sobota, 17 lutego 2018

Książka była lepsza, czyli ekranizacje które nas rozczarowały



Kinga: Założę się, że każdy człowiek na Ziemi przeżył ten rodzaj rozczarowania. Czytasz, a raczej pochłaniasz książkę, podążając za losami bohaterów z zapartym tchem. Jednocześnie nie możesz doczekać się zakończenia i nie chcesz, żeby strony nagle się skończyły. Jesteś gotów włamać się do biblioteki albo złamać swoje postanowienie o czytaniu jedynie papierowych wersji, żeby tylko wejść w posiadanie kolejnych części czy też innej pozycji danego autora. Świat, o którym czytasz, staje się w Twojej głowie obrazem, swego rodzaju wizją. Skrycie marzysz o tym, żeby znalazł się mistrz, który przeleje historię Twoich bohaterów na kinowy ekran. Sam obsadzasz idealnych aktorów, wybierasz sceny, które powinny zostać zekranizowane. I w końcu Twoje marzenie materializuje się w zwiastunach i plakatach. Biegniesz do kina na przedprzedprzedpremierę... i dostajesz w twarz szmirą i fuszerką tak mocno, że przez kolejny miesiąc oglądasz tylko „Świat wg Bundych”, bo nawet to okazuje się lepszym wyborem. Każdy z nas sporządziłby listę przynajmniej kilku takich książek, których ekranizacja okazała się większą klapą, niż telewizyjny twór „Wesołowska i mediatorzy” zdjęty z anteny po kilku odcinkach. Ty na pewno też masz w głowie kilka takich tytułów, mam rację?

Wojtek: Zgadzam się z Tobą całkowicie, no może poza jednym zdaniem. Gdy całkowicie wtapiam się w dobrą książkę i tworzę z nią oraz łóżkiem i kubkiem kawy nierozerwalną całość, bardzo rzadko wyobraźnią wybieram się na poszukiwania kogoś, kto mógłby przenieść ją na duży lub mniejszy ekran. Przecież to w mojej głowie odgrywa się najlepsza możliwa wersja z najlepszymi efektami specjalnymi przebijającymi CGI i LSD. Jeżeli jednak ktoś ogłasza, że rozpoczyna prace nad scenariuszem na podstawie książki, zaczyna się euforia i podniecenie albo przynajmniej spora dawka zrównoważonego zadowolenia. Jednak, gdy ktoś mnie pyta, jakiego aktora wyobrażałbym sobie w roli ulubionego bohatera, to w głowie mam totalną pustkę i nikt odpowiedni nie przychodzi mi do głowy, bo pracujący na najwyższych obrotach procesor w mojej czaszce wyprodukował niepowtarzalny wizerunek, który zawsze będzie się nieco różnił od filmowego. Dlatego też romans z ekranizacją przebiega zazwyczaj bardzo podobnie. Najpierw skaczemy, energicznie klaszczemy, z naszych ust nie znika uśmiech i rozpoczynam odliczanie, by zaraz po końcowych napisach wyobrażać sobie, na jaki zestaw tortur zasłużyła osoba, która właśnie zrobiła coś tak strasznego z naszym ulubionym tytułem. Ekranizacja nigdy nie będzie tak dobra, jak obraz, który urodził się w naszej głowie i zawsze coś nie będzie pasowało. Niektóre z nich wypadają poniżej jakiejkolwiek średniej i od patrzenia na nie, ma się ochotę wydłubać sobie oczy rozbitą żarówką, inne zaś są całkiem dobre, ale mimo to nadal nie jest to coś na, co liczyliśmy. Dlatego zamieniam się w słuch i oferuję swoje ramię, abyś mogła się wypłakać i wyżalić, bo doskonale wiem, co czujesz.

Kinga: Może właśnie kluczem do unikania rozczarowań jest wyłączenie wyobraźni i przyswajanie wyłącznie historii, wtedy nie czulibyśmy się tak oszukani po obejrzeniu ekranizacji. Szkoda tylko, że tak się nie da. Jeżeli już oferujesz swoje ramię, abym mogła wylać swoje zażenowanie, pozwolę sobie obrzucić soczystą porcją jadu pewien pseudo-serial, który powstał na podstawie jednej z moich ulubionych trylogii. O serii „Delirium. Pandemonium. Requiem” wspominałam przy okazji naszego rankingu wątków miłosnych. Pochłonęłam książki w ciągu kilku dni, z przerwą na oczekiwanie nieodpowiedzialnego potwora, która przetrzymywał drugi tom u siebie. W mojej głowie działo się wszystko – wyobrażałam sobie każdy najmniejszy gest, ekspresję twarzy, nawet natężenie słońca, które pada na bohaterów. Kiedy dowiedziałam się, że gdzieś w międzyczasie powstał „serial” na podstawie trylogii, o mało nie przebiegłam maratonu ze szczęścia. Potem obejrzałam odcinek pilotowy i od razu zrozumiałam, dlaczego to jest, na razie jedyny odcinek. W kilkudziesięciu minutach twórcy zamknęli… dwa tomy. Przy czym warto zauważyć, że to są w zasadzie dwie różne historie, dwa różne romanse (z udziałem tej samej bohaterki, ale to skomplikowana relacja). Fakt, że ktoś postanowił skondensować dwa odległe od siebie w czasie wątki w jeden to zbyt mało. Skoro już narodził się trójkąt, to mamy o jedną bohaterkę za mało. No to połączmy jednego z głównych bohaterów z jakąś randomową postacią drugoplanową, bo w sumie to dlaczego nie? Panie i panowie, Złota Malina wędruje do twórców tej hybrydy. Albo i wszystkie Złote Maliny.

„Delirium” – książka (9/10) serial (2/10)

Wojtek: Widzę, że zaczęłaś z grubej rury, a jadu może nie starczyć Ci do końca. Dla równowagi ja rozpocząłbym od „Świeżaka”, który z całą pewnością nie jest zbrodnią, ale minął się trochę ze swoją okazją do zrobienia furory. Gdy usłyszałem, że na Netflixie pojawi się „Modyfikowany Węgiel”, książka Richarda Morgana automatycznie wskoczyła na szczyt kolejki tytułów do przeczytania. Postacią Kovacsa, jak i pomysłem na przeniesienie istoty człowieka, jego wspomnień i osobowości do drobnego urządzenia, które można przenosić między ciałami, byłem oczarowany. Jednym tchem przedzierałem się przez kolejne wątki śledztwa i świat przyszłości, w którym człowiek może stać się nieśmiertelny, lecz im dłużej żyje, tym coraz mniej ma w sobie z człowieka. Jestem zaskoczony, że podczas czytania nic ostrzegawczo mi nie zaświtało. Gdy serial tylko się pojawił, byłem przekonany, że obejrzę go za jednym zamachem, tak jak było np. z „Dark”. Serial jest na swój sposób świetny, główny bohater jest sarkastycznym zimny dupkiem, jest dużo akcji, a na poboczne wątki poświęcono więcej czasu niż w książce. Jednak wystarczy jeden rzut oka, żeby zauważyć, że „Modyfikowany Węgiel” odtwarza w dużej mierze wszystko, co już widzieliśmy. Jest połączeniem „Matrixa” na LSD i „Blade Runnera” po kilku głębszych. Czy to źle? Nie do końca, serial jednak nie ma w sobie czegoś, co oczarowałoby widza, zbyt często stawia na rozrywkowy aspekt przedstawienia, nie uderzając zbyt mocno w czulsze struny. Cyberpunk i dystopia to nadal świetne klimaty, ale ostatnio mamy ich całkiem sporo.
„Modyfikowany Węgiel” – książka (8/10), serial (7/10)



Kinga: Tym bardziej że całkiem sporo z nich to świetne książki, a trochę gorsze filmy czy seriale. Pozostając w klimatach nieco fantastycznych, przywołam czytane w czasach licealnych „Pamiętniki Wampirów”, które tworzyły swoisty klimat. Seria jest całkiem znośna i jak na wymagania szesnasto- czy siedemnastolatki wystarczająca fabularnie. Serial sam w sobie też nie jest zły, jednak to, co uderza najbardziej to główna bohaterka. Książkowa Elena Gilbert jest przebojową imprezowiczką, która zdaje się zapijać smutki po śmierci rodziców i szukać pocieszenia dobrej zabawie. To postać, która jest trochę irytująca, ale przy tym bardzo amerykańska. Taką ją zapamiętałam. Elena ukazana w serialu to nieco rozmemłana nastolatka, która od czasu do czasu przypomina sobie, jaką siebie przedstawiła w książce. Czasem zdarzy się nawet, że uszczypnie widza jakimś zgryźliwym komentarzem i da do zrozumienia, że dobrze się bawi w swoim pogmatwanym życiu, jednak przez większą część jej postać mocno odbiega od literackiego pierwowzoru.
„Pamiętniki Wampirów” – książka (7/10) serial (6/10)

Wojtek: Określenie rozmemłana amerykańska nastolatka jest wręcz idealne do opisania Eleny i szczerzę wątpię, czy dałbym radę znaleźć coś lepszego. Muszę przyznać, że mimo młodzieżowego klimatu pierwsze odcinki młodzieżowego serialu wciągnęły mnie na tyle, że sięgnąłem po książkę. Po kilku stronach zacząłem się zastanawiać czy aby na pewno wybrałem dobrą książkę. Rozbieżności były na tyle duże, że tej przygody nie kontynuowałem, a ocenę tego, czy lepsza była seria telewizyjna, czy książkowa pozostawię tym, którzy zdołali przebrnąć przez obie.
A teraz mały teścik. O kim mowa? Młody i niepewny siebie chłopak, trafia do szkoły magii, gdzie rozpoczyna naukę czarów, poznaje przyjaciół i przeżywa niezwykłe przygody. Brzmi znajomo? Nie chodzi jednak wcale o Harry'ego Pottera. Lev Grossman napisał lekką, zabawną młodzieżową trylogię „Czarodzieje”, w której nauka na czarodziejskim uniwersytecie bardzo przypominają stereotypy na temat studenckiego życia. Jest więc alkohol, narkotyki i seksualne eksperymenty. Autor jednak przede wszystkim bawi się licznymi i oczywistymi nawiązaniami do klasyki literatury fantasy. Zalany w trupa bohater zapytany gdzie był, odpowiada, że szukała stroju do quidditch'a, ktoś planował odnalezienie portalu do Śródziemia, a Quentin wraz z przyjaciółmi przenosi się do innego świata trochę jak bohaterowie „Opowieści z Narnii”, Zabawa klasyką jest równie ordynarna, bezczelna i niegrzeczna jak bohaterowie i ich humor. Serial „The Magicians” nie daje rady przenieść na ekran zabawy gatunkiem i zostawia średniej jakości studenckie życie, w którym scenografia wygląda coraz gorzej, a poczucie humory staje się coraz głupsze. Na ekranie cała magia po prostu pryska, zupełnie jakby nie była przeznaczona dla oczu mugoli.
Trylogia „Czarodzieje” – 8/10
„The Magicians” – 5,5/10



Kinga: To brzmi zupełnie jak coś, co chciałabym obejrzeć, ale wiem, że nie powinnam. Wydaje mi się, że nieudana ekranizacja to nie jest najgorsza rzecz, która może się zdarzyć na gruncie kinematografii. Dużo gorsza jest chyba nieudana ekranizacja kompletnie nieudanej książki. Po „Poradnik pozytywnego myślenia” sięgnęłam z polecenia wszystkich – od księgarni przez najbliższych znajomych po relatywnie dobry opis. Śledząc losy Pata i Tiffany miałam nadzieję tylko na to, że uda mi się zagiąć czasoprzestrzeń i nagle będę już po lekturze. Naprawdę rzadko aż tak się męczę podczas czytania. Oczywiście, jak na prawdziwego hate-watchera przystało, obejrzałam też film. I nawet nie chodzi o to, że zrobili z głównego bohatera jeszcze większą galaretkę, niż w książce. Zrobili też całkiem bezkształtną amebę z jego przyjaciółki, która na przemian płacze, krzyczy, namawia na seks bądź tego seksu odmawia. Jedyna zaleta w tym wszystkim to obsada – Cooperowi całkiem dobrze idzie bycie płaczliwą łajzą, a Lawrence nigdy dotąd nie miała okazji wykorzystać tak dobrze swojej pozbawionej emocji twarzy. Pomijając przerysowane postaci – najbardziej w tym filmie ugryzło mnie to, że jego twórcy uznali zmianę nazwisk i faktów za coś całkiem niegroźnego. A to już ciągnie „Poradnik…” na samo dno, w moim rankingu niemal sąsiaduje z „Delirium”.
„Poradnik pozytywnego myślenia” – książka (6/10) film (2/10)

Wojtek: „Dallas '63” Stephena Kinga to pokaźnych rozmiarów cegła, która niemal uratował mi życie (albo przynajmniej zdrowie psychiczne) podczas mojego pierwszego zarobkowego wyjazdu do kraju wikingów. Była też pierwszą książką, w której miłosne losy głównego bohatera zaintrygowały mnie bardziej niż jego główny cel. Gdy przyjaciel Jake'a postanawia mu pokazać swoją „króliczą norkę” (brzmi świńsko, ale to nie tak jak myślisz) zmienia się całe jego życie. Dzięki bańce w czasoprzestrzeni może przenieść się do roku 1958, dzięki czemu ma możliwość powstrzymania zamachu na Kennedy'ego i zmienić tym samym bieg historii. Oczywiście podróż i misja pełne są haczyków, a sam bohater bardzo dotkliwie przekonuje się, że im bliżej ważnego punkty w historii się znajduje, tym wszechświat coraz bardziej utrudnia mu wprowadzenia zmian. Okazało się, że na usuwaniu z chirurgiczną precyzją tego, co najważniejsze znali się również twórcy miniserialu „22.11.63”. Epping w ekranizacji nie napotyka żadnych niezwykłych przeszkód na swojej drodze, co oznacza, że jego heroiczne zmagania z czasem zostały uznane za nieważne lub niezbyt interesujące, przez co serial zostaje pozbawiony dużej ilości niezwykłości. Dodatkowo upchnięcie ponad ośmiuset stron w jedynie 8 odcinkach oznaczało liczne fabularne podróże na skróty. Jedynym co mogło ukoić moje skołatane serce to James Franco świetnie pasujący do roli głównej.
„Dallas ‘63”  7/10
„22.11.63” – 4/10


Kinga: Znam ten serial, ale porzuciłam go w połowie drogi i nawet nie przyszło mi do głowy, że to może być adaptacja TEGO „Dallas”, które mijałam w księgarniach, myśląc, że to kolejny straszak. Za moją ignorancję idę na karnego jeża, ale zanim to się stanie – poruszę tematykę, której jeszcze tu nie było. Nawet jeśli nie jesteś fanem mangi i anime, pewnie kojarzysz te bardziej znane tytuły (czyli te, które były emitowane w telewizji), jak „Dragon Ball”, „Bleach” czy „Ghost in The Shell”. Jednak każdy szanujący się maniak tego gatunku z otwartą japą pochłonął „Death Note” – zarówno w wersji papierowej, jak i animowanej. To doskonała opowieść detektywistyczna, do której z chęcią się wraca. Nie od dziś wiadomo też, że o ile Netflix potrafi zrobić genialne seriale, z filmami idzie mu trochę gorzej. Kiedy więc dowiedziałam się, że planują wypuścić pełnometrażową wersję „Notatnika Śmierci” – już sam spolszczony tytuł woła o sowitą pomstę do nieba – nie spodziewałam się fajerwerków. A fajerwerki dostałam. Z tym że takie, które wybuchają Ci w rękach. Już pomijam fakt zmienionych imion, Amerykanie z jakiegoś powodu nie lubią oryginalnych nazw japońskich, ale to, co twórcy tej szmiry zrobili postaci L… pomimo że aktor grający go z jakiegoś powodu jest czarnoskóry, nie przeszkadza mu to w byciu ekstremalnie przezroczystym i nijakim. Do tego postać kobieca, która w oryginale przypomina mi Harley Quinn, tutaj jest tak normalna, że aż razi po oczach. Jedyny plus tego filmu to Ryuuk, ale akurat na kreowaniu postaci z zaświatów Netflix zna się jak nikt.
„Death Note” – manga (9/10) anime (9/10)
„Notatnik Śmierci” 
– 3/10



Wojtek: Zupełnie nie pomyślałem o mandze i anime w naszym zestawieniu, a przecież filmowy „Dragon Ball”, był aż do bólu widocznym dowodem na to, że amerykanizowanie w tym przypadku jest niebezpieczne i raczej skończy się boleśnie. Chociaż z drugiej strony „Ghost in the Shell” wizualnie prezentowało się bardzo przyzwoicie.
Przyznasz, że do tej pory moje przykłady są dość delikatne i obchodzę się z tematem raczej łaskawie. Co mnie samego dziwi, bo przecież niemiłosierne jeżdżenie po czymś dostarcza mi tak dużo przyjemności. W tym momencie kończą się jednak słodkie umizgi. „Dary Anioła” z 2013 roku mimo raczej średnich ocen mi osobiście się podobały i żadnych większych zastrzeżeń do tej ekranizacji nie mam. Sprawa z serialem zatytułowanym „Shadowhunters” ma się zgoła inaczej. W oczy kłuje w nim niemal wszystko, od niezbyt dobranej obsady do rekwizytów dostarczonych prosto od właścicieli odpustowych straganów. Pierwszy raz widziałem również, aby serial wystrzelał się ze wszystkich interesujących faktów już w pierwszym odcinku. Wszystko, o czym dowiadywaliśmy się na przestrzeni całego tomu, otrzymaliśmy na tacy w pierwszych 40 minutach (chociaż nie ma tutaj mowy o podaniu czegoś, a raczej rzuceniu i rozsmarowaniu boleśnie na twarzy). Najwyraźniej ktoś stwierdził, że oglądać go będą tylko fani serii, więc skoro wszystko wiedzą, to po co bawić się w tajemnice (dajmy za to więcej przepalanych świetlówek jako broni dla nocnych łowców). Prawdziwą wisienką na torcie, a raczej pokrzywą na górze kompostu była główna bohaterka, która irytowała swoją mimiką, głosem, kwestiami i całym jestestwem. Długo tego serialu nie dałem rady oglądać.
„Miasto Kości” – 8/10
„Shadowhunters” – 3/10


Kinga: Nie wiem, skąd bierze się taka zależność, ale często zauważam, że film na podstawie książki jest dobry, a potem powstaje serial o wątkach pobocznych albo ukazujący tę samą historię z czyjejś innej perspektywy, a te zazwyczaj okazują się klapą.
Ty wyprodukowałeś teraz trochę więcej jadu, ja z kolei na koniec chcę wspomnieć o filmie, który sam w sobie nie jest zły. Powiedziałabym nawet, że dla prawdziwej kociej mamy idealny. „Kot Bob i ja” to historia międzygatunkowej przyjaźni, z którą nie polecam się zapoznawać kobietom cierpiącym akurat na PMS. W tym filmie nie ma nic złego, poza tym, że znów ktoś postanowił, że dobrą opcją będzie połączenie dwóch tomów w jeden, przez co fabularnie jest on dość okrojony. I o ile pierwszy tom to głównie nawiązywanie przyjaźni, w drugim dzieje się w moim odczuciu na tyle dużo, że spokojnie można by było zrobić z tego osobny film, zamiast ładować pieniądze w kolejną część „Szybkich i wściekłych” na przykład. Z ekranizacjami na ogół jest tak, że mogą być dobre, jeśli się zapomni, że gdzieś u ich podstaw leży czyjaś książka, albo mogą być złe pomimo wszystko. Dla mnie film musi umieć się obronić, ale musi też umieć bronić oryginału. Niestety tu pojawia się zazwyczaj formułka „na podstawie…”, która daje twórcom filmu pełną dowolność w tworzeniu dziwnych zlepków przypadkowych fragmentów z książki i sygnowaniu ich nazwiskiem autora.
„Świat według Boba”/”Kot Bob i ja” (9/10)
„Świat według Boba” – film (8/10)




Wojtek: Ja znam za to świetny przykład, gdzie z kiepskiego serialu powycinano raczej przypadkowe fragmenty i zlepiono z nich jeszcze gorszy film. Idea równie nietypowa co kretyńska, ale ktoś jednak zdecydował, że to może być świetny pomysł. Produkt końcowy, jak i jego wcześniejszą odcinkowa wersja, jest tak zły i brzydki, że może kiedyś doczeka się uznania porównywalnego z „The Room”. Tym większy byłby to hit, jeżeli weźmie się pod uwagę, że serie gier stworzone na podstawie książki o tym tytule świeci triumfy na całym świecie. Chodzi tu oczywiście o losy wiedźmina Geralta z Rivii. Serial stworzony przez Telewizję Polską jest najbrzydszym potworem, z jakim w życiu musiałem się zmierzyć, a co najdziwniejsze to właśnie po jego obejrzeniu sięgnąłem pierwszy raz po książki Andrzeja Sapkowskiego i bezgranicznie się w nich zakochałem. Twórcy obu polskich ekranizacji mieli z pewnością dobre intencje i na plus z pewnością przemawia Michał Żebrowski w roli Geralta oraz Zbigniew Zamachowski jako Jaskier. Reszta to siekanie mieczem po wodzie, żeby wyglądało to na walkę, mnóstwo drętwych i sztywnych dialogów przeplatanych od czasu do czasu polowaniem na gumowe potwory oraz cała masa fatalnie sklejonych scen. „Wiedźmin” może i dla wielu przejdzie do historii jako jedna z najlepszych gier RPG, ale dla mnie zawsze tytuł ten będzie kojarzył się z najbrzydszym smokiem na świecie oraz Stępniem z „13 posterunku”, który postanowił się z nim zmierzyć na ubitej ziemi.
Cykl o „Wiedźminie”  9/10
Zbiory Opowiadań – 10/10
Serial „Wiedźmin” – 2/10



Zawsze znajdą się chętni, którzy zdecydują się na przeniesienie książkowych historii na ekrany. Tacy twórcy mają ciężko, bo w końcu nigdy się taki nie urodził, co dałby radę zadowolić wszystkich. Czasem wychodzą z tego pokraczne dziwadła, na których patrzenie wywołuje litość, a czasem prawdziwe perełki. Nawet w tym drugim przypadku znajdzie się ktoś, kto znajdzie jakieś „ale” i z zapałem będzie psuł innym oglądanie, powtarzając w kółko „w książce było inaczej”. W końcu sam tak robiłem, zaczynając „Grę o Tron”. Nie da się uniknąć rozczarowania, bo w końcu w głowie każdego z nas akcja książki wygląda nieco inaczej. Do wyboru pozostaje nam unikać wszelkich ulubionych tytułów przeniesionych na ekran albo zawsze traktować je jak zupełnie różne rzeczy. Spodziewając się wymarzonej ekranizacji, możemy się mocno rozczarować, a będąc otartym, możemy przecież dobrze się bawić, oglądając coś, co nawet nie przypomina naszej ulubionej „wizji”.

2 komentarze:

  1. Opisują tu Państwo podstawowy błąd czytelnika, który dowiadując sie o ekranizacji pędzi, zeby przeczytac książkę, a potem jest rozczarowany wersją filmową. Otóż prawidłowa kolejność jest odwrotna - najpierw nalezy obejrzeć film, serial, czy inne widowisko, a dopiero potem czytać. Mózg ludzki ma taką fenomenalną zdolność, że do czytanych kwestii dokłąda sobie sam wersje wizualną - nie ma takiej możliwośći zeby najbardziej genialny reżyser ze scenarzystą ją powtórzyli - film będzie zawsze bladym wspomnieniem tego co sami sobie wyobrazaliśmy podczas czytania. Kolejna kwestia - chyba oczywista - film, czy nawet serial zawsze będą stanowiły wycinek ksiązki, gdzie są opisy, pogłębione charakterystyki postaci. Dlatego po obejreniu filmu - ksiązka będzie znakomitym uzupenieniem, pogłębieniem wątków, opisem kolejnych - nawet jak okazuje sie,że ma inne zakończenie - sprawa nie jest tak bolesna, bo można sobie porozgryzać, dlaczego w filmie było inaczej :) W każdym razie - nie zdarzyło mi sie rozczarowanie ksiązką po obejrzeniu czegokolwiek. Dlatego - zamieńcie kolejność dla włąsnego spokoju ducha :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dla mnie bardziej naturalne jest sięgnięcie najpierw po książkę, a dopiero potem po ekranizacje. Z czasem po prostu zacząłem traktować obie formy jako coś zupełnie odmiennego, dzięki czemu, nawet jeżeli pojawiają się jakieś „zgrzyty”, to dobrze się przy tym bawię (mam tak z „Grą o Tron” i „Modyfikowanym Węglem”). Twój pomysł jest ciekawy i muszę przyznać, że chyba jeszcze nigdy nie spotkałem kogoś, kto postępowałby tak premedytacją. Obawiam się jednak, że po obejrzeniu np. „Shadowhunters” nie zdecydowałbym się na książkę. Każdy sposób ma swoje plusy i minusy. Twój z pewnością przy następnej okazji wypróbuję. :)

      Usuń

Copyright © 2016 Redaktor Ego , Blogger