Redaktor Ego: Każdego dnia otaczamy się
technologią. Towarzyszy nam na każdym kroku, ułatwia codzienne życie. Ma ona
jednak też ciemną stronę. Twórcy serialu „Black Mirror” zauważyli, że pomimo
cudowności, jakie ze sobą niesie, technologiczny postęp jest dla nas również
ogromnym zagrożeniem. Uzależnienie graniczące niemal z ubezwłasnowolnieniem,
odczłowieczenie, możliwość wpływania i niszczenia cudzego życia oraz stała
obserwacja i kontrola. To tylko kilka czarnych scenariuszy. Mimo że sami jesteśmy
świadkami negatywnego wpływu wszechobecnej technologii, to nie chcę wierzyć, że
istnieje tylko negatywny scenariusz. Jestem przekonany, że moglibyśmy się z
technologią zaprzyjaźnić. Pod warunkiem, że zamiast nowych mobilnych gadżetów
ktoś zacząłby tworzyć sztuczną inteligencję obdarzoną osobowością oraz osadzoną
w humanoidalnej powłoce. Możliwe, że Twoim marzeniem nie było posiadanie
własnego robota, ale mi taka myśl nie raz przechodziła przez głowę. O ile
większość takich fantazji wylądowała już dawno w Domu dla Zmyślonych Przyjaciół
Pani Foster, to bez problemu przywołałbym kilku mniej lub bardziej znanych ze
świata kina. Zastanawiam się czy podejmiesz moje wyzwanie i dasz radę znaleźć
sobie jakiś mechanicznych przyjaciół.
Kinga: Moje marzenia na posiadanie własnego
robota skończyło się gdzieś na etapie „dalej dalej ręce Gadżeta” i wynikało
raczej z bycia leniwą bułką, niż z chęci obcowania z nową technologią. Chociaż
dzisiaj faktycznie świat jest mocno zmechanizowany i trudno uniknąć
zrobotyzowanych towarzyszy. Przecież nawet mapa ewoluowała na miłą panią lub
pana, którzy informują, za ile metrów masz skręcić, w którą stronę i jakie
rondo będzie akurat przed Tobą. Kiedy pojawił się pomysł na to zestawienie,
moją pierwszą myślą było „o matko jak ja to ogarnę”. Przeglądając Internet,
szybko wyszło na jaw, że filmów o tej tematyce albo nie oglądam, albo z ogromną
dozą łaski oceniam na nie więcej niż pięć gwiazdek. Oczywiście z drobnymi
wyjątkami. Jednak w myśl wyznawanej przez Ciebie zasady poszerzania horyzontów,
zabrałam się za nadrabianie zaległości i ostatecznie udało mi się wybrać kilka
zmechanizowanych postaci, które w ten czy inny sposób skradły moje odporne na
stalowe mięśnie serce. Przy okazji muszę Cię uprzedzić, że niektóre z moich
typów mają z robotyką tyle samo wspólnego, co gastrolog z migreną siatkówkową,
ale z uporem maniaka będę Ci wmawiać, że jest inaczej. Jako że pomysł wyszedł
od Ciebie i pewnie mógłbyś wysypać z rękawa przynajmniej trzy razy więcej
przykładów, niż ja, dlatego puszczam Cię przodem i czekam na Twoje wizje
idealnego zrobotyzowanego przyjaciela. Albo nieprzyjaciela, takich przecież też
czasem da się lubić.
Ego: Pozwolisz, że zacznę dziś od pozycji klasycznej?
Poruszając temat wszelkich robotów, androidów i droidów, nie sposób nie sięgnąć
w pierwszej kolejności do klasyki kina sci-fi. Nie mam tu jednak na myśli
„Blade Runnera” czy „Obcego”, bo chociaż występujące w tych filmach istoty/urządzenia
robią wrażenie poziomem zaawansowania, to jednak nie wzbudzają aż takiej
sympatii, jak te pojawiające się w „Gwiezdnych Wojnach”. Jednymi z najbardziej
rozpoznawalnych elementów serii jest oczywiście dwójka świetnie dobranych
droidów. C-3PO to rozgadany, zasadniczy, naiwny i tchórzliwy robot, który jest
absolutnym przeciwieństwem osoby, którą stał się jego twórca (to chyba jedyna
zabawna rzecz, jaką zrobił Darth Vader). Jego najlepszym przyjacielem jest zaś
zaradny, błyskotliwy i niezwykle odważny R2-D2, do którego należą najlepsze
kwestie takie jak niezapomniane: „blee bloop bleep”. Duet ten dostarcza mnóstwa
zabawnych dialogów, a przynajmniej ich zrozumiała część wydaje się zabawna.
Mimo ograniczonych możliwości ruchowych dwójka bohaterów, miała olbrzymi wpływ
na losy galaktyki.
Czy takiej
dwójce może jeszcze czegoś brakować? Wydawać by się mogło, że i tak wyjątkowo
łatwo zapadają w pamięć. Kieron Gillen, komiksowy scenarzysta Marvela, dał radę
obie postaci nieco podrasować. Tym oto sposobem na kartach serii „Darth Vader”
spotkać możemy Triple Zero oraz BT-1, których można by uznać za bliźniaków
oryginalnej dwójki, gdyby nie fakt, że są o wiele mroczniejsi. Ich procesory
zaprząta przede wszystkim chęć torturowania i siania powszechnego zniszczenia
(oczywiście z zachowaniem manier pierwowzorów).
Odległa
galaktyka jest miejscem pełnym życia i wybór ulubionego z droidów był dla mnie
niezwykle trudny... jedynie do momentu, gdy na ekranach kin pojawiła się
pierwsza część gwiezdnowojennych historii. Jedną z najbardziej zapadających w
pamięć postaci z „Rogue One” jest K-2SO. Prostolinijny, szczery, a przy tym
błyskotliwy i nieco gapowaty, całkowicie skradł moje serce. Spowodował, że na
kinowej sali miałem ochotę popłakać się podczas finałowych scen (co naprawdę
rzadko mi się zdarza). Sympatia do imperialnego droida walczącego po stronie
rebelii mogła wynikać również z pewnego podobieństwa do innej ulubionej
postaci. Moje pierwsze słowa po zakończeniu seansu brzmiały „Jeżeli Sheldon
Cooper z „Teorii Wielkiego Podrywu” spełni swoje marzenie i przeniesie własną
świadomość do komputera, stanie się właśnie K-2SO”. Dobra, mojego geekowstwa
zebrało się już trochę za dużo, dlatego oddaję Ci głos... i postaram się trochę
schłodzić moje obwody.
Kinga: Myślę, że zdecydowana większość
ludzi na hasło „robot” będzie miał w głowię choć jednego z wymienionych przez
Ciebie panów. Chociaż nie spodziewałam się, że wymienisz wszystkich. Ja akurat
nie jestem wielką fanką „Gwiezdnych Wojen” i gdzieś przespałam moment, kiedy
całe moje pokolenie dostawało palpitacji serca na wieść o kolejnej części
wjeżdżającej do kina. Niemniej jednak, większość serii obejrzałam, żeby nie
zostać z moim brakiem kontekstu kulturowego całkiem sama. Wtedy, kiedy wszyscy
zachwycali się tym czy innym bohaterem i zaciekle śledzili fabułę, ja piszczałam
wkoło, jaki to R2D2 jest uroczy. I nadal mam do niego ogromną sympatię i
sentyment. Mały niebieski odkurzacz, podobnie jak jeszcze mniejszy BB8 jednak
tylko podnoszą mi poziom cukru, natomiast C3PO okazał się całkiem zabawnym w
swojej chaotyczności koleżką. Nawet nie przeszkadza mi jego brytyjski akcent,
którego nie mogę znieść np. u Emmy Watson. Wiecznie spanikowany i zakręcony
C3PO, prowadzący niekończącą się polemikę ze swoim niższym, niebieskim
przyjacielem i zgrywający zawsze tego mądrzejszego sprawia, że micha cieszy mi
się jeszcze zanim w ogóle nasz zrobotyzowany się odezwie. Jest trochę jak Joey
z „Przyjaciół”, który wywołuje salwy śmiechu samym pojawieniem się na ekranie
(z jakiegoś powodu). Wychodzi na to, że najbardziej w robotach pociąga mnie ich
zabawna nieporadność i czuję, że to nienajlepiej o mnie świadczy, dlatego
liczę, że zrównoważysz to jakoś solidną porcją stalowych nerwów.
Ego: Są takie czynności, które wymagają naprawdę
stalowych nerwów. Weźmy na przykład rozbrajanie bomby, której zegar pokazuje
przeciągające się w całe minuty ostatnie 10 sekund do wybuchu, a Ty jesteś
głównym bohaterem i po całym filmie głupio by było na koniec coś skopać. Miejmy
nadzieję, że z taką sytuacją nie przyjdzie nam się zmierzyć. Koncentracja i
nerwy ze stali przydadzą się natomiast w prawdziwym życiu, gdy jako młody
kierowca zasiadasz za kołami swojego pierwszego samochodu i musisz wyruszyć w
długą trasę. Z drobnym wstydem wspominam pierwszą nerwową podróż, gdy w stresie
jedyną interpretacją czerwonej lampki na desce rozdzielczej było uznanie, że
silnik mojego auta zaraz mnie opuści i zrobi to z głośnym hukiem. Teraz podróże
autem są o wiele przyjemniejsze. Umila je zawsze świetna playlista z „Guardians
of the Galaxy”. Podróż stałaby się przyjemniejsza jedynie, gdyby umilała ją
jakaś błyskotliwa rozmowa, pełna zgryźliwych uwag. Spełnieniem marzeń dla wielu
byłby możliwość porozmawiania z własnym autem. Są tacy, którzy swoim czterem
kółkom nadają imiona, szepczą do nich, pieszczą gąbką i nie wiadomo, co jeszcze
robią, gdy zamykają się drzwi garażu. Znam jednak tylko jednego szczęściarza,
któremu samochód odpowiadał. I to dosłownie. David Hasselhoff nie dość, że mógł
biegać w zwolnionym tempie w towarzystwie pięknych ratowniczek (i niech Ci
będzie, przystojnych ratowników), mógł współpracować z (werble proszę) „Knight
Industry 2000's Micro Processor, K.I.T.T. for easy reference, KITT If you
prefer”. Do tej pory mam ciarki na wspomnienie głosu (w tej roli William
Daniels) sztucznej inteligencji, która kontrolowała Pontiaca w „Nieustraszonym”
jednym z najpopularniejszych seriali lat 80. Błyskotliwy, zabawny i do tego
niemal niezniszczalny. To wręcz idealny samochód dla mnie.
Kinga: Gdybym miała wsiąść do jednego
samochodu z Hasselhoffem, żadna sztuczna inteligencja nie byłaby potrzebna do
podtrzymywania rozmowy. Ale fakt faktem, czasem dobrze mieć kogoś, do kogo
można się odezwać, kiedy ma się dość całej ludzkiej rasy. Na przykład do
barmana jeżdżącego na jednej nodze. O tym, że z „Pasażerami” nie do końca się
polubiliśmy, chyba już kiedyś wspominałam. Nie polubiłam fabuły, obsady,
kreacji postaci, zakończenia, ale za to moje serce skradł Arthur. Jest odrobinę
autystyczny, bo wszystkie żarty sytuacyjne bierze niezwykle na serio, nie
potrafi też trzymać języka za zębami, ale jednocześnie jest zabawny i dodaje
uroku całej tej mętnej historii. Kiedy na statku wszystko zaczęło się sypać,
byłam szczęśliwa, że do zakończenia już bliżej niż dalej, ale kiedy zaczął
szwankować obdarzony sztuczną inteligencją barman, naprawdę było mi smutno.
Arthur emanuje ogromną sympatią do innych i nawet, jeśli właśnie tak go
zaprogramowano, stwarza wrażenie faktycznie zainteresowanego ludzkimi sprawami
dwojga nadgorliwych zahibernowanych. A tym samym otrzymuje sympatię zwrotną od
widzów. A przecież generalnie o to
chodzi, żeby barman był jak najbardziej przyjazny dla otoczenia. Im milszy
jesteś, tym większa szansa napiwku na coroczne oliwienie.
Ego: Właśnie teraz zacząłem się zastanawiać czy on miał
wbudowany alkomat. To powinno być jego podstawowe wyposażenie. Zapytaj mnie
jeszcze raz o czarny charakter. Prooooszę.
Kinga: Czy alkomat coś zmienia w
postrzeganiu bohatera w kategoriach dobra i zła? Zresztą, czarnych charakterów
jest na pęczki, zrobotyzowanych pewnie też. Zostaw biedny samochód w spokoju i
nie wytykaj mu ewentualnych niedociągnięć. Ale jeśli tak bardzo chcesz, proszę
- o jakim czarnym charakterze myślisz?
Ego: Oh, naprawdę świetnie się składa, że mnie o to
pytasz. Raz już pisaliśmy o czarnych charakterach i z całą pewnością w czasach,
go co chwila pojawia się kolejne filmy ze świetnie napisanymi postaciami, na
brak takowych narzekać nie możemy. Nawet jeżeli w kinie nic nowego się nie
pojawi, to nadrobią to seriale albo Marvel ze swoim kolejnym tytułem. Filmowe
uniwersum superbohaterów może pochwalić się mnóstwem rzeczy, a jedną z nich
jest posiadanie szerokiego repertuaru przeróżnych czarnych charakterów. Od
nazistowskiego Red Skulla, przez specjalistę od PR Killiana, po Malekith'a,
który wszystkim wyświadczyłby przysługę, gdyby w ogóle nie wychodził z
hibernacji. Niektórzy są lepsi inni nieco gorsi. Do pewnego momentu myślałem,
że najlepszym z nich jest Loki. Genialny kłamca, przebiegły, dwulicowy, sprytny
i świetnie zagrany przez Hiddlestona. Jednak czy taką postaci można
nienawidzić? Wszyscy Lokiego niezaprzeczalnie kochają. I chociaż o to trochę z
czarnymi charakterami chodzi, to jednak taki projekt kinowy, jakim jest MCU,
potrzebuje prawdziwego złoczyńcy. Tak, wiem, że teraz numerem jeden na
najbliższe 10 lat zostanie Thanos, jednak na naszej liście musiał się pojawić
Ultron. Stworzony przez Starka i Bannera był sztuczną inteligencją mającą na
celu ochronę Ziemi. Zdarzyło Ci się kiedyś wyrazić niejasno? Nie przejmuj się,
zdarza się każdemu, nawet genialnemu Starkowi. Napisany przez niego program
uznał bowiem, że planetę ochroni dopiero wówczas, gdy pozbędzie się z jej
powierzchni wszystkich ludzi. Trzeba przyznać, że chłopak ma rozmach. Do tego
jest superinteligenty, niesamowicie silny, zdeterminowany, a co
najważniejsze... ma naprawdę nierówno pod sufitem. Mimo potwornego planu Ultron
wydaje się postacią wyrwaną z zupełnie innej bajki... i to dosłownie. Jego
zachowanie i wiele wypowiedzianych kwestii wskazuje na to, że z nieco innymi
aspiracjami, nadawał się do programów z królikiem Bugsem. Głównie dlatego, że w
pewien sposób jest dzieckiem. Poznany za pomocą Internetu świat jest dla niego
niezrozumiały i próbuje postrzegać go w swój własny sposób. Zupełnie jak
Pinokio dąży do tego, żeby stać się prawdziwym chłopcem i wyrwać się spod
władzy dorosłych (czyt. Starka). Nie porównałem go do drewnianej postaci ze
względu na jakość jego gry, ale dlatego, że często nuci piosenkę „I've Got no
Strings” (co jest równie niepokojące co fascynujące). Dzieło Starka i Bannera
jest szalone, kieruje się własną tak niewłaściwą logiką, a do tego ma w sobie
pewną... niewinność. Daj mi szanse go przeprogramować, a stałby się na pewno
świetnym kompanem do obrony świata. Proszę, mogę go zatrzymać?
Kinga: Tylko pod dwoma warunkami. Po
pierwsze, musiałbyś naprawdę się postarać, żeby przeprogramować tego gagatka na
pacyfistę, żeby przypadkiem nie obrócił w pył wszystkiego, co znamy. Po drugie,
ja też w zamian chciałabym kogoś przygarnąć. Kogoś, kto też poznawał świat od
najprostszych słów i zjawisk. I choć jest emerytowanym funkcjonariuszem
policji, raczej ciągnie go do bycia potulnym jak baranek. Tytułowy Chappie
jest trochę jak zagubiony kotek, którego trzeba oswoić i nauczyć wszystkiego od
podstaw. Śledziłam jego postępy z ogromną sympatią i naprawdę współczułam mu,
gdy okazało się, że „wychowano go” na zbyt miękkiego, żeby poradził sobie w
prawdziwym życiu. Teoretycznie stworzony do walki z przestępczością, trafia
jednak pod opiekę gangsterów. Najbardziej urzekł mnie sposób, w jaki Chappie
przyswaja wiedzę i jak bardzo cieszy się, kiedy opiekunowie są z niego
zadowoleni. I jak uczy się być cool, man. Do tego mamy postać Yolandi, która
zachowuje się dokładnie tak, jak ja bym się zachowywała w kontakcie z tym
uroczym gagatkiem. Nie mogę też zapomnieć o pomysłodawcy całego
przedsięwzięcia, Deonie, którego mieszkanie pełne jest nowej technologii. Jego
prywatny robot wita go już w progu, sprząta jego bałagan, przynosi pod samo
biurko zapasy jedzenia i picia, a do tego jego zabawna nieporadność podnosi mi
(po raz kolejny już) cukier we krwi do poziomu wysoko przekraczającego normy.
Jest jak R2D2 z tym, że jego mowa nie ogranicza się do pip-pip-plum i jestem w
stanie go zrozumieć. Gdyby film nie dostał od twórców idiotycznego zakończenia
godnego „Szybkich i wściekłych”, gdzie wszyscy okazują się być niezniszczalni,
ten film z całą pewnością dostałby ode mnie oficjalne serduszko przy ocenie.
Ego: Jeżeli w grę ma wchodzić wyprowadzenie na spacer i
sprzątanie po nim, to zdecydowanie muszę zmienić Ultrona na kogoś pokroju
Chappie’go. Chociaż dłuższe obcowanie w jego towarzystwie może wprowadzić Cię w
końcu w głęboki dołek, to z całą pewnością Marvin jest najlepszą postacią z
filmu „Autostopem przez Galaktykę” będącego adaptacją książki Douglasa Adamsa.
Wyglądająca dość sympatycznie galaktyczna wersja Kłapouchego, jest prototypem
obdarzonym Prawdziwie Ludzką Osobowością. Jego największą wadą, z której świetnie
zdaje sobie sprawę, jest... chroniczna depresja. Głównych bohaterów nieustanie
raczy swoimi pesymistycznymi kwestiami, w których zaznacza brak jakichkolwiek
pozytywnych aspektów czyjejkolwiek egzystencji. Uważa, że życie można jedynie
ignorować lub nienawidzić, bo polubić się go nie da. Był nawet skłonny
przepraszać za to, że oddycha, chociaż świetnie zdawał sobie sprawę, że
właściwie tego nie robi. Kolejną konkluzją jest więc brak sensu jakichkolwiek
jego starań. Urocze opakowanie tej depresyjnej osobowości oraz głęboki głos
Alana Rickamana sprawia, że Marvina ma się ochotę przytulić i znaleźć jakiś
sposób, aby go pocieszyć. Wystarczy nie zrażać się tym, że zupełnie jak K-2SO,
mały robot nie widzi nic złego w stałym powiadamianiu nas, ile wynoszą procentowe
szanse na przeżycie po podjęciu kolejnych decyzji.
Kinga: Tak sobie obserwuję bieg zdarzeń w
tym zestawieniu i nasuwa mi się pewien wniosek. Zrobiła się tu trochę parówkowa
impreza, na której brakuje kobiecej ręki, dlatego teraz zaproszę Cie do świata
naukowych eksperymentów, w których udział biorą zmechanizowana Alicia Vikander
i całkiem ludzki Domhnall Gleeson. „Ex Machina” to jeden z tych filmów, do
których od początku byłam pozytywnie nastawiona. I nie zawiodłam się. Ava to
bardzo delikatna pani robot, której sztuczna inteligencja pozwala nie tylko
myśleć, ale także odczuwać wszystkie emocje, od sympatii przez rozbawienie, aż
po strach o jutro. Jest przy tym subtelna i przez to kradnie serce nie tylko
głównego bohatera, ale także moje. Do tego wykazuje się niezwykłym sprytem i
strategicznym myśleniem, którego mógłby jej pozazdrościć niejeden szachista i
na pewno niejedna intrygantka, a w kwestii umiejętności wmieszania się w tłum
mogłaby spokojnie równać się z Mistique.
Ego: By wyrazić uznanie dla kobiecych względów na modłę internetowych
komplementów, analogicznie w przypadku Vikander należałoby posłużyć się zwrotem „formatowałbym”
czy „wczytywałbym protokół”? Dobra, tę kwestię omówimy następnym razem. Aby
nasza lista, była kompletna, nie może zabraknąć animacji i potoków przelanych
łez. Mimo że film wytwórni Warner Bros ma niemal tyle samo lat co my, to mimo
upływu czasu za każdym razem wzrusza tak samo. „Stalowy Gigant” to cudowny
animowany film o przyjaźni młodego chłopca i pozaziemskiego robota, którego
koniecznie chce zniszczyć rząd USA. Mimo że Hogarth sam ma niewiele lat, postanawia
zaopiekować się kilkunastometrowym przybyszem z kosmosu, który, mimo że swoją
posturą mógłby się równać z Transformerami, jest potulny jak baranek i naiwny
niczym małe dziecko. Chociaż obaj są jeszcze w pewnym sensie niedojrzali, to
każdy z nich gotów jest zaryzykować własne życie w obronie drugiego. Trudno
byłoby mi uwierzyć, że Stalowy Gigant byłby w stanie kogoś nie poruszyć swoim
oddaniem.
Od dawna
wiadomo, że każda, nawet najgorsza ekranowa relacja, lepsza jest niż love story
ze „Zmierzchu”. Porównanie to pojawia się oczywiście wówczas, gdy niewiele
dobrego można powiedzieć o przedstawionym związku. W przypadku WALL-e'go i EVE
co do niezwykłości i cudowności ich uczucia wątpliwości żadnych nie ma.
Postapokaliptyczna animacja jest tytułem, przy którym miało okazje wzruszyć się
kolejne pokolenie dzieciaków. Ziemia staje się wielkim wysypiskiem, a ludzie
przykuci do swoich jeżdżących ekranów przechodzą w stan niemal wegetatywny. Czy
kogoś jednak obchodzi los ludzkości, gdy na ekranach możemy oglądać losy
głównego bohatera? WALL-E to malutkie elektroniczne „stworzonko” obdarzone
uroczymi spojrzeniem, którego mógłby pozazdrościć mu nawet Kot ze „Shreka”. Na
co dzień zajmował się ogarnianiem bajzlu, jaki pozostawili na planecie ludzie.
Trwająca stulecia praca sprawia, że czuje się samotny, jego życie zmienia się,
gdy poznaje Eve, w której się zakochuje i dzięki której wyrusza w niezwykłą
podróż. Spójrz w te jego słodkie kamerki i powiedz, że byś go nie przygarnęła.
Kinga: Przygarnęłabym wszystko, co jest małe i słodkie. O ile nie chciałoby w przyszłości się zbuntować przeciw ludzkiej rasie. Ty pewnie masz jeszcze masę przykładów, mi niestety zmechanizowani przyjaciele bardzo szybko się kończą. Jako ostatni przykład chciałam przywołać netflixową adaptację mangi, jaką jest „Fullmetal Alchemist”, ale po dwóch godzinach spędzonych z kolejną niekoniecznie udaną pełnometrażówką tej platformy uznałam, że facet z mechanicznymi protezami kończyn i dusza jego brata zamknięta w stalowej zbroi dalekie są od pojęcia robota. No i znalazłam się w niezręcznej kropce, bo Ed i Al przyszli mi do głowy w zasadzie jako pierwsi. Długo zastanawiałam się, jaką postać mogę jeszcze wyciułać do tego zestawienia i postanowiłam, że jeśli wystarczająco długo będę Ci wmawiać, że Iron Man jest robotem, a nie Tonym Starkiem w bardzo inteligentnym pancerzu, to w końcu mi uwierzysz albo zamaskujesz te nieścisłość jakimś naprawdę zmechanizowanym przykładem. Bo przecież Stark zbudował sobie całkiem dobrą zbroję, która tak naprawdę robi wszystko za niego. Wydaje swojej automatycznej sekretarce rozkazy, a ona przekazuje mu wszystkie istotne informacje na temat tego, co akurat dzieje się z jego żelaznym ciałem, jakby byli osobnymi jednostkami. Do tego zbroja doskonale wie, gdzie ma się udać, kiedy Stark wyciągnie po nią rękę z dużej odległości, można więc przyjąć, że ma spore zadatki na zostanie sztuczną inteligencją. Bo chyba do tego to wszystko wydaje się zmierzać – świat, w którym każdy może zostać robotem może być już całkiem niedługo dobrym hasłem reklamowym. Albo przynajmniej motywem przewodnim dla kolejnych filmów.
Kinga: Przygarnęłabym wszystko, co jest małe i słodkie. O ile nie chciałoby w przyszłości się zbuntować przeciw ludzkiej rasie. Ty pewnie masz jeszcze masę przykładów, mi niestety zmechanizowani przyjaciele bardzo szybko się kończą. Jako ostatni przykład chciałam przywołać netflixową adaptację mangi, jaką jest „Fullmetal Alchemist”, ale po dwóch godzinach spędzonych z kolejną niekoniecznie udaną pełnometrażówką tej platformy uznałam, że facet z mechanicznymi protezami kończyn i dusza jego brata zamknięta w stalowej zbroi dalekie są od pojęcia robota. No i znalazłam się w niezręcznej kropce, bo Ed i Al przyszli mi do głowy w zasadzie jako pierwsi. Długo zastanawiałam się, jaką postać mogę jeszcze wyciułać do tego zestawienia i postanowiłam, że jeśli wystarczająco długo będę Ci wmawiać, że Iron Man jest robotem, a nie Tonym Starkiem w bardzo inteligentnym pancerzu, to w końcu mi uwierzysz albo zamaskujesz te nieścisłość jakimś naprawdę zmechanizowanym przykładem. Bo przecież Stark zbudował sobie całkiem dobrą zbroję, która tak naprawdę robi wszystko za niego. Wydaje swojej automatycznej sekretarce rozkazy, a ona przekazuje mu wszystkie istotne informacje na temat tego, co akurat dzieje się z jego żelaznym ciałem, jakby byli osobnymi jednostkami. Do tego zbroja doskonale wie, gdzie ma się udać, kiedy Stark wyciągnie po nią rękę z dużej odległości, można więc przyjąć, że ma spore zadatki na zostanie sztuczną inteligencją. Bo chyba do tego to wszystko wydaje się zmierzać – świat, w którym każdy może zostać robotem może być już całkiem niedługo dobrym hasłem reklamowym. Albo przynajmniej motywem przewodnim dla kolejnych filmów.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz