czwartek, 22 lutego 2018

Gabinet Strachu #21: Opiekunka (2017)

Gabinet Strachu #21: Opiekunka (2017)




Bękartów nikt nie darzy zbyt dużą sympatią. Chyba że owym owocem niewłaściwej miłości jest akurat Jon Snow, wtedy kochają go wszyscy, a fankom na jego widok uginają się kolana. Bardzo prawdopodobne, że zbliżoną reakcję, lecz u innej części widowni, może wywoływać długonoga blond sex-bomba. Chodzące teraz po mojej głowie dziewczyna jest owocem trochę innego bezwstydnego i nieco toksycznego związku. Gatunkowy romans między komedią a horrorem w wielu przypadkach przyniósł na świat pokraczne potomstwo, które przejmując najgorsze cechy obu rodziców (po mamie fatalne i idiotyczne poczucie humoru, a po tacie fatalne sposoby na zgon), odpychało i zniechęcało. Kilka przypadkowych spotkań sprawiło, że jak tylko mogłem, unikałem zabaw w takim filmowych żłobku. W tym momencie jednak pojawiła się ona. Chociaż roztaczała wokół siebie aurę plastikowej laluni, która wkrótce będzie miała problemy z przetartym stawem żuchwowym (oczywiście z powodu nadużywania gumy do żucia), miała w sobie pewien urok, który sprawił, że zdecydowałem się spędzić z nią wieczór. Oczywiście wcale nie kierowałem się jej wyglądem, a na moją decyzję wpłynęło to, że pod nią znajdowało się logo Netflixa.


Dwunastoletni Cole w życiu nie ma lekko. Boi się igieł, rówieśnicy się nad nim znęcają i z byle powodu popychają, a rodzice uważają, że nadal potrzebuje opiekunki. Ta zaś jest chodzącą zawsze w zwolnionym tempie fantazją niejednego (nie tylko dojrzewającego) chłopca. Blond włosy, długie nogi, błyszcząca szminka, obcisłe szorty oraz odsłaniająca sporą część ciała koszulka. Przeciwieństwa się jednak przyciągają, a zaszczutego maniaka sci-fi w okularach oraz seksowną i przebojową dziewczynę łączy pełna zrozumienia przyjaźń. Szczęście nie traw jednak długo, chłopak zdaje sobie bowiem sprawę, że piękne wygląd wcale nie musi oznaczać pięknego wnętrza. Gdy tylko podopieczny śpi, w opiekunce budzą się demony. Dla Cole'a znajomości z Bee zaczyna być źródłem również wielu innych bolesnych lekcji. Dowiaduje się między innymi, że ciekawość nie popłaca, satanistami zostają również piękni i młodzi nastolatkowie oraz (co najważniejsze) powinien o wiele częściej biegać i dbać o formę. Cole zbiera złamane i potrzaskane serce i niczym Kevin McCallister musi znaleźć sposób jak przetrwać noc we własnym domu, który zamienił się miejsce z najgorszych koszmarów.


Wszystkie próby połączenia dwóch odmiennych gatunków, z którymi do tej pory miałem do czynienia opierały się na wyciągnięciu najgorszych elementów horrorów oraz komedii i próby, nie zawsze logicznego, ich połączenia. Tam, gdzie miało być według twórców zabawnie, na żałosnych wypocinach wjeżdżają żenujące i absurdalnie głupie żarty, a tam, gdzie miało być strasznie, możemy zobaczyć co prawda coś odrażającego, lecz przy tym prawie zawsze niedorzecznego (może za dużo razy w życiu widziałem filmy pokroju „Strasznego Filmu”).

„Opiekunka” zaskakuje, łącząc w sobie w staranny i przemyślany sposób najlepsze elementy obu wspomnianych gatunków. Nie zlewa ich jednak w bezkształtną całość, zamiast tego stawia na ciągłe przeplatanie z zachowaniem ich gatunkowego charakteru. Postaci, dialogi i scenografia zmieniają swoje oblicza zupełnie jak teatralne maski. Kolorowy domek na przedmieściach wypełniony śmiechem i dobrą zabawą duetu Cole & Bee, gdy gasną światła, staje się mrocznym domostwem, w którym aż duszno od unoszącego się w świetle księżyca kurzu. Słoneczna za dnia osiedle, pełne zielonych drzew pośród, których śpiewają ptaki, po zmroku zamienia się zaś w okolicę, w której jak u siebie poczułby się Freddy Kruger czy Jason Voorhees. Jeżeli jednak zrobi się zbyt mrocznie i poczujemy się przeciągnięci na stronę horroru, atmosferę rozładuje dialog całkowicie wyrywane z dominującego klimatu (mimo wiszącej nad głową groźby śmierci na usta ciśnie się pytanie, dlaczego on właściwie nie ma na sobie koszulki).


To właśnie wyrazisty, wręcz bijący po oczach, kontrast jest największym plusem filmu. Chociaż oczywiste jest, że propozycja ta nie ma być nawet przez chwilę ambitnym kinem, a jedynie prostym w przyjęciu odmóżdżaczem, to twórcy nie decydują się na pójście po linii najmniejszego oporu. Co prawda stawiają sobie za cel rozbawienie widza, lecz nie robiąc przy tym miałkiej i bezbarwnej papki. Jak przystało na gatunek, w „Opiekunce” jest wszystko, do czego takie kino nas przyzwyczaiło. Stereotypowe, przerysowane (bardzo kolorowymi kredkami) postaci z młodzieżowych filmideł, w których przecież nie może zabraknąć przystojniaka z gołą klatą i nadętej cheerleaderki. Są też liczne parodie, które zamiast w kiczowatej wersji godnej „Strasznego Filmu”, pojawiają się w dialogach czy zmieniającej się scenerii. Tam, gdzie ma być śmiesznie, jest uroczo i błyskotliwie, jednak gdy zaczynają pękać głowy, film ponownie zaskakuje niezwykle dobrą realizacją efektów, które wypadają lepiej niż gumowo-plastikowe rekwizyty z prawdziwych horrorów.


Nie tylko realizacją mięsistych scen film bije na głowę swoją bardziej poważną konkurencję. Świetnie zrealizowana makabra, która ucieszy każdego, nieco zwyrodniałego fana nieprzyjemnych obrazków nie byłaby tak udana, gdyby nie genialny duet głównych bohaterów (którzy zazwyczaj w takich filmach są półgłówkami). U Cole'a wygrywa łajzowatość i w przeciwieństwie do Kevina nie może liczyć na przemyślany i świetny plan, a życie ratuje mu jedynie ogromna ilość szczęścia. Bee zaś ze słodkiej i zabawnej nastolatki zamienia się w wyrachowaną i bezwzględną morderczynię, nie tracąc nawet przez chwilę swojego uroku. Oboje zaś stworzyli między sobą ujmującą i autentycznie wyglądającą więź, jaka może połączyć zauroczonego starszą koleżanką chłopaka i dziewczynę traktującą go jak młodszego brata (Cole zaś boleśnie się przekonał, że nic z tego nie będzie).

Mimo że „Opiekunka” należy do mało ambitnego i mało wymagającego kina, to pokazuje, że nawet tak niewdzięczną rolę może odegrać starannie i należycie. Dzięki temu, że nie jest głupia, a błyskotliwa dostarcza mnóstwo dobrej zabawy. Zamiast realizować tylko jeden cel (nie mam zielonego pojęcia, jaki cel mogą mieć horrory komediowe) bierze na siebie zadania obu swoich rodziców, zarówno bawiąc dowcipem, jak i szokując mrocznymi klimatami. Na taką opiekunkę warto rzucić okiem, bo wbrew pozorom ma wiele do zaoferowania.


Egoistyczna ocena: 


sobota, 17 lutego 2018

Książka była lepsza, czyli ekranizacje które nas rozczarowały

Książka była lepsza, czyli ekranizacje które nas rozczarowały


Kinga: Założę się, że każdy człowiek na Ziemi przeżył ten rodzaj rozczarowania. Czytasz, a raczej pochłaniasz książkę, podążając za losami bohaterów z zapartym tchem. Jednocześnie nie możesz doczekać się zakończenia i nie chcesz, żeby strony nagle się skończyły. Jesteś gotów włamać się do biblioteki albo złamać swoje postanowienie o czytaniu jedynie papierowych wersji, żeby tylko wejść w posiadanie kolejnych części czy też innej pozycji danego autora. Świat, o którym czytasz, staje się w Twojej głowie obrazem, swego rodzaju wizją. Skrycie marzysz o tym, żeby znalazł się mistrz, który przeleje historię Twoich bohaterów na kinowy ekran. Sam obsadzasz idealnych aktorów, wybierasz sceny, które powinny zostać zekranizowane. I w końcu Twoje marzenie materializuje się w zwiastunach i plakatach. Biegniesz do kina na przedprzedprzedpremierę... i dostajesz w twarz szmirą i fuszerką tak mocno, że przez kolejny miesiąc oglądasz tylko „Świat wg Bundych”, bo nawet to okazuje się lepszym wyborem. Każdy z nas sporządziłby listę przynajmniej kilku takich książek, których ekranizacja okazała się większą klapą, niż telewizyjny twór „Wesołowska i mediatorzy” zdjęty z anteny po kilku odcinkach. Ty na pewno też masz w głowie kilka takich tytułów, mam rację?

Wojtek: Zgadzam się z Tobą całkowicie, no może poza jednym zdaniem. Gdy całkowicie wtapiam się w dobrą książkę i tworzę z nią oraz łóżkiem i kubkiem kawy nierozerwalną całość, bardzo rzadko wyobraźnią wybieram się na poszukiwania kogoś, kto mógłby przenieść ją na duży lub mniejszy ekran. Przecież to w mojej głowie odgrywa się najlepsza możliwa wersja z najlepszymi efektami specjalnymi przebijającymi CGI i LSD. Jeżeli jednak ktoś ogłasza, że rozpoczyna prace nad scenariuszem na podstawie książki, zaczyna się euforia i podniecenie albo przynajmniej spora dawka zrównoważonego zadowolenia. Jednak, gdy ktoś mnie pyta, jakiego aktora wyobrażałbym sobie w roli ulubionego bohatera, to w głowie mam totalną pustkę i nikt odpowiedni nie przychodzi mi do głowy, bo pracujący na najwyższych obrotach procesor w mojej czaszce wyprodukował niepowtarzalny wizerunek, który zawsze będzie się nieco różnił od filmowego. Dlatego też romans z ekranizacją przebiega zazwyczaj bardzo podobnie. Najpierw skaczemy, energicznie klaszczemy, z naszych ust nie znika uśmiech i rozpoczynam odliczanie, by zaraz po końcowych napisach wyobrażać sobie, na jaki zestaw tortur zasłużyła osoba, która właśnie zrobiła coś tak strasznego z naszym ulubionym tytułem. Ekranizacja nigdy nie będzie tak dobra, jak obraz, który urodził się w naszej głowie i zawsze coś nie będzie pasowało. Niektóre z nich wypadają poniżej jakiejkolwiek średniej i od patrzenia na nie, ma się ochotę wydłubać sobie oczy rozbitą żarówką, inne zaś są całkiem dobre, ale mimo to nadal nie jest to coś na, co liczyliśmy. Dlatego zamieniam się w słuch i oferuję swoje ramię, abyś mogła się wypłakać i wyżalić, bo doskonale wiem, co czujesz.

Kinga: Może właśnie kluczem do unikania rozczarowań jest wyłączenie wyobraźni i przyswajanie wyłącznie historii, wtedy nie czulibyśmy się tak oszukani po obejrzeniu ekranizacji. Szkoda tylko, że tak się nie da. Jeżeli już oferujesz swoje ramię, abym mogła wylać swoje zażenowanie, pozwolę sobie obrzucić soczystą porcją jadu pewien pseudo-serial, który powstał na podstawie jednej z moich ulubionych trylogii. O serii „Delirium. Pandemonium. Requiem” wspominałam przy okazji naszego rankingu wątków miłosnych. Pochłonęłam książki w ciągu kilku dni, z przerwą na oczekiwanie nieodpowiedzialnego potwora, która przetrzymywał drugi tom u siebie. W mojej głowie działo się wszystko – wyobrażałam sobie każdy najmniejszy gest, ekspresję twarzy, nawet natężenie słońca, które pada na bohaterów. Kiedy dowiedziałam się, że gdzieś w międzyczasie powstał „serial” na podstawie trylogii, o mało nie przebiegłam maratonu ze szczęścia. Potem obejrzałam odcinek pilotowy i od razu zrozumiałam, dlaczego to jest, na razie jedyny odcinek. W kilkudziesięciu minutach twórcy zamknęli… dwa tomy. Przy czym warto zauważyć, że to są w zasadzie dwie różne historie, dwa różne romanse (z udziałem tej samej bohaterki, ale to skomplikowana relacja). Fakt, że ktoś postanowił skondensować dwa odległe od siebie w czasie wątki w jeden to zbyt mało. Skoro już narodził się trójkąt, to mamy o jedną bohaterkę za mało. No to połączmy jednego z głównych bohaterów z jakąś randomową postacią drugoplanową, bo w sumie to dlaczego nie? Panie i panowie, Złota Malina wędruje do twórców tej hybrydy. Albo i wszystkie Złote Maliny.

„Delirium” – książka (9/10) serial (2/10)

Wojtek: Widzę, że zaczęłaś z grubej rury, a jadu może nie starczyć Ci do końca. Dla równowagi ja rozpocząłbym od „Świeżaka”, który z całą pewnością nie jest zbrodnią, ale minął się trochę ze swoją okazją do zrobienia furory. Gdy usłyszałem, że na Netflixie pojawi się „Modyfikowany Węgiel”, książka Richarda Morgana automatycznie wskoczyła na szczyt kolejki tytułów do przeczytania. Postacią Kovacsa, jak i pomysłem na przeniesienie istoty człowieka, jego wspomnień i osobowości do drobnego urządzenia, które można przenosić między ciałami, byłem oczarowany. Jednym tchem przedzierałem się przez kolejne wątki śledztwa i świat przyszłości, w którym człowiek może stać się nieśmiertelny, lecz im dłużej żyje, tym coraz mniej ma w sobie z człowieka. Jestem zaskoczony, że podczas czytania nic ostrzegawczo mi nie zaświtało. Gdy serial tylko się pojawił, byłem przekonany, że obejrzę go za jednym zamachem, tak jak było np. z „Dark”. Serial jest na swój sposób świetny, główny bohater jest sarkastycznym zimny dupkiem, jest dużo akcji, a na poboczne wątki poświęcono więcej czasu niż w książce. Jednak wystarczy jeden rzut oka, żeby zauważyć, że „Modyfikowany Węgiel” odtwarza w dużej mierze wszystko, co już widzieliśmy. Jest połączeniem „Matrixa” na LSD i „Blade Runnera” po kilku głębszych. Czy to źle? Nie do końca, serial jednak nie ma w sobie czegoś, co oczarowałoby widza, zbyt często stawia na rozrywkowy aspekt przedstawienia, nie uderzając zbyt mocno w czulsze struny. Cyberpunk i dystopia to nadal świetne klimaty, ale ostatnio mamy ich całkiem sporo.
„Modyfikowany Węgiel” – książka (8/10), serial (7/10)



Kinga: Tym bardziej że całkiem sporo z nich to świetne książki, a trochę gorsze filmy czy seriale. Pozostając w klimatach nieco fantastycznych, przywołam czytane w czasach licealnych „Pamiętniki Wampirów”, które tworzyły swoisty klimat. Seria jest całkiem znośna i jak na wymagania szesnasto- czy siedemnastolatki wystarczająca fabularnie. Serial sam w sobie też nie jest zły, jednak to, co uderza najbardziej to główna bohaterka. Książkowa Elena Gilbert jest przebojową imprezowiczką, która zdaje się zapijać smutki po śmierci rodziców i szukać pocieszenia dobrej zabawie. To postać, która jest trochę irytująca, ale przy tym bardzo amerykańska. Taką ją zapamiętałam. Elena ukazana w serialu to nieco rozmemłana nastolatka, która od czasu do czasu przypomina sobie, jaką siebie przedstawiła w książce. Czasem zdarzy się nawet, że uszczypnie widza jakimś zgryźliwym komentarzem i da do zrozumienia, że dobrze się bawi w swoim pogmatwanym życiu, jednak przez większą część jej postać mocno odbiega od literackiego pierwowzoru.
„Pamiętniki Wampirów” – książka (7/10) serial (6/10)

Wojtek: Określenie rozmemłana amerykańska nastolatka jest wręcz idealne do opisania Eleny i szczerzę wątpię, czy dałbym radę znaleźć coś lepszego. Muszę przyznać, że mimo młodzieżowego klimatu pierwsze odcinki młodzieżowego serialu wciągnęły mnie na tyle, że sięgnąłem po książkę. Po kilku stronach zacząłem się zastanawiać czy aby na pewno wybrałem dobrą książkę. Rozbieżności były na tyle duże, że tej przygody nie kontynuowałem, a ocenę tego, czy lepsza była seria telewizyjna, czy książkowa pozostawię tym, którzy zdołali przebrnąć przez obie.
A teraz mały teścik. O kim mowa? Młody i niepewny siebie chłopak, trafia do szkoły magii, gdzie rozpoczyna naukę czarów, poznaje przyjaciół i przeżywa niezwykłe przygody. Brzmi znajomo? Nie chodzi jednak wcale o Harry'ego Pottera. Lev Grossman napisał lekką, zabawną młodzieżową trylogię „Czarodzieje”, w której nauka na czarodziejskim uniwersytecie bardzo przypominają stereotypy na temat studenckiego życia. Jest więc alkohol, narkotyki i seksualne eksperymenty. Autor jednak przede wszystkim bawi się licznymi i oczywistymi nawiązaniami do klasyki literatury fantasy. Zalany w trupa bohater zapytany gdzie był, odpowiada, że szukała stroju do quidditch'a, ktoś planował odnalezienie portalu do Śródziemia, a Quentin wraz z przyjaciółmi przenosi się do innego świata trochę jak bohaterowie „Opowieści z Narnii”, Zabawa klasyką jest równie ordynarna, bezczelna i niegrzeczna jak bohaterowie i ich humor. Serial „The Magicians” nie daje rady przenieść na ekran zabawy gatunkiem i zostawia średniej jakości studenckie życie, w którym scenografia wygląda coraz gorzej, a poczucie humory staje się coraz głupsze. Na ekranie cała magia po prostu pryska, zupełnie jakby nie była przeznaczona dla oczu mugoli.
Trylogia „Czarodzieje” – 8/10
„The Magicians” – 5,5/10



Kinga: To brzmi zupełnie jak coś, co chciałabym obejrzeć, ale wiem, że nie powinnam. Wydaje mi się, że nieudana ekranizacja to nie jest najgorsza rzecz, która może się zdarzyć na gruncie kinematografii. Dużo gorsza jest chyba nieudana ekranizacja kompletnie nieudanej książki. Po „Poradnik pozytywnego myślenia” sięgnęłam z polecenia wszystkich – od księgarni przez najbliższych znajomych po relatywnie dobry opis. Śledząc losy Pata i Tiffany miałam nadzieję tylko na to, że uda mi się zagiąć czasoprzestrzeń i nagle będę już po lekturze. Naprawdę rzadko aż tak się męczę podczas czytania. Oczywiście, jak na prawdziwego hate-watchera przystało, obejrzałam też film. I nawet nie chodzi o to, że zrobili z głównego bohatera jeszcze większą galaretkę, niż w książce. Zrobili też całkiem bezkształtną amebę z jego przyjaciółki, która na przemian płacze, krzyczy, namawia na seks bądź tego seksu odmawia. Jedyna zaleta w tym wszystkim to obsada – Cooperowi całkiem dobrze idzie bycie płaczliwą łajzą, a Lawrence nigdy dotąd nie miała okazji wykorzystać tak dobrze swojej pozbawionej emocji twarzy. Pomijając przerysowane postaci – najbardziej w tym filmie ugryzło mnie to, że jego twórcy uznali zmianę nazwisk i faktów za coś całkiem niegroźnego. A to już ciągnie „Poradnik…” na samo dno, w moim rankingu niemal sąsiaduje z „Delirium”.
„Poradnik pozytywnego myślenia” – książka (6/10) film (2/10)

Wojtek: „Dallas '63” Stephena Kinga to pokaźnych rozmiarów cegła, która niemal uratował mi życie (albo przynajmniej zdrowie psychiczne) podczas mojego pierwszego zarobkowego wyjazdu do kraju wikingów. Była też pierwszą książką, w której miłosne losy głównego bohatera zaintrygowały mnie bardziej niż jego główny cel. Gdy przyjaciel Jake'a postanawia mu pokazać swoją „króliczą norkę” (brzmi świńsko, ale to nie tak jak myślisz) zmienia się całe jego życie. Dzięki bańce w czasoprzestrzeni może przenieść się do roku 1958, dzięki czemu ma możliwość powstrzymania zamachu na Kennedy'ego i zmienić tym samym bieg historii. Oczywiście podróż i misja pełne są haczyków, a sam bohater bardzo dotkliwie przekonuje się, że im bliżej ważnego punkty w historii się znajduje, tym wszechświat coraz bardziej utrudnia mu wprowadzenia zmian. Okazało się, że na usuwaniu z chirurgiczną precyzją tego, co najważniejsze znali się również twórcy miniserialu „22.11.63”. Epping w ekranizacji nie napotyka żadnych niezwykłych przeszkód na swojej drodze, co oznacza, że jego heroiczne zmagania z czasem zostały uznane za nieważne lub niezbyt interesujące, przez co serial zostaje pozbawiony dużej ilości niezwykłości. Dodatkowo upchnięcie ponad ośmiuset stron w jedynie 8 odcinkach oznaczało liczne fabularne podróże na skróty. Jedynym co mogło ukoić moje skołatane serce to James Franco świetnie pasujący do roli głównej.
„Dallas ‘63”  7/10
„22.11.63” – 4/10


Kinga: Znam ten serial, ale porzuciłam go w połowie drogi i nawet nie przyszło mi do głowy, że to może być adaptacja TEGO „Dallas”, które mijałam w księgarniach, myśląc, że to kolejny straszak. Za moją ignorancję idę na karnego jeża, ale zanim to się stanie – poruszę tematykę, której jeszcze tu nie było. Nawet jeśli nie jesteś fanem mangi i anime, pewnie kojarzysz te bardziej znane tytuły (czyli te, które były emitowane w telewizji), jak „Dragon Ball”, „Bleach” czy „Ghost in The Shell”. Jednak każdy szanujący się maniak tego gatunku z otwartą japą pochłonął „Death Note” – zarówno w wersji papierowej, jak i animowanej. To doskonała opowieść detektywistyczna, do której z chęcią się wraca. Nie od dziś wiadomo też, że o ile Netflix potrafi zrobić genialne seriale, z filmami idzie mu trochę gorzej. Kiedy więc dowiedziałam się, że planują wypuścić pełnometrażową wersję „Notatnika Śmierci” – już sam spolszczony tytuł woła o sowitą pomstę do nieba – nie spodziewałam się fajerwerków. A fajerwerki dostałam. Z tym że takie, które wybuchają Ci w rękach. Już pomijam fakt zmienionych imion, Amerykanie z jakiegoś powodu nie lubią oryginalnych nazw japońskich, ale to, co twórcy tej szmiry zrobili postaci L… pomimo że aktor grający go z jakiegoś powodu jest czarnoskóry, nie przeszkadza mu to w byciu ekstremalnie przezroczystym i nijakim. Do tego postać kobieca, która w oryginale przypomina mi Harley Quinn, tutaj jest tak normalna, że aż razi po oczach. Jedyny plus tego filmu to Ryuuk, ale akurat na kreowaniu postaci z zaświatów Netflix zna się jak nikt.
„Death Note” – manga (9/10) anime (9/10)
„Notatnik Śmierci” 
– 3/10



Wojtek: Zupełnie nie pomyślałem o mandze i anime w naszym zestawieniu, a przecież filmowy „Dragon Ball”, był aż do bólu widocznym dowodem na to, że amerykanizowanie w tym przypadku jest niebezpieczne i raczej skończy się boleśnie. Chociaż z drugiej strony „Ghost in the Shell” wizualnie prezentowało się bardzo przyzwoicie.
Przyznasz, że do tej pory moje przykłady są dość delikatne i obchodzę się z tematem raczej łaskawie. Co mnie samego dziwi, bo przecież niemiłosierne jeżdżenie po czymś dostarcza mi tak dużo przyjemności. W tym momencie kończą się jednak słodkie umizgi. „Dary Anioła” z 2013 roku mimo raczej średnich ocen mi osobiście się podobały i żadnych większych zastrzeżeń do tej ekranizacji nie mam. Sprawa z serialem zatytułowanym „Shadowhunters” ma się zgoła inaczej. W oczy kłuje w nim niemal wszystko, od niezbyt dobranej obsady do rekwizytów dostarczonych prosto od właścicieli odpustowych straganów. Pierwszy raz widziałem również, aby serial wystrzelał się ze wszystkich interesujących faktów już w pierwszym odcinku. Wszystko, o czym dowiadywaliśmy się na przestrzeni całego tomu, otrzymaliśmy na tacy w pierwszych 40 minutach (chociaż nie ma tutaj mowy o podaniu czegoś, a raczej rzuceniu i rozsmarowaniu boleśnie na twarzy). Najwyraźniej ktoś stwierdził, że oglądać go będą tylko fani serii, więc skoro wszystko wiedzą, to po co bawić się w tajemnice (dajmy za to więcej przepalanych świetlówek jako broni dla nocnych łowców). Prawdziwą wisienką na torcie, a raczej pokrzywą na górze kompostu była główna bohaterka, która irytowała swoją mimiką, głosem, kwestiami i całym jestestwem. Długo tego serialu nie dałem rady oglądać.
„Miasto Kości” – 8/10
„Shadowhunters” – 3/10


Kinga: Nie wiem, skąd bierze się taka zależność, ale często zauważam, że film na podstawie książki jest dobry, a potem powstaje serial o wątkach pobocznych albo ukazujący tę samą historię z czyjejś innej perspektywy, a te zazwyczaj okazują się klapą.
Ty wyprodukowałeś teraz trochę więcej jadu, ja z kolei na koniec chcę wspomnieć o filmie, który sam w sobie nie jest zły. Powiedziałabym nawet, że dla prawdziwej kociej mamy idealny. „Kot Bob i ja” to historia międzygatunkowej przyjaźni, z którą nie polecam się zapoznawać kobietom cierpiącym akurat na PMS. W tym filmie nie ma nic złego, poza tym, że znów ktoś postanowił, że dobrą opcją będzie połączenie dwóch tomów w jeden, przez co fabularnie jest on dość okrojony. I o ile pierwszy tom to głównie nawiązywanie przyjaźni, w drugim dzieje się w moim odczuciu na tyle dużo, że spokojnie można by było zrobić z tego osobny film, zamiast ładować pieniądze w kolejną część „Szybkich i wściekłych” na przykład. Z ekranizacjami na ogół jest tak, że mogą być dobre, jeśli się zapomni, że gdzieś u ich podstaw leży czyjaś książka, albo mogą być złe pomimo wszystko. Dla mnie film musi umieć się obronić, ale musi też umieć bronić oryginału. Niestety tu pojawia się zazwyczaj formułka „na podstawie…”, która daje twórcom filmu pełną dowolność w tworzeniu dziwnych zlepków przypadkowych fragmentów z książki i sygnowaniu ich nazwiskiem autora.
„Świat według Boba”/”Kot Bob i ja” (9/10)
„Świat według Boba” – film (8/10)




Wojtek: Ja znam za to świetny przykład, gdzie z kiepskiego serialu powycinano raczej przypadkowe fragmenty i zlepiono z nich jeszcze gorszy film. Idea równie nietypowa co kretyńska, ale ktoś jednak zdecydował, że to może być świetny pomysł. Produkt końcowy, jak i jego wcześniejszą odcinkowa wersja, jest tak zły i brzydki, że może kiedyś doczeka się uznania porównywalnego z „The Room”. Tym większy byłby to hit, jeżeli weźmie się pod uwagę, że serie gier stworzone na podstawie książki o tym tytule świeci triumfy na całym świecie. Chodzi tu oczywiście o losy wiedźmina Geralta z Rivii. Serial stworzony przez Telewizję Polską jest najbrzydszym potworem, z jakim w życiu musiałem się zmierzyć, a co najdziwniejsze to właśnie po jego obejrzeniu sięgnąłem pierwszy raz po książki Andrzeja Sapkowskiego i bezgranicznie się w nich zakochałem. Twórcy obu polskich ekranizacji mieli z pewnością dobre intencje i na plus z pewnością przemawia Michał Żebrowski w roli Geralta oraz Zbigniew Zamachowski jako Jaskier. Reszta to siekanie mieczem po wodzie, żeby wyglądało to na walkę, mnóstwo drętwych i sztywnych dialogów przeplatanych od czasu do czasu polowaniem na gumowe potwory oraz cała masa fatalnie sklejonych scen. „Wiedźmin” może i dla wielu przejdzie do historii jako jedna z najlepszych gier RPG, ale dla mnie zawsze tytuł ten będzie kojarzył się z najbrzydszym smokiem na świecie oraz Stępniem z „13 posterunku”, który postanowił się z nim zmierzyć na ubitej ziemi.
Cykl o „Wiedźminie”  9/10
Zbiory Opowiadań – 10/10
Serial „Wiedźmin” – 2/10



Zawsze znajdą się chętni, którzy zdecydują się na przeniesienie książkowych historii na ekrany. Tacy twórcy mają ciężko, bo w końcu nigdy się taki nie urodził, co dałby radę zadowolić wszystkich. Czasem wychodzą z tego pokraczne dziwadła, na których patrzenie wywołuje litość, a czasem prawdziwe perełki. Nawet w tym drugim przypadku znajdzie się ktoś, kto znajdzie jakieś „ale” i z zapałem będzie psuł innym oglądanie, powtarzając w kółko „w książce było inaczej”. W końcu sam tak robiłem, zaczynając „Grę o Tron”. Nie da się uniknąć rozczarowania, bo w końcu w głowie każdego z nas akcja książki wygląda nieco inaczej. Do wyboru pozostaje nam unikać wszelkich ulubionych tytułów przeniesionych na ekran albo zawsze traktować je jak zupełnie różne rzeczy. Spodziewając się wymarzonej ekranizacji, możemy się mocno rozczarować, a będąc otartym, możemy przecież dobrze się bawić, oglądając coś, co nawet nie przypomina naszej ulubionej „wizji”.

piątek, 16 lutego 2018

Disneyowskie szaty króla

Disneyowskie szaty króla



Kolejne produkcje Marvela wywołują u mnie tak mieszane uczucia, że sam już nie wiem co właściwie myśleć nie tylko na temat kolejnych premier, ale całego trwającego już dziesięć lat przedsięwzięcia. Z jednej strony zostaje całkowicie oczarowany „Doktorem Strange” czy Hollandem w roli bohatera z sąsiedztwa, a z drugiej miałem ochotę wydłubać sobie oczy, oglądając ostatnią parodię „Strażników Galaktyki” czy „Thora”, w którym z niemal każdego bohatera zrobiono skończonego idiotę. Kierując się po trochu dedukcją, a po trochu amatorsko sporządzonym matematycznym wzorem podejrzewałem, że teraz pora na coś zachwycającego. Każda zasada ma jednak wyjątek i tym razem jest nim „Czarna Pantera”. Nie jest ona zdumiewająco piękna i na szczęście daleko jej do przesłodzonego i przygłupiego klimatu, który coraz wyraźniej przekrada się w kolejnych produkcjach. Zamiast pokazać pazur i nieco powarczeć bohater z Wakandy jest uroczo przeciętny niczym słodki kociak, z którym mogliśmy się pobawić, by po pewnym czasie uznać, że było fajnie, ale już wystarczy.



Największym plusem i zarazem elementem, który miał wyróżniać Panterę na tle pozostałych produkcji Marvela była jej multikulturowość. Przepis był prosty. Wymieszano nowoczesność z tradycyjnym kolorytem Afryki (różnobarwne stroje, koraliki we włosach, farbki na twarzy i mężczyzna mający w ustach ozdobę wielkości płyty CD) i nawet dorzucono do tego polukrowany neonami i usiany rybnymi straganami Daleki Wschód. Wszystko to miało być wizualną i kulturową ucztą dla naszych oczu i duszy. Miało oszołomić, zachwycić i poszerzyć nasze horyzonty. Całość okrył jednak bardzo szczelnie disnejowski płaszczyk, który sprawił, że wydawało się to takie znajome. Ot, kolejny produkt z tej samej półki, który różnił się jedynie kolorystyką swojego opakowania.

Tego nawet się spodziewałem i powoli zacząłem przyzwyczajać się do faktu, że wielkie Imperium Myszki Miki wszystko standaryzuje, oddając nam tę samą bajkowo-słodką atmosferę tyle, że z nowymi bohaterami. Pajęczy zmysł podpowiadał mi, że klimat siądzie i na Czarnej Panterze również odnajdziemy wyraźny znaczek Made in Disney. Mimo to T'Challa przecież już wcześniej pokazał się nam jako tajemnicza, poważna i przede wszystkim świetnie się ruszająca postać. Dlatego to na sceny walki z udziałem obrońcy Wakadny czekałem najbardziej. W tym momencie nie mogłem wręcz wyjść z szoku. I nie był on niestety spowodowany niczym pozytywnym. Na kilka tygodni przed premierą „Infinity War” będącego wisienką na torcie (mam nadzieję, że nie ostatnią) tak wielkiego filmowego projektu, jakim jest MCU, w kinach pojawia się produkcja, która swoimi efektami specjalnymi pokazuje, że komuś nie chciało się po prostu przykładać. Tłumy zebrane na uroczystości koronacyjnej kojarzyły mi się z trybunami na stadionach z gier serii FIFA. Jeżeli zaś komuś przeszkadzał źle zakryty „wąs” Supermana w „Lidze Sprawiedliwości”, to na Panterze może doznać szoku. O ile ja wydętej wargi Cavilla nie zauważyłem, to unosząca się nad kombinezonem główka Chadwicka będzie wracała do mnie w najgorszych nocnych koszmarach. Nadzieja, że zobaczę kocie ruchy głównego bohatera, równie dobre co w „Civil War” boleśnie prysła.


Moje genetycznie uwarunkowane czepialstwo będące winą bądź też zasługą rodziców, nie pozwala mi przejść obojętnie obok perełek z kategorii „cios centymetrowym pazurem zabija od razu, ale przebicie włócznią niemal na wylot pozwala jeszcze na zagranie dramatycznej sceny z równie dramatyczną pożegnalną kwestią”. Gdybym jednak chciał się na tym skupić, potrzebowałbym dodatkowego akapitu. Zamiast tego zacząłem zastanawiać się, co dobrego jest w nowym zwierzaku Marvela. Jednym z tych elementów są postaci. „Coś więcej” miała w sobie Shuri — księżniczka i główny technik Wakandy oraz równie szalony co komiczny czarny charakter Ulysses Klaude. Wybijający się później Killmonger potrzebował zaledwie krótkiej kwestii, aby całkowicie rozbić w drzazgi moje dobre wspomnienia o głównym bohaterze.

„Czarna Pantera” chyba od samego początku nie miała na celu zwalić nas z nóg, a co najwyżej niektórych nieco oczarować. Balansuje pomiędzy poważnym klimatem a żartobliwym rozładowaniem atmosfery kolejnymi sympatycznymi scenkami, nie mogą się ostatecznie zdecydować, co tak właściwie chce nam pokazać. W obliczu zbliżającego się „Infinity War” nowy film wydaje się jedynie kolorową włóczką rzuconą do zabawy po to, by na chwilę nas czymś zająć. Czym bowiem miała nas zachwycić, skoro cała magia kulturowej różnorodności upchana została w marvelowskie standardy, a fabuła składała się z doskonale znanych elementów, które aż zionęły w widza bajkowością niczym nieświeży oddech dzikiego kota. Film dał mi nieco do myślenia i dochodzę do wniosku, że nie każdy side hero powinien od razu dostawać solowy film, bo możliwe, że cała jego magia i wyjątkowość tkwi w tym, że nie skupia na sobie całej uwagi. Znajdujący się bowiem w centrum zainteresowania Czarna Pantera wyglądał jak zagubione zwierzątko oślepione światłami nadjeżdżającego samochodu. Udało mu się wyjść z tego, co prawda jedynie z drobnymi otarciami. Od Marvela w końcu z każdym filmem oczekuje się coraz więcej, a te jedynie dobre nie zapadają na dłużej w pamięć. T’Challa mimo dużej sympatii, jaką żywiłem do niego, jest przeciętny i ląduje idealnie pomiędzy filmami zapierającymi dech w piersiach a prześmianymi parodiami komiksowych bohaterów.

Ocena: 5/10


poniedziałek, 12 lutego 2018

Egoistyczny przegląd seriali 2017

Egoistyczny przegląd seriali 2017


Tak, tak. Doskonale zdaję sobie sprawę, że czas na wszelkiego rodzaju podsumowania, przeglądy i rankingi zeszłorocznych osiągnięć i doświadczeń już minął. Pomimo kolejnych niezręcznych sytuacji nie jestem w stanie wyrzec się odkładania wszystkiego na później i w końcu moja prokrastynacja osiągnie poziom tak zaawansowany, że następnym jej etapem będzie wiara w reinkarnacje i przekonanie, że wszystko zrobię w kolejnym życiu. Z drugiej strony ciężko porzucać mi pomysły, które mi się spodobały. Dlatego też, gdy wszyscy myślą i żyją zbliżającą się oscarową galą. Ja cichutko i nie narzucając się nikomu, dokonam małego, egoistycznego przeglądu najlepszych seriali, jakie oglądałem w ubiegłym rok.

Odejdź od tego komputera, bo zgłupiejesz – Black Mirror (Sezon 1,2,3,4)


Gdy podczas oglądania „Black Mirror” przypominałem sobie powtarzane przez rodziców słowa, coraz bardziej zdawałem sobie sprawę, że drastyczne zmniejszenie ilorazu inteligencji nie jest najgorszym scenariuszem, jaki może spotkać człowieka z powodu nadużywania technologii. Kolejne odcinki serialu najpierw intrygują pomysłowością i technicznymi nowinkami. Szybko okazuje się, że niekiedy kolorowy płaszczyk sci-fi jest jedynie artystycznym zabiegiem, a losy bohaterów nie są jedynie pesymistycznymi wizjami. Z dźwiękiem tłuczonego szkła w tle dociera do nas, że to, co widzimy na ekranie już od dawna dzieje się wokół nas. Uzależnienie od portali społecznościowych, bezmyślny konsumpcjonizm, wiara w postaci, a nie idee oraz wiele innych. Pierwszy sezon to wykręcające żołądek tragedie głównych bohaterów. Kolejne pokazują, jak zaczyna przekształcać się społeczeństwo, by w końcu zaczęły pojawiać się historie, które przekonują nas, że przyszłość nie do końca musi być taka zła.
Ocena: 8/10



Wiktoriański crossover – Penny Dreadful (Sezon 1)

XIX-wieczny Londyn. Ulicami miasta przechadzają się postaci z kart mrocznej literatury tego okresu. W zaułkach, magazynach i piwnicach kryją się wampiry, opętania wyglądają lepiej niż w niejednym horrorze, a Kuba Rozpruwacz pozostawia po sobie krwawe ślady. Wszystko to otacza nieprzyjemna, duszna i wilgotna mgła znad doków. Co w tym klimatycznym zestawieniu mogłoby wypaść źle? Tym elementem jest wątek główny. To nie dlatego, że jest on nieciekawy, widza z całą pewnością by wciągnął, lecz sami główny bohaterowie zapominają o tym, dlaczego połączyli swoje siły. Do swojej misji powracają przy okazji i bez zbytniego zapału. Zdecydowanie bardziej interesujące są za to historie poszczególnych bohaterów, którzy dostają zdecydowanie więcej niż przysłowiowe 5 minut. Poznajemy Doriana Gray'a — hedonistę, który wybredny nie jest i romansuje z kim popadnie. Możemy obserwować potwora Frankensteina, który niczym dojrzewający nastolatek, próbuję zrozumieć, czym są „motylki”, które czuję w brzuchu. Przy okazji utrudniając swojemu ojcu życie jak tylko może. W przerwach między życiowymi rozterkami bohaterów coś się jednak dzieje, a gdy bohaterowie wracają do pracy, zawstydzają przy tym niejeden horror. Ogromnym plusem serialu jest mroczny klimat, ciekawe postaci oraz ich historie, oraz Eva Green, która aż niepokojąco dobrze odgrywa rolę szalonej.
Ocena: 7,5/10



W środku jest zdecydowanie lepszy niż na zewnątrz – Doctor Who (Sezon 1,2,3)

Tandetny, kiczowaty, przygłupi. Taka była moja ocena, gdy po raz pierwszy zobaczyłem Doktora w akcji. Ciężko jest brać na poważnie serial, w którym dorosły facet biega ze świecącym długopisem, wykrzykuje brzmiące naukowo brednie i za pomocą budki policyjnej przenosi się w czasie i przestrzeni. Dlatego po nie najlepszym pierwszym wrażeniu o tym serialu zapomniałem na bardzo długo. Gdy człowiek dojrzewa, zmieniają się również jego gusta. Chociaż po upływie lat „Doctor Who” nadal pozostaje kiczowaty i tandetny, to jednak do wszystkiego można się przyzwyczaić. Również do specyficznego, brytyjskiego poczucia humoru. Twórcy serialu wzięli sobie dość mocno do serca słowa, że ogranicza nas tylko wyobraźnia, dlatego każdy odcinek to zupełnie nowy, pokręcony, niezwykły i niejednokrotnie wręcz absurdalny pomysł. Spotkanie z Charlesem Dickensem, Agathą Christie czy Williamem Szekspirem, a może podróż do dnia końca świata lub w odległy zakątek galaktyki. Proszę bardzo, nic nie stoi na przeszkodzie, bo kto pomysłowemu zabroni. Dobrą wiadomością jest natomiast to, że z każdym sezonem jest coraz lepiej, a gdy w roli Doktora David Tennant zastępuję Christophera Ecclestona, robi się po prostu genialnie. Na moich oczach kiczowate brzydkie kaczątko stało się błyskotliwym, zabawnym i pomysłowym brzydkim kaczątkiem.
Ocena: 7/10




Sprawiedliwość też może być ślepa – Daredevil (Sezon 1)

Z powodu natłoku coraz większej ilości kolorowych produktów z udziałem komiksowych bohaterów, seriale Marvela pojawiające się na Netflixie nie wzbudzały u mnie żadnego specjalnego zainteresowania. W chwili, gdy zdecydowałem się obejrzeć pierwsze odcinki „Daredevila”, pożałowałem, że zwlekałem z tym tak długo. Matt Murdock łamiąc szczęki i kości zagrażającym miastu gnidom, z równie dużym zaangażowaniem przełamywał wszelkie schematy, które coraz bardziej zaczęły odpychać mnie od superbahaterskiego kina. W końcu przestaje być głośnio, kolorowo i krzykliwie. Bohater, zamiast walczyć z globalnym zagrożeniem z innego świata/wymiaru/równoległej rzeczywistości (niewłaściwie skreślić) staje naprzeciw lokalnym przestępcom i próbuje zaprowadzić porządek w swojej dzielnicy. Netflix z dźwiękiem łamanego kręgosłupa wyłamuje się spośród superbohaterskich seriali również pod innym względem. Połowa królestwa i ręka księżniczki należy się temu, kto zrozumiała, że wsadzenie bohatera w kolorowe ciuchy z komiksu nie będzie wyglądało dobrze na małym ekranie. Początkujący bohater zakłada jedynie opaskę na oczy i po prostu próbuję postępować właściwe. Zamiast gagów i supermocy dominują świetne choreografie walk oraz niesprawiedliwy i brutalny świat gdzie nie zawsze wygrywa dobro. Dodatkowo równocześnie z bohaterem poznajemy przeszłość, motywacje i słabości jego głównego przeciwnika. Może i Daredevil dostaje cięgle porządne baty, ale podnosi się i walczy dalej, bo tak należy. A dzięki niemu szara rzeczywistością wychodzi na prowadzenie w walce z komiksowymi kolorami.
Ocena: 7/10




Oh shut up and give me that Quest – Kroniki Shannary (Sezon 1)

Godziny spędzone przy grach RPG uodporniły mnie na pompatyczne dialogi, w których zwykły parobek opowiada o magicznym mieczu, zaczarowanych klejnotach lub innym niezwykłym artefakcie (który obowiązkowo musi mieć w nazwie słowo „przeznaczenia”). O ile gry już taki urok mają, to niebywale ciężko jest coś takiego znieść w serialu. Tym bardziej, jeżeli takimi tekstami rzucają aktorzy z doczepianymi (ewidentnie plastikowymi) elfami uszami. „Kroniki Shannary” łączą w sobie coś z kiepskiego piwnicznego cosplay-party z elementami kółka teatralnego. Mają w sobie jednak pewien urok, który w jakiś magiczny sposób wpłynął na moje odczucia. Zaczęło się od „to wygląda strasznie” by przez „w sumie nie jest aż tak źle” przekształcić się w „jeszcze tylko jeden odcinek i kończę”. Momentami serial wygląda wręcz komicznie.Jednak każdy, kto lubi historie o drużynie wyruszającej w podróż pełną niebezpieczeństw, magii i zagadkowych przepowiedni, utrzymanej w klimatach starego dobrego „Dungeon & Dragons” powinien przynajmniej dać temu szanse. Tym bardziej że świat, w którym mamy elfy, druidów, demony i magiczne kamyki, nie jest do końca tak klasyczny, jak mogłoby się wydawać.
Ocena: 6.5/10




„Przed wyruszeniem w drogę należy zebrać drużynę” – Gra o Tron (Sezon 7)

Oglądając niejeden serial czy film, z zapartym tchem śledzimy losy głównych bohaterów i z niecierpliwością wyczekujemy momentu, w którym los się do nich uśmiechnie i nareszcie „wszystko będzie w porządku”. Zaraz po tym, gdy pokochaliśmy bohaterów „Gry o Tron”, serial wbija nam nóż w plecy, włócznie w oko, a rozgrzany do czerwoności pręt wsadza w … To właśnie okrucieństwo wyłamujące się ze schematu (obok falujących co chwila nagich piersi) było elementem, przyczynił się do tak dużego sukcesu serialu. Wszystko, co dobre jednak kiedyś zaczyna zbliżać się ku końcowi. Z każdym kolejnym sezonem do Westeros przekrada się coraz więcej magii (bo skur@#$%twa więcej się tam już po prostu nie zmieści). Główni bohaterowie, a przynajmniej ci, którzy przeżyli, powoli łączą siły, na zjeździe rodzinnym spotkani się już niemal wszyscy, a z północy wędruje armia nieumarłych. Gdy w końcu zaczyna dziać się to wszystko, na co czekaliśmy przez wszystkie poprzednie sezony, odnieść można wrażenie, że dzieje się to zbyt szybko i w pośpiechu. Jon Snow ledwo spotkał Daenerys, a po chwili już widzimy jego tyłek, gdy pokazuje swojej ciotce, co potrafi jego smok. Zwiększone tempo wynikać może z tego, że zbliża się wielki finał i liczne wątki trzeba pozamykać. Być może czar „Gry o Tron” prysł tylko dla mnie, bo zamiast czekać cały tydzień, na kolejny odcinek obejrzałem wszystkie „na raz”.
Ocena: 8/10




Poszukiwany żywy lub zrobotyzowany – Westworld (Sezon 1)

Kolejny serial produkcji HBO nie tylko oferuje cudowny i nieco śmierdzący klimat Dzikiego Zachodu, ale również urzeczywistnia fantazje niejednego chłopca. Który z nas bowiem nie marzył o tym, żeby włożyć kapelusz, odznakę szeryfa oraz buty z ostrogami i mieć najszybszą rękę na Dzikim Zachodzie? (niektórym się udało, inni znaleźli dziewczyny). Klienci niezwykłego parku rozrywki mogą cofnąć się w czasie i z kodem na nieśmiertelność rozpocząć rozgrywkę i względem uznania zostać Lucky Lukiem albo braćmi Dalton i korzystać z życia do woli. Serial poza świetną zabawą zapewnia coś jeszcze. Pomiędzy cudowny soundtrackiem i epickimi strzelaninami podsuwa nam parę zagadnień do przemyślenia. Niczym „Blade Runner” zostawia nas z pytaniami dotyczącymi „człowieczeństwa” maszyn obdarzonych wspomnieniami i uczuciami. Pokazuje, jak daleko może zajść technologia i odgrywa na naszych oczach preludium do koszmaru o buncie maszyn. Ukazuje również prawdziwą naturę człowieka, który otrzymując namiastkę boskości, staje się czymś gorszym od zwierzęcia. Kto w tym przypadku jest bardziej ludzki – kochająca maszyna czy zabijający dla przyjemności człowiek?
Ocena: 8/10



Te dzieciaki są tak słodkie, że nie może stać się im krzywda – Stranger Things (Sezon 2)

Doskonale odtworzone lata 80, świetne napisane postacie, trzymająca w napięciu historia, mroczny klimat, pełne humoru dialogi i genialny element paranormalny. „Stranger Things” osiągnęło coś, co w dzisiejszych czasach jest niemal niemożliwe – stało się serialem kultowym. Starannie oddane realia oraz nawiązania do takich tytułów jak „Koszmar z ulicy Wiązów”, „E.T.” czy „The Goonies” stworzyły cudowną laurkę dla tego okresu. Połączenie tego wszystkiego sprawiło, że nie sposób pokochać „Stranger Things”. Pierwszy sezon postawił sobie jednak poprzeczkę bardzo wysoko. To, co oczarowało widzów za pierwszym razem, nie mogło zadziałać po raz drugi równie skutecznie. Na domiar złego druga część przygód chłopaków z Hawkins odtwarza schemat znany z poprzedniego sezonu. Postaci rozpraszają się i mając poszczególne elementy układanki, próbują rozwiązać zagadkę. Starania prowadzą ich do tej samej kuchni co poprzednio. Gdy wszyscy są razem, udział w walce finałowej znów przypada Jedenastce i nie pozostaje jej nic innego jak wytrzeć krew z nosa i mrukliwie przytaknąć, co wszyscy odczytali jako „spoko ja się tym zajmę”. Mimo świetnych pomysłów, klimatu i cudownych postaci, drugi sezon nie robi tak piorunującego wrażenia, a powtórzenie tego graniczymy niemal z cudem. Nikt się temu jednak nie powinien dziwić, a stare dobre Hawkins ciągle gwarantuje dużo emocji i zabawy.
Ocena: 8/10



Podróbka z niemiecką precyzją – Dark (Sezon 1)

Emocje i kurz po premierze drugiego sezonu „Stranger Things” jeszcze dobrze nie zdążyły opaść, a naszym oczom ukazał się zwiastun niemieckiego serialu, który nawet nie próbował ukrywać, że będzie bezczelnie zrzynał z tytułów nie tylko dobrze nam znanych, ale i całkiem świeżych. Chłopiec w żółtej przeciwdeszczowej kurtce zagląda tam, gdzie nie powinien, małym miasteczkiem wstrząsa zniknięcie chłopca, a próbuje go odnaleźć grupa dzieciaków i pewien ciągle smutny policjant. Czy nie brzmi to zupełnie jak „It”, „Stranger Things” i „Broadchurch”? Przed ekran przyciągnęło mnie jedynie przeświadczenie, że powinienem być na bieżąco, bo zwiastun nie zdradzał zbyt wiele i wcale nie gwarantował jakiegoś paranormalnego elementu. Po pierwszych odcinkach diagnoza była oczywista – kalka goni kalkę i to w sposób wręcz ordynarnie bezczelny. Zanim się jednak spostrzegłem, wpadłem po uszy i od serialu nie mogłem się już oderwać. Chociaż „Dark” nosi znamiona pozbawionej pomysłowości kopii, to nadrabia niesamowicie gęstym i ciężkim klimatem. Jest duszno i nieprzyjemnie. Postaci nie dają nam żadnego powodu, by je pokochać, wręcz przeciwnie, z każdą chwilą na jaw wychodzą kolejne tajemnice i grzechy. Wielowątkowa historia staje się jeszcze bardziej zagmatwana, gdy dochodzą to tego podróże w czasie i związane z nią paradoksy. Trzeba się nieźle wysilić i skupić, bo ktoś właśnie pocałował dziewczyną, która w przyszłości będzie jego ciotką… czy jakoś tak. Mimo wielu podobieństw „Dark” jest tak naprawdę przeciwieństwem „Stranger Things”. Zaczynając w podobnym punkcie swoją historię, niemiecki serial stawia na tajemniczą i nieprzyjemną aurę dramatu, thrillera i horroru, podczas gdy amerykańska produkcja oferuje nam sympatycznych bohaterów i zagwarantowany happy end. Wybór więc wcale nie jest taki łatwy.
Ocena: 9/10




A gdyby tak urodzić się niezwykłym..? The Gifted  (Sezon 1)

Seriale Marvela prezentują sobą zupełnie inną jakość niż kinowe produkcje. Chociaż kiedyś byłem wielkim fanem X-menów, to z biegiem lat coraz bardziej bawi mnie ich komiksowa stylówka. Wpływ na mój gust i standardy miały również książki, w których obdarzeni niezwykłymi umiejętnościami ludzie rzadko kiedy decydowali się obcisłe i kolorowe skórzane stroje. „The Gifted” podobnie jak seriale Netflixa zmienia nieco skale problemu, z jakimi zmagają się główni bohaterowie. Zamiast walki między podopiecznymi profesora Xaviera a Bractwem Mutantów, główni bohaterowie zmierzyć muszą się z nietolerancją i kontrolą, jaką podlegają ludzie o niezwykłych mocach. Wszystko zaczyna się od sceny żywcem wyjętej z „Carrie” Stephena Kinga, gdy poznający swoje możliwości Andy roznosi w strzępy łazienkę i psuje szkolny bal. Potem jest tylko lepiej. Zajmujący się do tej pory sprawami mutantów adwokat, aby ratować swoją rodzinę, musi przeciwstawić się zasadom, których do tej pory bezwzględnie przestrzegał. Zamiast skórzanych fatałaszków, śmiesznych hełmów i objechanych myśliwców w końcu powiem świeżości. I czy ktoś powie, że niski budżet musi wyjść produkcji na złe.
Ocena: 7,5/10



Nawet w piekle potrzebują wakacji – Lucyfer (Sezon 1)

Bycie oprawcą, katem i nadzorcą piekła potrafi być nudne i męczące. Nawet jeżeli do takiej pracy zostaliśmy stworzeni (a dokładniej, gdy ta praca została stworzona specjalnie dla nas). Lucyfer nie mogąc dłużej znieść monotonii swojego zajęcia, postanawia zrobić sobie wakacji. A gdzie mógł udać się diabeł wcielony jak nie do miasta aniołów? Obdarzony niezwykłą charyzmą, błyskotliwym poczuciem humoru oraz uśmiechem szerszym niż u Tony’ego Starka zapatrzony w siebie narcystyczny amant otwiera lokal w sercu Los Angeles. Czas na ziemi umila sobie zaciąganiem do łóżka pięknych kobiety, organizując całonocne imprezy, popijając drinki czy śpiewając swoim anielskim głosem przy akompaniamencie fortepianu. Gdy jednak i to nie wystarczy, decyduje się użyczyć swojego uroku osobistego miejscowej pani detektyw. Dając się jej mocno we znaki, postanawia pomagać jej rozwiązać kolejne kryminalne zagadki. W końcu między nimi zaczyna coś iskrzyć, a my powoli zaczynamy przekonywać się, że diabeł nie jest taki straszny, jak go malują.
Ocena: 8/10




Szaleństwo niejedno ma imię – Legion (Sezon 1)

„Legion” to jeden z najdziwniejszych, nietypowych, pokręconych i popieprzonych seriali, jakie kiedykolwiek widziałem. Fakt, że wytrzymałem dłuższe oglądanie, zawdzięczam jedynie prezentacji na konferencji fantastycznej, gdzie dobra duszyczka postanowiła wytłumaczyć, o co w nim właściwie chodzi. Bez odpowiedniego przygotowania wskaźnik „co się tutaj dzieje” świeciłby na czerwono niczym bożonarodzeniowa choinka i znajomość z nietypowym mutantem na pewno nie trwałaby długo. Główny bohater cierpi na poważne zaburzenia psychiczne a przy jego osobowości mnogiej, bledną wszystkie kobiece huśtawki nastrojów. Jego ciało zamieszkują różne charaktery, z czego każdy posiada inne moce. Poznanie bohatera ułatwia odbiór, bo zaczynamy zdawać sobie sprawę, że chaos w głowie bohatera przekłada się na chaos, jaki panuje w serialu, nietypowych scenach i nieliniowej narracji. Oglądając „Legion”, nie tylko obserwujemy zmagania bohatera, ale zostajemy zaproszeni do jego zdewastowanej psychiki, a po przejściu przez te drzwi nic już nigdy nie będzie takie samo.
Ocena: 8/10




Na koniec galaktyki i jeszcze dalej – Star Trek: Discovery (początek Sezonu 1)

Zanim jeszcze USS Discovery zdążył na dobre wystartować, Internet zawrzał od porównań do poprzednich serii „Star Treka”, a fani przerzucali się argumentami (i czasem czymś o nieco innej konsystencji) próbując udowodnić, że to ich wybór jest jedynym słusznym. Ja w tym czasie autentycznie cieszyłem się, że wcześniej nie miałem z tym uniwersum nic wspólnego. Był to dla mnie jeden z tych elementów popkultury, o którym każdy słyszał, ale niekoniecznie oglądał. Dzięki temu najzwyczajniej w świecie mogłem spokojnie i bez szkodliwego niekiedy nabuzowania cieszyć się oglądaniem. Ubiegłoroczna część sezonu zagwarantowała mi wrażenia jak po przejażdżce z prędkością warp bez ostrzeżenia. Ma się ochotę zrobić to jeszcze raz, jednak mdłości cały czas powracają. Serial łączy w sobie naprawdę świetne obrazki, piękną kosmiczną przestrzeń, stroje i scenografię na poziomie, jednak nie jest to w stanie zakryć nieraz pozbawionych charakteru postaci, luk w fabule wielkości czarnych dziur czy mocno naciąganych wydarzeń. Jednak ładne opakowanie jest na tyle pociągające, że jest się w stanie wszystkie niedogodności podróży przełknąć i wytrzymać do momentu, aż może w końcu załoga wyruszy w nieznane.
Ocena: 6/10



Boski sen o Ameryce – American Gods (Sezon 1)

„Amerykańscy Bogowie” Gaimana to pierwsza książka ubran-fantasy, po jaką sięgnąłem i okazało się, że była to świetna decyzja. Główny bohater po wyjściu z więzienia traci wszystko, a w tym momencie los zsyła mu Pana Wednesday’a, który oferuje mu pracę. Tajemniczy mężczyzna pokazuje mu rzeczywistość, której do tej pory nie dostrzegał, świat, w którym mitologiczne stworzenia i bogowie próbują przetrwać rywalizacje z bogami nowych technologii. Przy takim pomyśle jedyne co pozostaje zrobić, to poprzebierać aktorów za zwykłych ludzi i nadać im imiona znane z panteonów. „Od biedy ujdzie, nie mamy nic lepszego”. „Amerykańscy Bogowie” jednak od początku zaskakują, prezentując się jako niezwykłe widowisko, w którym bohater znajduje się w samym środku wojny bogów, gdzie przecinają i mieszają się rzeczywisty świat, oniryczne wizje oraz magia technologii. Serial poza trzymaniem się dość wiernie książkowego oryginału rozszerza wątki pobocznych postaci na tyle interesująco i ciekawie, że zaczynamy żywić do nich niezwykłą sympatię lub niesamowitą nienawiść. Magiczną całość dopełnia świetnie dobrana obsada z Whittlem, McShanem i Schreiberem na czele.
Ocena 9/10




To by było na razie tyle. Kolejne seriale już rozpoczęte i z niecierpliwością wyczekuję nadchodzących najciekawszych premier. A już następnym przeglądzie najlepsze książki jakie wpadły mi w ręce 2017. 

Copyright © 2016 Redaktor Ego , Blogger