyjemną dla widza historię o dziejach edukacji seksualnej.

Czasy, w których słowo „seks” trudno przychodziło wypowiedziane nawet szeptem, roboczo nazwane PRL-em, to dla Michaliny Wisłockiej najgorszy okres na wydawanie książek. Ceniona wśród pacjentek pani seksuolog nie miała tak lekko z wydawniczą władzą. Wszechobecna cenzura kazała obywatelom myśleć, że wszelka edukacja w tym zakresie jest absolutnie zbędna. Rodzi to serię nieprzyjemności na drodze do pisarskiego sukcesu. Autorka nie poddaje się jednak i dzielnie walczy ze zmaskulinizowanym gronem edytorskim. Poza tym nieustannie buduje wokół siebie i swojej książki grupę sympatyków, budzi w pacjentkach pełne zaufanie, dzięki czemu jest jak najlepszy kandydat na prezydenta. Kobiety mają potrzebę zdobycia wiedzy na temat spraw łóżkowych, innej niż wybór materaca, dlatego ostatecznie „Sztuka kochania” zajmuje miejsce w księgarniach i do dziś jest całkiem poczytną pozycją.


Redaktor Ego: Książki mogą być wrogiem ideologii. Książki mogą zagrażać władzy. Zawarte w nich treści wpływają na nas i kształtują. Ze zdobytą za ich pomocą wiedzą i odczuwanymi emocjami stajemy się wyjątkowi i niepowtarzalni. Ktoś jadący obok nas w autobusie lub osoba czekająca przed nami w kolejce może przeczytała ich mniej od nas, ale sprawiły one, że patrzy na świat w sposób niepowtarzalny, zupełnie inny od naszego. W końcu wyścig w ilości przeczytanych książek i wszelkie porównywanie nie do końca ma sens, bo przecież książka to jedynie medium, a treść treści nie równa. Jedna może zmienić tysiące osób, a tysiące książek mogą jedną osobę utwierdzić w dawnym przekonaniu. Chociaż często opowiadają o nieistniejących wydarzeniach i bohaterach i nie dają żadnych odpowiedzi, skłaniają nas do myślenia. A ludzi myślących i różnorodnych trudniej kontrolować.

W temperaturze 451 stopni Fahrenheita zaczyna płonąć papier. 451 to symbol strażaków przyszłości, którzy zamiast gasić pożary, wzniecają je. Niczym gestapowcy wpadają do domów, poszukują książek i rozpalają z nich ogniska. Zawarte bowiem w nich treści prowadzą umysł ludzki do szaleństwa i ułomności umysłu. Czytelnicy, uważani przez władzę za zagrożenie, niczym rasowy ruch oporu walczą w obronie książek, romantycznie kryjąc się po lasach i wierząc w lepsze jutro. Świat pozbawiony książek jest o wiele łatwiejszy do podporządkowania. Rzeczywistość z "451° Fahrenheita" jest pod wieloma względami smutna. Dzieci cieszą się na myśl o niszczeniu literatury (z drugiej strony, kto przynajmniej raz nie śnił o płonącym podręczniku do matematyki). Cytaty wielkich pisarzy tak chętnie wrzucane przez młodzież na facebookowe ściany, są niczym narkotyk. Zakazane kuszą jednych swoją tajemnicą i uzależniają, dla drugich są pozostałością po zamienionej w popiół przeszłości do której nie można już wrócić.


Książkowa wizja świata przedstawiona przez Raya Bradbury'ego w jego książce z lat 50 okazuje się zbyt trudna dla filmowców. Zarówno wersja z 1966 roku, jak i ta współczesna z 2018, celnie uderzają pojedynczymi aspektami, brak w nich jednak naprawdę przygnębiającego obrazu zdeprawowanej władzy i nowego społeczeństwa narodzonego w świecie bez książek. Miejmy nadzieję, że na kolejną próbę nie przyjdzie nam czekać aż 52 lata. A może to po prostu ta sytuacja, w której książka zawsze będzie tym lepszym wyborem.


Kinga: Książki inspirują nie tylko nas jako czytelników, ale także producentów filmów czy seriali. I to pod wieloma względami. Widzieliśmy już masę adaptacji, w których historia z książki jest przeniesiona dość wiernie na ekran, a twórcy inspirowali się konkretnym pisarzem. Filmy o książkach, o pisaniu książek, albo takie, w których słowo pisane ma bardzo dużą wartość (jak w „Księdze Ocalenia”) to mniej popularny motyw, ale z pewnością wart uwagi. Kiedyś przeróżne publikacje dodawały ludziom otuchy w trudnych chwilach, podobno tak było z „Panem Tadeuszem”, ten motyw wykorzystał Sienkiewicz w „Latarniku”. Mam nadzieję, że kinematografia będzie jeszcze chętniej sięgać po taki schemat, bo taki cross pokazuje przede wszystkim, że książki wcale nie umierają w erze ruchomego obrazu.





Copyright © 2016 Redaktor Ego , Blogger