sobota, 24 marca 2018

„Za górami, za lasami wcześniej czy później wszyscy muszą spoważnieć”, czyli bajki i baśnie, które nam wydoroślały.

„Za górami, za lasami wcześniej czy później wszyscy muszą spoważnieć”, czyli bajki i baśnie, które nam wydoroślały.


Kinga: Nie jesteśmy pokoleniem, które od urodzenia wychowywało się na bajkach pełnych rozlewu krwi, kosmitów atakujących Ziemię czy wojowniczych żółwi. To znaczy, na takich też, ale zanim nauczyliśmy się obsługiwać pilot do telewizora i zapamiętaliśmy numery ulubionych kanałów (młodsi tego nie wiedzą, ale kiedyś nie robiliśmy tego intuicyjnie, programowano nas raczej do budowania wieży z klocków i grzebania patykiem w ziemi), czytano i włączano nam pewne szlagiery, o których – wydaje mi się – nowe pokolenie dzieciaków już niestety nie pamięta. Bo kto z nas nie kojarzy opowieści o Jasiu i Małgosi? Albo nie podążał za historią Kopciuszka w nadziei, że w końcu los się do niego uśmiechnie. Stare baśnie nie tylko zapewniały nam rozrywkę, ale też zawsze na koniec serwowały nam, pewne przesłania, które wspierały rozwój naszego moralnego kręgosłupa i – wyręczając trochę rodziców – uczyły nas, jak trzeba się zachować. Kreowały też rzeczywistość, w której dobro absolutnie zawsze wygrywało ze złem, a księżniczki odjeżdżały z księciem na białym koniu w stronę lepszej przyszłości. I chociaż teraz nasze wyobrażenia dostają od prawdziwego świata solidnie w twarz, kto wtedy nie czekał na formułkę „i żyli długo i szczęśliwie…”? Dzisiaj kształt bajek uległ sporej zmianie, niemniej baśnie ciągle jeszcze stanowią inspirację dla twórców filmów. Na każdym kroku spotykamy jakąś adaptację albo produkcję subtelnie inspirowaną historią baśniowych bohaterów. I dzisiaj chciałabym Cię zaprosić do dyskusji, obudzić w Tobie wewnętrzne dziecko i dowiedzieć się, które pomysły skradły Twoje serce.

Redaktor Ego: Z całą pewnością jesteśmy pokoleniem, które obowiązkowo wychowywało się na braciach Grimm i twórczości Andersena. Czy teraz Jaś i Małgosia, Czerwony Kapturek czy Królewna Śnieżka mają jakieś szanse z kolorowymi animowanymi ludzikami, które są w ofercie przeróżnych stacji telewizyjnych dla dzieci? O to powinniśmy zapytać młodych rodziców, bo to teraz w ich rękach w dużej mierze spoczywa los baśniowych postaci. Chociaż kiedyś skradły nasze serca, teraz na niektóre z nich ciężko spojrzeć bez wątpliwości. Jakie bowiem płyną z nich morały? Najczęściej coś w stylu „jeżeli na swojej drodze spotkasz nieprzytomną dziewczynę, możesz ją pocałować” lub „jeżeli jesteś wystarczająco bogaty, nie liczy się Twój wygląd”. Mogły też przyczynić się do wytworzenia w świadomości kobiet nieosiągalnego obrazu idealnego księcia z bajki, który w końcu przybędzie na białym koniu. Rzeczywistość trochę rozwiewa dziecięce baśniowe fantazje, dlatego, jeżeli chcą one do nas powrócić i ponownie nas oczarować, muszą dorosnąć wraz z nami. I z całą pewnością próbują, bo nie musiałem się długo zastanawiać, aby kilka tytułów od razu przyszło mi do głowy.

Kinga: Podobnie było też u mnie, chociaż niektóre z moich typów są jedynie inspirowane historiami, które dobrze znamy, a sama fabuła jest mocno naciągnięta. Takie zmiany mogą wyjść filmowi na dobre albo też wyjątkowo zbrukać pierwotną wersję. Padło już dziś nawiązanie do Kopciuszka, Śpiącej Królewny czy Belli, ja na początek nie przywołam mojej pierwszej myśli (zostawię ją sobie na soczysty koniec), ale historię pewniej czarnowłosej dziewczynki, która w wyniku różnych zbiegów okoliczności zamieszkała z siedmioma mężczyznami, jednocześnie wzdychając do pewnego księcia. Królewna Śnieżka, jak pewnie większość baśni, ma całkiem spore portfolio, jeśli chodzi o wszelkiego rodzaju adaptacje i nawiązania. W filmie „Mirror Mirror” cała historia potraktowana jest dość humorystycznie. W rolę krasnoludków wcielają się karły, które zamiast wydobywania złota czy innych dobroci, zajmują się kradzieżą, burząc przy tym idealny baśniowy obraz uroczych niskich pracusiów w czapeczkach i z kilofami w rękach. O Śnieżce, która w pewnym momencie się do nich przyłącza, nawet nie wspomnę. Fabuła mimo wszystko jest dość wierna pierwowzorowi, a te elementy, które się różnią, są potraktowane subtelną dawką komizmu, przy tym nie ma tu mowy o żadnej parodii. Całość kończy się oczywiście dobrze, nie mogę też pominąć Julii Roberts, która w roli złej królowej spisała się genialnie. Mogłaby spokojnie przybić piątkę z Diaboliną, gdyby tylko miała takie życzenie.


Redaktor Ego: Moja pierwsza myśl była bardzo podobna, trudno bowiem zapomnieć o kobiecie mieszkającej z siedmioma mężczyznami. Obecnie o bajkach myślę przez pryzmat nieco mroczniejszych i bardziej dojrzałych wersji. Jeżeli miałbym sięgnąć po ponownie opowiedzianą baśń, musi mieć ona w sobie więcej z „Władcy Pierścieni” niż disneyowskiej kolorystyki. Dlatego też, gdy zaproponowałaś ten temat, przed moimi oczami od razu pojawiła się „Królewna Śnieżka i Łowca”. Jest to zdecydowanie najlepszy przykład baśni, która spotkała się z dark fantasy, a ze schadzki tej wychodzi naprawdę przyzwoicie. Śnieżka w tej wersji niewiele ma wspólnego z delikatną i niewinną dziewczynką, która przyjmuje jabłko od nieznajomej. Chociaż do Kristen Stewart można mieć wiele zarzutów, to świetnie wpisała się w nową wersję (jestem w stanie wiele wybaczyć, bo to w końcu tylko baśń) Baśniowa księżniczka nie otacza się zajączkami i ptaszkami, ale staje oko w oko z wielkim trollem, a gdy przyjdzie potrzeba, zakłada zbroję i zagrzewa rycerzy do walki. Nowa Śnieżka stawia na mroczniejszy klimat dość daleki od bajkowości. Jest chłodno, szaro a otaczający nas świat jest brudny i zły. Wszystko to w ogromnej mierze zasługa Ravenny, która jest świetna w byciu złą. Do tego stopnia, że Śnieżka dla zimnej, przebiegłej i okrutnej królowej w wykonaniu Charlize Theron jest po prostu marnym przeciwnikiem. Co najważniejsze klimat nie zostaje łagodzony zbyt dużą ilością humoru i pozostaje w swojej konwencji do końca. Nawet gdy na ekranie pojawiają się krasnoludki, wcale nie robi się słodko i uroczo (no, może przez chwilę). Niestety na dobrze śpiewające krasnoludy musieliśmy poczekać, aż do premiery „Hobbita”.


Kinga: Mroczny klimat i zabarwienie fantasy to coś, czego bardzo potrzeba współczesnym baśniom, nie tylko dlatego, że rzucają na historię nowe światło, ale dają twórcom możliwość zabawy historią. Mogą wziąć tylko to, co jest dla nich wygodne i co im się w tym momencie przyda. Robiąc research dotyczący tematu baśni w kinematografii, wpadłam na trop Czerwonego Kapturka i od razu wpisałam go sobie na listę tytułów do obejrzenia. Potem przed oczami przemknęła mi Twoja ocena, co jeszcze bardziej mnie zaintrygowało, bo opis filmu jest raczej w Twoim stylu. „Red Riding Hood” to dość mocno stuningowana historia Kapturka, która w zasadzie nijak się ma do klasycznej baśni. Wilk ewoluował do rangi wilkołaka, a jedyne wątki, które się nie zmieniły, to czerwona pelerynka bohaterki i babcia mieszkająca gdzieś w głębi lasu. Mimo to mam raczej pozytywne odczucia. Valerie, czyli nasz Kapturek, to dziewczyna dużo starsza od pierwotnej wersji, co pozwala na wprowadzenie wątku miłosnego gdzieś pomiędzy wiersze. Fantastyczne motywy wilkołaków czy czarownic dodają historii pikanterii, a całość przekazu staje się dla współczesnego widza bardziej atrakcyjna. Podobnie jak w „Królewnie Śnieżce i Łowcy”, swoją odwagą główna bohaterka mocno odbiega od oryginału i to w dużej mierze sprawia, że film jest wart uwagi. Do tego świat przedstawiony wygląda jak wyrwany z Salem z XVII wieku i aż czuć, że za chwilę w tle pojawi się jakiś proces o czary. Nie mogę też zapomnieć o ścieżce dźwiękowej, dla mnie „Dziewczyna w czerwonej pelerynie” to dobre połączenie elementów baśniowych i fantastycznych.

Redaktor Ego: Tak, dziewczyna w czerwonej pelerynie, wilkołak i Gary Oldman w roli nieugiętego inkwizytora. Masz rację, zdecydowanie brzmi jak coś, na co mógłbym ostrzyć sobie pazurki. Niestety tylko tak brzmi. Przyznaję, że jest zdecydowanie mroczniej (chociaż czy zjadanie babci i rozpruwanie brzucha wilkowi w oryginale nie było już wystarczająco ciężkie). Pytanie, czy jest doroślej? „Dziewczyna w czerwonej pelerynie” zatrzymała się w okresie dojrzewania i tym o to sposobem otrzymujemy młodzieżowe romansidło w stylizacji „za siedmioma górami, za siedmioma lasami...”. Mamy tutaj wątek miłosny jak z liceum: on kocha ją, ona wzdycha do innego, ale ci nie mogą być razem, bo rodzice się nie zgadzają i tak dalej. Miłosny trójkąt mocno mnie drażnił, a jedyne, za co mógłbym pochwalić „Czerwonego Kapturka i koszyczek pełen hormonów” to sposób, w jaki wodził on widza za nos. Tożsamość wilkołaka była do końca ukrywana, ale przez cały czas pojawiało się pełno sugestii i wskazówek, a każda kolejna rzucała podejrzenia na kogoś zupełnie innego. Gdybym jednak mógł, wolałbym naiwne kino miłosne omijać wąską ścieżką przez las. Może podasz teraz jakiś naprawdę mroczny przykład?



Kinga: To chyba w dużej mierze kwestia tego, na co się zwraca uwagę. Oglądając historię Kapturka walczącego z wilkołakami, ten cały wątek miłosny był dla mnie daleko na dziewiątym planie. Miałabym nawet spory problem, gdybyś zapytał o imię wybranka Valerie i to nie dlatego, że oglądałam jakoś szalenie nieuważnie. Całą moją uwagę przyciągnęła grasująca w okolicy bestia i klimat przypominający nieco „The Originals”. Pytaniem o bardziej mroczny przykład postawiłeś mnie, przyznam szczerze, pod ścianą, bo nawet nie umiem sobie przypomnieć filmu, który byłby na równi mroczny. Ty oczywiście nie byłbyś sobą, gdybyś nie wyszperał gdzieś czegoś, co nie tylko rzuci zupełnie nowe światło na którąś ze znanych baśni, ale również rzuci bohaterów w całkiem nowy bieg zdarzeń, mam rację? Bo jednak zmieniając baśń w mroczniejsze kino, trzeba dodać historii sporą szczyptę pikanterii.

Redaktor Ego: Oczywiście, że jeżeli mam coś polubić powinno mieć to w sobie więcej pikanterii, niż wskazuje na to przepis. Co więcej, dodałbym do tego jeszcze dużą dawkę naprawdę czarnego humoru. Trauma, jaką przeżyli Jaś i Małgosia musiała pozostawić na ich psychice poważny ślad. Jakoś nie jestem w stanie uwierzyć, że dzieci po porwaniu, tuczeniu, a następnie wrzuceniu do pieca swojej oprawczyni, mogłyby żyć długo i szczęśliwie. Bardziej prawdopodobne jest, że Jaś zacząłby się jąkać, a Małgosia zostałaby wioskową wariatką. Istnieje też druga możliwość, takie przeżycia bowiem potrafią wykuć naprawdę silne charaktery. Znane przede wszystkim z aktu wandalizmu w chatce z piernika rodzeństwo, po spaleniu pierwszej czarownicy postanawia zająć się tematem na poważnie. Hansel i Gretel (czyli oryginalni Jaś i Małgosia) zostają szanowanymi i znanymi w świecie łowcami czarownic. O ile wcześniejsze tytuły to w przede wszystkim mroczny i poważny klimat, tak przygody rodzeństwa to pełna czarnego humoru produkcja wypełniona krwawymi efektami w stylu filmów grozy. Jeżeli komuś takie klimaty nie odpowiadają, raczej na próżno będzie poszukiwał ambitnej aranżacji losów Jasia i Małgosi. Stali się oni bowiem niegrzeczni i nieprzyzwoici, a do tego trudnią się fachem, w którym bez odrobiny ironii i czarnego humoru można oszaleć.



Kinga: Brzmi jak American Horror Story, tyle że ze wplecionymi w fabułę elementami baśniowymi. Biorąc jednak pod uwagę to, że na temat Jasia i Małgosi powstało znacznie mniej filmów niż o wszelkich królewnach, pomysł jest godny podziwu. Motyw czarownic też ostatecznie bardzo ładnie wplata się w całość. A przelew krwi – no cóż, nie ma co walczyć, z tym że teraz właśnie tego potrzebuje przeciętny widz. Jeżeli chodzi jednak o zachowanie pozorów baśniowości, przy tym pozwalając sobie na odrobinę mroku, w tym wypadku Diabolina (kto pozwala na takie tłumaczenia?) chyba sprawdza się równie dobrze. Zła wiedźma, która rzuca klątwę na bezbronną dziewczynkę, manipulantka i intrygantka, która (do pewnego momentu) nie cofa się przed niczym, aby osiągnąć swój cel. Skrzywdzona przez los, poszukuje zemsty w nieszczęściu innych, z czasem jednak – idąc za przykładem wszystkich bajek – łagodnieje i ulega urokowi księżniczki. Jestem ciekawa, jakie wrażenie wywarła na Tobie Angelina Jolie z nienaturalnie uwypuklonymi kośćmi policzkowymi?

Redaktor Ego: „Piekło nie zna furii takiej jak kobieta wzgardzona” i nie ważne czy jest ona księżniczką, czy wróżką. Zdradzona przez ukochanego Diabolina traci skrzydła i staje się naprawdę złą czarownicą. Są takie role, do których aktor wręcz się urodził. W przypadku Jolie jest to główna bohaterka „Czarownicy”. Jeżeli chodzi o ten tytuł, w sumie powinienem być bardzo rozczarowany. Cały film, jak i sama postać miała ogromny potencjał do opowiedzenia czegoś naprawdę mocnego i wstrząsającego. Diabolina bowiem przedstawiona została jako naprawdę czarny charakter (wystarczy rzucić okiem, jak ona wygląda!). Czarne chmury szybko jednak zostają rozwiane i dotarło do mnie, że przecież w końcu oglądam film Disneya. Historia staje się pełna uroczych i słodkich momentów, efekty specjalne oczarowują, a szczęśliwe zakończenie już od początku wisi w powietrzu. „Czarownica” zachwyciła mnie jednak pod innymi względami. Jak wiadomo, historię piszą zwycięzcy, więc od dziecka znamy tylko jedną wersję wydarzeń, tym razem jednak do głosu dochodzi druga strona, a my śledzimy wydarzenia z perspektywy „złej i strasznej” postaci. Czy jednak na pewno złej? Świat baśni, który zapamiętałem z dzieciństwa, był zawsze aż nazbyt czarno-biały. Książę zawsze był przystojny, księżniczka zawsze była dobra i niewinna, a macochy i wiedźmy były złe, za co spotykała je zasłużona kara. W przypadku „Czarownicy” możemy obejrzeć piękną i wzruszającą przemianę postaci wzorowo złej na powrót w dobrą. Magiczne stworzonka i piękne zakątki kojarzą mi się również z innym tytułem, w tym przypadku nie mam jednak aż tak dobrych wspomnień. Pozostawię Ci więc karteczkę z napisem „zapytaj mnie”.



Kinga: Ja tę karteczkę wezmę i chętnie podążę wprost do króliczej nory, aby wejść w świat, w którym rozmiar ma spore znaczenie. Bo jeśli przypadkiem urośniesz do 3.5 metra, nie zmieścisz się w małe drzwiczki prowadzące do ogrodu, a jeśli z kolei skurczysz się do rozmiarów mrówki, nie dosięgniesz klucza, który te drzwi otwiera. Zakładając oczywiście, że nie myślisz logicznie. „Alicja w krainie czarów” to propozycja Tima Burtona, w której dobrze znana nam historia jest wzbogacona Johnnym Deppem, Heleną Bohnam Carter i prawdziwie burtonowskim stylem prowadzenia fabuły. Do tego kalejdoskop barw i natłok dialogów, dzięki którym trudno było mi się na tym filmie nudzić. Standardowy motyw dobra ze złem przeplatany jest zdradą i intrygami, co dodaje całości smaku. Jest też Alicja, która momentami jest trochę zbyt zagubiona, niemniej jednak daje sobie radę z nową sytuacją, a Mia Wasikowska ze swoją twarzą nie-wiem-co-się-dzieje realizuje swoją rolę idealnie. Chcesz podjąć wyzwanie okiełznania Żaberzwłoka czy nawet nie zwróciłbyś uwagi na królika w kamizelce?



Redaktor Ego: Królik w kamizelce w moim przypadku sprzedał mi chyba trefny lub wybrakowany towar. „Alicji w Krainie Czarów” nie można odmówić rozmachu, jeżeli chodzi o efekty specjalne i stworzenia aż zbyt tętniącego życiem onirycznego świata. Jak dla mnie za pięknymi obrazkami niewiele się kryje. Zupełnie jakby Burton wyszedł z założenia, że skoro wszyscy i tak znają losy Alicji, to nie ma powodów, by się za bardzo starać, a zamiast na historii skupimy się na popisywaniu się efektami specjalnymi. Z drugiej strony ciężko wyobrazić sobie baśń czy bajkę bez obecności magii. Dlatego na koniec zostawiłem coś mocno nietypowego.

Długo się zastanawiałem czy tytuł ten dodać do listy. W końcu nie jest to żadna adaptacja baśni ani alternatywne losy znanych nam bohaterów. Miałem jednak nieodparte wrażenie, że coś z baśniami ma coś wspólnego. „Czarownica: Bajka Ludowa z Nowej Anglii” mocno odbiega od pozostałych tytułów. Jest to film surowy, brutalny i prosty, w którym przy użyciu niewielkiego nakładu budżetowego powolnie budowane jest napięcie. Nowa Anglia. XVII wiek. Małżeństwo wraz z piątką dzieci opuszcza osadę i postanawia żyć w odosobnieniu. Niespodziewanie zaczynają dotykać ich kolejne złe rzeczy i powoli zwracają się oni przeciwko sobie. Nie ma tu żadnych fajerwerków, jest za to naprawdę świetny montaż i starannie poprowadzona opowieść. Są też drobnostki, które wskazują na podobieństwa do baśni. Biedna rodzina żyjąca na skraju lasu, tajemniczy wilk, kobieta w czerwonym płaszczu mieszkająca głęboko w lesie czy zatrute jabłko. Możesz uznać, że rozpatrywanie tej „Czarownicy...” w kategorii baśni jest mocno naciągane, jednak jest to świetny, trzymający w napięciu i niepokojący film, który dla jednych może być co najwyżej folkowym horrorem/thrillerem (niewłaściwe skreślić). Dla mnie jednak jest to właśnie prawdziwa baśń. Jeżeli bracia Grimm spisywali przeróżne historie, które potem zamienili w baśnie, to na samym początku musiały mieć one swój początek w historiach właśnie takich jak ta.



Kinga: Faktycznie, ten film, choć nie jest żadną adaptacją, nosi w sobie pewne znamiona baśniowości, legendy, ale pierwsze skrzypce gra tu jednak budowanie napięcia. Niemniej jednak jestem zaskoczona tym, że „Czarownica…” przypadła Ci do gustu.

Obiecałam, że najlepsze zostawię na koniec. Pytałeś o moją pierwszą myśl i to było właśnie „Into The Woods”, czyli zgrabne połączenie kilku baśniowych historii w dobrze opracowaną całość, w której wątki płynnie przez siebie przechodzą. „Tajemnice Lasu” to co prawda musical, ale nie tak inwazyjny, jak niektóre pozycje z tego gatunku. Bohaterowie co prawda śpiewają zbiorówki, ale raczej nie zdarza się, żeby nagle wszyscy wstali i zaczęli tańczyć w jednym rytmie, jakby ćwiczyli ten moment swojego życia miesiącami. To film łączący w sobie historię o magicznej fasoli, Kopciuszku, Roszpunce i Czerwonym Kapturku. Nie zabraknie oczywiście złej czarownicy. Warto też zaznaczyć, że twórcy tego filmu są także odpowiedzialni za jeden z lepszych musicali, „Wicked”, który z kolei jest inspirowany historią z krainy Oz. W „Tajemnicach lasu” wszystkie wątki mają swoje pięć minut, a jednak wszyscy bohaterowie spotykają się w pewnym momencie, łącząc fabułę w idealnie zbilansowaną całość. I chyba właśnie o ten bilans chodzi we współczesnych adaptacjach. O równowagę między tym, co znamy z baśni, a tym, co przykuwa naszą uwagę teraz. I o to, że nie zawsze dobro musi być zawsze na wierzchu. Czasem warto wprowadzić smaczek, który wprowadzi trochę świeżości do odgrzewanej historii.



Redaktor Ego: Nie ulega wątpliwości, że do wielu rzeczy z naszego dzieciństwa mamy ogromny sentyment. Powroty do takich smaczków to oczywisty bagaż wspomnień i doświadczeń, do którego aż przyjemnie powrócić. Łezka się w oku kręci. Nic więc dziwnego, że w kinie łatwo odnaleźć znajome rozwiązania, schematy czy nawet bohaterów. Dlatego też znane wszystkim baśnie coraz częściej zaczęły pojawiać się w popkulturze w przeróżnych wydaniach (filmowe wersje to przecież jedynie wierzchołek góry lodowej). Są krótkie, proste, schematyczne i doskonale znane. Łatwo jest w nich porządnie namieszać, bo pole do popisu jest ogromne, a widz będzie zaskoczony za każdym razem. Chociaż nie wszystkie próby sprawiają, że serce bije mocniej, a szczęka opada z głośnym plaśnięciem na podłogę, to z ogromnym zapałem poszukuję wszelkich, nawet najdrobniejszych nawiązań do bajek i baśni. Zabawa jest niesamowita i gorąco ją polecam. Może również Tobie uda się znaleźć jakieś okruszki na popkulturowej ścieżce. Jest ich zdecydowanie więcej, niż można by się spodziewać.


poniedziałek, 5 marca 2018

Blondynka vs Brunet: Rosyjska Szkoła Uwodzenia

Blondynka vs Brunet: Rosyjska Szkoła Uwodzenia


W młodości z wypiekami na twarzy oglądałem szpiegowski serial, w którym Jennifer Garner wcielała się w Agentkę o stu twarzach. Wspomnienie to do mnie powróciło, ponieważ miałem okazję zobaczyć jej całkowite przeciwieństwo, czyli agentkę zupełnie pozbawioną osobowości.

Redaktor Ego: Przyznam Ci się całkiem szczerze, że „Czerwoną Jaskółkę” wybrałem, ponieważ od początku czułem, że nie będzie to nic dobrego. Możesz więc śmiało uznać, że była to z mojej strony czysta złośliwość. Miał być to niewinny żart, bo przecież wizja Lawrence w roli supertajnej kobiety szpiega, prowadziła między nami do porozumiewawczych uśmieszków i paru kąśliwych uwag. W moim sercu, poza złośliwością, ma też miejsce dla siebie spora dawka naiwności. Nawet wybierając się na film, co do którego nie miałem ogromnych oczekiwań, gdzieś zawsze tliła się nadzieja, że może jednak mnie zaskoczy. Gdy film szpiegowski w wykonaniu Lawrence&Lawrence zamienił się w serię nieporozumień, niewinny żart stał się poważnym wybrykiem, bo miałem autentycznie wyrzuty sumienia, że zaciągnąłem Cię właśnie na ten tytuł. Mnie na pewno nie było do śmiechu i głupio było mi zapytać, czy Tobie się w ogóle podobał.

Kinga: Ze złymi filmami jest tak, że albo Ci się nie podobają, ale tu jest śmieszek, tam ciekawa postać poboczna i w ostateczności czas spędzony w kinie jakoś tam leci, albo migrujesz z jednego końca fotela na drugi, w przód i w tył, mając nadzieję, że te akrobacje skrócą czas oczekiwania na napisy końcowe. Zwłaszcza jeśli trafisz na film, który trwa ponad dwie godziny. Skoro już przyznałeś się do podstępu i mydlenia mi oczu, że „Czerwona Jaskółka” to niby film o damskim Bondzie, mam nadzieję, że te 139 minut w kinie były dla Ciebie wystarczającą pokutą.

Bez względu na to,  jak dużą niechęcią pałam do drewnianej Lawrence o zawsze tym samym wyrazie twarzy, to twórca takich filmów jak „Jestem legendą” czy „Igrzyska śmierci” mnie także dawał nadzieje na nienajgorszą produkcję. I chyba właśnie dzięki niemu zwróciłam uwagę na ten jeden pozytywny aspekt – pracę kamery. Może nawet w samym filmie dam radę znaleźć jeszcze kilka, na razie jestem ciekawa, jak oceniasz samą fabułę? Bo mam wrażenie, że opis filmu trochę zmylił nas co do samej definicji „Jaskółki”.


Ego: Dominika Egorova w skutek kilku życiowych problemów zostaje wepchnięta w szpiegowskich świat supertajnych agentów (słowo „wplątana” byłoby tu sporym niedopowiedzeniem). Przyparta do muru musi rozpocząć szkolenie na „jaskółkę”, czyli agentkę-uwodzicielkę, która swoje cele będzie czarowała i zwodziła, rozpuszczając je jak cieplutkie masełko. Jest to jednak uwodzenie w stylu typowo rosyjskim, więc program nauczania przyswaja zagrania, w których namiętności jest tyle ile w słowach „rozbieraj się, zaraz będziemy się pi... (kaszle)”. Po szybkim szkoleniu bohaterka zostaje absolwentką, która w przyszłym zawodzie będzie posługiwać się swoim ciałem, seksapilem oraz urokiem osobistym. Film jednak demaskuje poważne problemy nietypowego systemu edukacji, bo Dominika opuszcza progi uczelni, mając do dyspozycji jedynie ciało i nic poza tym. Jej wykształcenie podstawowe nie przeszkadza jednak jej przełożonym w wysłaniu jej na misję. Bohaterka mająca w sobie trochę z Bonda (bo jest przecież superszpiegiem), Christiana Grey'a (bo seks to sposób na życie) oraz Wicka (bo minę ma jakby jej psa zabili) uzbrojona urok osobisty Johna Rambo wyrusza uwieść amerykańskiego agenta.  


Kinga: To, co miało być chyba ciekawym zabiegiem, charakterystycznym dla każdego filmu opartego na intrygach i zimnych wojnach, tu wprowadziło straszny chaos. Główna bohaterka albo zmienia zdanie, albo udaje, że je zmienia, aby wzbudzić zaufanie strony A, tak naprawdę współpracując ze stroną B, ale tak, żeby strona B myślała, że jednak Dominika jest po stronie A… Pewnie już się zgubiłeś, ale absolutnie nie wracaj do tego zdania, bo ma ono tyle samo sensu, co decyzje podejmowane przez naszą Jaskółkę. I chociaż teoretycznie na końcu wszystko się wyjaśnia i mamy tu typowy zabieg, dzięki któremu przez cały czas nie wiemy, o co chodzi, aby pod koniec główny bohater sam nam to wyjaśnił. W tym przypadku jednak niekoniecznie mamy możliwość podążania za fabułą i prób rozgryzienia wszystkiego samemu.

Sama szkoła dla „Jaskółek” też wydaje mi się jedynie dziwnym i zupełnie niepotrzebnym fillerem. Nie dość, że nasza „atrakcyjna” agentka niczego się tam nie nauczyła, to do tego umiejętności, które miała nabyć, nie przydały jej się przez resztę filmu ani razu.

Ego: Wprowadzenie zamieszania poprzez postaci grające na kilka frontów, niedopowiedzenia, które stają się jasne dopiero z szerszej perspektywy czy odsłanianie kart dopiero w ostatniej chwili. To bez wątpienia obowiązkowe elementy kina szpiegowskiego. Kolejnym jakże oczywistym punktem wyjścia jest nieprzerwanie trwająca zimna wojna między USA a Rosją. Dorzućmy do tego romans z atrakcyjnym wrogiem i podróż do co najmniej jednego pięknego europejskiego miasta i mamy niemal gotowy materiał. Zanim jednak zaczniemy kręcić, przydałaby się wizyta na strzelnicy i drobny trening z bronią. Jednak to nie Jennifer dostała spluwę. Ktoś za tarczę strzelniczą obrał fabułę filmu, bo ma ona w sobie takie dziury, jakby ktoś mierzył do niej z Kałasznikowa. Historia Dominiki jest tak niesłychanie naciągana, że już żadne późniejsze zabiegi nie są w stanie tego zatuszować.

Niestety wszystkie te zabiegi to seria strzałów w kolano przy użyciu całego magazynku. Walka między dwoma mocarstwami występowała niemal w każdym filmie szpiegowskim. Dzięki zderzeniu zupełnie odmiennych światów, czyli amerykańskiej błyskotliwości i rosyjskiej gruboskórności, motyw w zasadzie zupełnie się nie nudzi, czy to w książkach, czy filmach. Jest on tak prosty w obsłudze, że wręcz nie sposób sobie z nim nie poradzić. Ktoś jednak wpadł na świetny pomysł i w rolach rosyjskich agentów umieścił amerykanów i Brytyjczyków, co jest bolesne tym bardziej, że cała akcja filmu dzieje się we wschodniej Europie. Nawet Jeremy Irons, który przecież świetnie zagrał Niemca w „Szklanej Pułapce”, nie mógł wykorzystać w pełni swoich predyspozycji, bo kazano mu założyć kombinezon, który miał udawać mundur. Od udawanego na siłę akcentu, który w każdym zdaniu od rosyjskiego przechodził w naturalny angielski, bolały uszy. Na dodatek mieliśmy jeszcze wątek miłosny, który zdawało się, miał być dla filmu znaczący. Liczę na Twoją wrażliwość i ocenę tego związku, pozostawiam dla Ciebie, bo ja naprawdę nie wiem co powiedzieć.


Kinga: W kwestii językowej ten film ma jeszcze jedną poważną wadę – pomijam już fakt, że aktorzy bardzo nieudolnie próbują mówić z rosyjskim akcentem. Chcę natomiast zwrócić uwagę na to, że akcja dzieje się w co najmniej trzech krajach Europy Środkowej i Wschodniej, a mimo to nikomu nie przeszkadza porozumiewanie się po angielsku. Mało tego – traktują to jako coś całkiem normalnego. Więc kiedy przypadkiem zechcesz otworzyć konto w austriackim banku, możesz być spokojny – nikt nawet nie pomyśli, żeby powiedzieć Ci coś po niemiecku. Widziałam masę filmów, które dzieją się na przestrzeni kilku krajów i twórcy najwidoczniej zdawali sobie sprawę z tego, że rozmawianie ciągle w tym samym języku może wydawać się widzowi dość nienaturalne. Niestety pan Lawrence i jego świta uznali, że to kwestia niegodna dopieszczenia.

Spytałeś, co myślę na temat związku, który się w „Czerwonej Jaskółce” przewija i przyznam, że musiałam obejrzeć zwiastun tego filmu, żeby przypomnieć sobie, gdzie w tym całym chaosie znalazło się miejsce na jakiś romans. I faktycznie, w filmie pojawia się połączenie Wolverine’a i Kuby Błaszczykowskiego, który trochę poluje na nią, trochę ona na niego. I tak naprawdę żaden z tych wątków nie jest w mojej ocenie wystarczająco dobrze zorganizowany. Intrygi giną w kolejnych intrygach, a „związek” jest potratowany maksymalnie bezuczuciowo. Niestety, może Cię zawiodę, ale nawet moja wrażliwość nie dała rady obronić tego nieporozumienia.

Muszę też przyznać, niezwykle subiektywnie, że ze wszystkich aktorek, którymi dysponuje Hollywood, Jennifer Lawrence jest niemal najgorszym wyborem. I o ile w miarę akceptuję ją w filmach takich jak „Igrzyska Śmierci”, oglądanie jej półnagiego lub nagiego ciała przez prawie dwie i pół godziny to dla mnie odrobinę za dużo. Do tego muszę przyznać, że odgrywanie roli ponętnej i atrakcyjnej trochę jej nie wyszło. Chyba że masz inne zdanie, chętnie zobaczę jakiś kontrargument.


Ego: Nie tylko romans „mały agentów” był w ich wykonaniu bezuczuciowy. O ile dało się jeszcze zrozumieć, że Dominice w roli szpiega brak doświadczenia, przeszkolenia i powołania (co w sumie mogłoby być ciekawą odmianą) to byłem przekonany, że Nate będzie dla niej jakąś przeciwwagą. Amerykański agent, wstępując na służbę, z całą pewnością marzył o tym, że w przyszłości będzie drugim Jamesem Bondem lub Ethanem Huntem. Niestety chłopięce marzenie się nie spełniło, a Nash minął się z powołaniem. Zamiast szpiegiem powinien zostać konsultantem w sklepie meblowym. Zaledwie po dwóch scenach znajomości, nieprzymuszony postanowił opowiedzieć obcej osobie o celu swojej misji. Statuetka dla agenta specjalnej troski wędruje do...

Skoro nie ma zwrotów akcji, pościgów, wybuchów i strzelanin, wszystko wskazuje na to, że daniem głównym będzie ten nieszczęsny związek, który miał zatrząść w posadach całym szpiegowskim światem. Nie, żebym był jakimś ekspertem w kwestiach sercowych czy łóżkowych, ale zgodziliśmy się co do tego, że nie tak wygląda to w prawdziwym życiu. Nie dość, że znajomość trwała zaledwie kilka ujęć, to między bohaterami nie było żadnych emocji, a w udziale przypadły im najbardziej tekturowe dialogi w całym filmie. W tym momencie przypomina mi się Brosnan, który potrzebował jednego uwodzicielskiego spojrzenia, aby po zaledwie jednym cięciu wylądować w łóżku z Halle Berry. A ile w tych kilku sekundach było emocji.

Rozumiem Twoją chęć odwołania się do moich niejednokrotnie świńskich uwag, ale szukanie jedynych walorów tak słabego filmu w prezencji aktorki nie jest nawet ostatnią deską ratunku. Lawrence do roli uwodzicielskiego szpiega pasuje równie dobrze, jak Freddy Krueger do roli opiekunki dla dzieci. Chyba że kogoś kręcą zagubione i bezbronne dziewczynki, wtedy czar Jennifer rzeczywiście może zadziałać.


Kinga: Z tym czarem uszczypnąłeś kolejnej kwestii, która dla mnie była sporym nieporozumieniem. Dominika dostaje ode mnie order najbardziej nieokreślonej postaci ostatnich lat. W jednej scenie stara się być uwodzicielska, kusi i oferuje, co tam ma, w kolejnej jest skromna, zagubiona i wyraźnie skrępowana zaistniałą sytuacją, aby za 30 sekund znowu przypomnieć sobie, że uczyła się być Jaskółką. Nie mogę też nie zauważyć wyjątkowo zdewastowanej gry aktorskiej. Bo o ile Lawrence można wybaczyć baletowe braki, to nieumiejętność chodzenia o kulach tak, żeby wyglądało wiarygodnie dla widza, to już spore uchybienie i subtelna wskazówka dla producentów kolejnych filmów. Ta pani musi się jeszcze dużo nauczyć.

Mieliśmy już w kinach Różową Panterę, Czarną Panterę, Czarnego Łabędzia, aż w końcu pojawiła się Czerwona Jaskółka (albo wróbel, zależy, którą wersję tytułu weźmiemy pod uwagę). Wygląda więc na to, że kolorowe zwierzęta to dość popularny temat w kinematografii, ale przy tym niestety z reguły dość przeciętnie zrealizowany. „Red Sparrow” nie należy do produkcji, z którymi chciałabym spędzić wieczór jeszcze raz, niemniej jednak ilość pozbawionych sensu i logiki sytuacji, nieudolne naśladowanie rosyjskiego akcentu i najgłupsza śmierć roku sprawiły, że byłam tak zażenowana, że ostatecznie wyszłam z kina rozbawiona całą tą farsą. Dlatego ode mnie Jaskółka dostaje 5/10. Tak na zachętę.

Ego: Francis Lawrence w swojej nowej produkcji najpewniej próbował zrobić „Igrzyska Śmierci” dla dorosłych. Przy okazji, wbija się w nowy trend i przedstawia silną i niezależną bohaterkę, która wkracza do świata od lat zdominowanego przez mężczyzn. Chwała mu za to, że sięga po książkę Matthewsa i próbuje tym sposobem nieco urozmaicić temat. Czy jednak dokładnie takich bohaterek chcę i potrzebuje kino? Jennifer Lawrence dostaje do ręki oręż, z którego ewidentnie nie potrafi skorzystać. Jej nieporadność nie jest jednak najgorszym elementem, ponieważ w filmie niechlujne jest niemal wszystko. Rosyjskie postaci wypadają sztucznie, romans w tle tak jak cała aktorska gra pozbawiony jest uczuć, a fabuła jest naciągana w każdym miejscu, tak mocno, że rwie się od początku do końca. „Czerwona Jaskółka”, zupełnie jak gra Lawrence, jest bezpłciowa i wydaje się stworzona od niechcenia, bo to by mieć szanse popłynięcia na fali nowej kinowej mody. Ode mnie jedynie 3/10.


niedziela, 4 marca 2018

Gabinet Strachu #22: Rytuał (2017)

Gabinet Strachu #22: Rytuał (2017)

Wybieranie drogi na skróty okazuje się zazwyczaj kiepskim pomysłem. W filmach zawsze kończy się nadkładaniem drogi i okazją do użycia żartów w kategorii: „Ty to nazywasz skrótem!”. W horrorach natomiast to stuprocentowa szansa na dotkliwe okaleczenia lub bolesną śmierć. Jeden z bohaterów „Rytuału” wypowiada bardzo mądre słowa, że „Gdyby skrót rzeczywiście był skrótem, ktoś wyznaczałby tędy szlak”. Mądrość dociera do mężczyzn jednak zbyt późno i stają oni w obliczu niebezpieczeństwa ukrytego gdzieś w głębi lasu. W tym momencie pojawia się pytanie: Czy będziemy teraz śmiertelnie przerażani, czy może pozostanie mam wycieczka krajoznawcza po lesie. 

Luke, Huth, Dom i Phil są dobrymi przyjaciółmi, którzy mają dla siebie coraz mniej czasu. Kiedyś głównie imprezowali i pili na umór przy każdej okazji (a my musimy wierzyć im na słowo, bo niewyraźne i przygnębione twarze sugerują, że kryzys wieku średniego właśnie zatrzymał się na wycieraczce i już puka do ich drzwi). Ostatnim desperackim oddechem młodości planują niezwykłą wyprawę, dzięki której znów poczują wiatr w rzednących powoli włosach. By uczcić swojego zmarłego przyjaciela, decydują się na sprawdzenie swojej męskości podczas podróży po dzikich szwedzkich górach.



Czym jednak byłaby taka wyprawa, gdyby w końcu ktoś nie skręcił sobie kostki. Zmuszeni do pośpiechu mężczyźni decydują się na podróż przez las, w którym znajdują opuszczone chaty, dziwne symbole i wiszące na drzewach truchła zwierząt. Coś żyje ukryte w mroku drzew, obserwuje i zapewne wkrótce zacznie polowanie. Co takiego piszczy w trawie, pozostaje jednak długo tajemnicą, bo producenci uznali, że okoliczności natury sprzyjają wylewności i rozpoczynają się rozmowy, kłótnie, wyrzuty, przepychanki, wypominania, narzekania... i tak dalej, i tak dalej. Panowie, zamiast gotować się od testosteronu i adrenaliny zaaplikowali sobie najwyraźniej estrogen. Kulawi bohaterowie na szczęście nie pretendują nawet do roli najciekawszego elementem filmu. Gdy oni pałętają się po lesie, cała reszt zdecydowanie próbuje nadrabiać niedostatki.

Pierwszym elementem, który wprowadza odpowiednią atmosferę, jest sam las. Skąpany we wczesnojesiennych przygaszonych kolorach (chociaż na północy równie dobrze mógł być to środek lipca) z przejmującą ciszą, której nie przerywa nawet śpiew ptaków. Jest jednym z tych miejsc, w którym na pewno nie chcielibyśmy się znaleźć sami (niezależnie od pory roku czy dnia). Nieprzyjemną atmosferę i delikatny dreszcz wywołuje również ścieżka dźwiękowa. W tym przypadku twórcy nie żałowali i nie przebierając w środkach, za pomocą oprawy muzycznej chcą wywołać jak najmocniejszy efekt. Chociaż soundtrack jest przejmujący, nieprzyjemny i niepokojący (na dodatek najlepszy, jaki słyszałem ostatnio w horrorach) to wydaje się mocno rozdmuchany. Z takim podkładem muzycznym na ekranie można by spodziewać się co najmniej Drakuli w rozwianym płaszczy, który na wzgórze wjeżdża na wilkołaku. Zamiast tego oglądamy nieco szamoczących się po lesie głównych bohaterów, co początkowo absolutnie ze sobą nie współgra.



Film nie należy do tych, które skupiają się na starannym budowaniu napięcia. „Rytuał” uderza raczej z przyczajenia dobrze wymierzonym sierpowym, by po chwili schować się w krzakach i przez jakiś czas nie dawać po sobie znaku życia. Senne wizje, miejsca kultu i dziwne symbole. Film wprowadza stopniowo coraz dziwniejsze elementy, budując niemal magiczną atmosferę oraz mnożąc pytania. Z czasem klimat się zagęszcza, jednak ścieżka przez las, którą obrali producenci, nie wiedzie widza w ramiona mrocznego i tajemniczego thrillera z pogranicza horroru, ale rzuca nas wprost do świata… wiedźmina? Gdy w tle tuż za bohaterami pojawiała się sylwetka tajemniczej istoty, pierwsza rozbrzmiewająca w mojej głowie myśl brzmiała: „ktoś tutaj ewidentnie dużo czasu spędził z polskim RPG-iem”.

Film z minuty na minutę coraz bardziej przypomina brutalny crossover „Czerwonego Kapturka” oraz „Jasia i Małgosi” dla dorosłych. Dlaczego w takim razie tak ciężko jest przy nim wysiedzieć w skupieniu i zainteresowaniu? Tutaj niczym echo powraca kwestia głównych bohaterów. Nieciekawi i bez polotu bardzo przypominają pozbawionych instynktu samozachowawczego nastolatków z miałkich slasherów. Chociaż w stosunku do nich wypadają nawet gorzej, bo są całkowicie bezbarwni.


Przez zdecydowaną większość filmu jesteśmy skazani na towarzystwo „zabawnych staruszków”, którzy ciągle wspominają o alkoholu i imprezach (bo przecież w ich wieku jest to takie zabawne). „Rytuał” na szczęście okazał się jednym z tych niewielu filmów, w których dotrzymanie do końca popłaca. Nie każdy jednak będzie z wystawionego rachunku szczęśliwy. Ostatnie minuty bowiem już całkowicie zamieniają klimatyczny horror na fantasy. Dlatego niczym słup stojący przed wejściem do lasu ostrzegam: Dla tych którzy preferują klasyczne dobrze zbudowane kino grozy z dużą domieszką niepokojącego thrillera, polecam szlak „czerwony”, czyli ominąć tytuł szerokim łukiem, bo gdy wszystko zacznie się wyjaśniać, z powodu irytacji może dojść nawet do krwawienia z nosa. Tych wszystkich, którzy należą (wraz ze mną) do radykalnej grupy szczycącej się wielkim transparentem „Horror to powinien mieć wątek fantastyczny” jakkolwiek to zabrzmi, zachęcam do tego, żeby weszli głębiej, dla tych kilku minut przyjemności warto.

Egoistyczna ocena:



sobota, 3 marca 2018

Ladies and Gentlemen, the nominees are...

Ladies and Gentlemen, the nominees are...


Kinga: Początek roku zawsze oznacza szereg niezrealizowanych postanowień, sprzątanie ozdób świątecznych i wybieranie „najlepszego” pod różnymi względami filmu z roku poprzedniego. „Najlepszego”, bo oscarowa komisja zdaje się mieć swój własny algorytm, według którego wybiera produkcję czy twórcę, który ma oficjalnie zostać uznany za odkrycie roku X. Oscary od lat wyglądają podobnie – kategorie wpadają w rutynę, a w każdej z nich znajdziemy kilka tych samych, powtarzających się w nudnym obiegu propozycji. To jednak spore wydarzenie medialne, które w naszym przypadku nie może przejść bez echa. Dlatego stwórzmy własne kategorie i bez zbędnych ceregieli wyróżnijmy zwycięzcę. Jestem bardzo ciekawa, jakie są Twoje typy.

Wojtek: Jestem jedną z tych osób, którym oscarowa atmosfera w ogóle się nie udziela. Wszyscy wkoło pędzą do kin, aby zaliczyć najważniejsze premiery, dyskutują o faworytach i wytykają nieporozumienia wśród nominowanych. Mnie jednak zupełnie nie pociąga na ogół ciężka i poważna atmosfera większości filmów (widać nadal nie dojrzałem do poważnych tematów) a jedyne co mogę z zainteresowaniem obserwować to te nieco mniej ważne kategorie, gdzie pojawiają się „Gwiezdne Wojny”, „Strażnicy Galaktyki” czy „Logan”. Z pewnością chciałabyś zmusić mnie do obejrzenie najważniejszych tytułów i pisania teraz o naszych faworytach, ale zmagania z przekonaniem mnie musiałabyś zacząć dużo wcześniej. Dlatego teraz pozwolimy, aby do głosu doszły nasze wewnętrzne beztroskie dzieciaki. Gdy inni dyskutują która historia bardziej dramatyczna, z głębszym przesłaniem i lepiej zrealizowana, my podyskutujemy o tytułach, przy których, w ubiegłym roku, bawiliśmy się najlepiej. Zaczynajmy więc od pierwszej kategorii.

Mimo że stajemy się coraz starsi, to jednak z pewnych rzeczy nie wyrastamy. Nie potrafimy przejść obojętnie obok faceta, który biega po mieście w obcisłym stroju, nosi pelerynie lub w czasach swojej młodości próbował wprowadzić nowy trend, czyli noszenie bielizny na spodniach. Waleczne Amazonki, człowiek w stroju nietoperza, mężczyzna mający problemy z agresją, idealista przebrany za flagę czy genetycznie zmodyfikowany szopowaty, wszyscy oni doprowadzają do niszczenia i dewastowania mienia publicznego, a mimo to kochamy ich i podziwiamy. Na wielkich ekranach jest ich pełno i wszystko wskazuje na to, że będzie coraz więcej. Czas więc wybrać najlepszego (lub najlepszą...albo najlepszych, sama widzisz, że możliwości jest mnóstwo). Zapraszamy na pierwszą kategorię, czyliNajlepszy Film Superbohaterski”.

Kinga: Chociaż w 2017 roku widziałam masę filmów o tym czy innym superbohaterze, niestety niekoniecznie tych najnowszych. Niemniej jednak mój typ był oczywisty od razu po wyjściu z kina. I od razu przygotuję się na wyczerpujący kontrwykład o płytkich gagach i zidiociałych bohaterach, ale jak dla mnie najlepszą produkcją był nowy „Thor”. Może i liczba żartów przewyższała liczbę dialogów, ale bawiłam się o wiele lepiej niż na przykład na „Czarnej Panterze” w zeszłym tygodniu. Bo o ile na filmie o człowieku przebranym za kota przerobiłam wszystkie pozycje jogi na kinowym fotelu, na kolejnej części przygód człowieka, który biega z młotkiem, siedziałam z pełnym zaciekawieniem. Fabularnie wszystko się zgadzało, ilość nawiązań do poprzednich filmów Marvela była wystarczająca i przede wszystkim w końcu, po kilku dobrych filmach, mamy wielki powrót Wielkiego Zielonego. Jak dla mnie wszystko się zgadza, ale wiem też, że niczym Cię do tej części uniwersum nie przekonam, dlatego też nawet nie będę próbować. Umieram natomiast z ciekawości, co Ty uznajesz za najlepszy film o nadludziach?

Wojtek: W „Thor: Ragnarok” liczba gagów przewyższała nie tylko liczbę dialogów, ale również poziom IQ wielu postaci. Po co Banerowi kilka doktoratów skoro w kluczowym momencie ląduje twarzą na Bifroście zupełnie jak w kreskówce? Już dobrze, nie chcę wracać do tych bolesnych wspomnień z premiery. Jeżeli chodzi o najlepszy zeszłoroczny film o superbohaterach, wśród moich nominowanych znaleźli się oczywiście „Logan” oraz „Spider-Man: Homecoming”. Jednak skoro ostatnia część przygód Wolverina (która była idealnym zwieńczeniem historii) jest nominowana do Oscara w kategorii „Najlepszy scenariusz adaptowany”, to ten tytuł ominę (mam nadzieję, że Jackman nie zrobiły teraz zszokowanej miny jak na rozdaniu Globów). W tym przypadku zwycięzcą zostaje nowy film o pająku, który jest zdecydowanie bardziej klasycznym kinem superbohaterskim. Tom Holland w głównej roli jest bez wątpienia takim Spider-manem, jakiego mogliśmy poznać w komiksach. Postać przez niego grana ma w sobie odrobinę z ciapy i mnóstwo ze śmieszka. Do tego film to świetnie wyważony humor w stylu „młokosa”, mnóstwo popkulturowych nawiązań (Keaton jako człowiek-ptak, chyba nigdy nie zrezygnuje z marzenia o lataniu), zgrabne efekty specjalne i oczywiście gościnny udział Iron Mana. O odmłodzonej cioci May nie muszę już chyba wspominać. Moja Droga, czy przedstawisz teraz nasza kolejną kategorię?



Kinga: Z wielką chęcią, tym bardziej że mocno stuningowana ciotka May, choć całkiem atrakcyjna, odejmuje sporo mojej ocenie. Brakuje mi jednak starej dobrej, wiecznie zmartwionej, komiksowej cioci.Wracając do kategorii, mam dla Ciebie kolejne wyzwanie przy dokonywaniu wyboru.

Popularność Netflixa wzrasta z każdym dniem. Ogromna baza seriali i filmów, z której absolutnie każdy może wybrać coś dla siebie – fan humoru prosto z „Przyjaciół”, miłośnik zagadek i kryminalnych intryg, biografii, produkcji kostiumowych czy opowieści o przybyszach z innego wymiaru. Miniony rok obfitował także w kilka dobrych tytułów, zarówno całkiem nowych, jak i kolejnych sezonów seriali dobrze nam znanych. Weźmy więc je pod lupę, oto kolejna kategoria: „Najlepszy Serial”. Co wyróżnisz spośród swojej prawdopodobnie długiej listy obejrzanych?

Wojtek: Czekaj. Chciałbym skorzystać z okazji.  Zawsze chciałem zrobić coś takiego. Uwaga, światła na mnie. Nominowanymi w kategorii „Najlepszy Serial” są: klasyka Netflixa, klimat, humor i cudowne postaci, czyli drugi sezon „Stranger Things”. Niemiecka precyzja, ciężki i nieprzyjemny klimat oraz niezwykła sieć relacji między bohaterami, równie netfliksowe co poprzednik, pierwszy sezon „Dark”. Boska ekranizacja książki Neila Gaimana, gdzie mitologiczne postaci toczą walkę z technologią, od stacji Starz równie magiczne co wciągające „American Gods”. Ufff...i co ja mam w tym przypadku wybrać? Niestety drugi sezon przygód chłopców z Hawkins, nie był tak dobry, jak poprzedni i w dużej mierze odtwarzał, schemat, który już widzieliśmy. Koniec roku należał zdecydowanie do bardzo mrocznego serialu, który był tak starannie przygotowany i z dopracowaną fabułą tak wciągającą, że nawet język niemiecki w tle nie był odpychający. Wciągnął na długo i trzymał mnie za... (na pewno nie za serce, bo na sympatie nie było tam miejsca), aż do końca. Dla mnie numerem jeden jest „Dark”.

Kinga: Spodziewałam się, że na Twoje podium trafi któryś z nich. I podobnie jak Ty uważam, że drugi sezon ST ledwo dogania pierwszy. Ja za to chciałabym nagrodzić serial, który na pozór jest nudny i statyczny. Sama podchodziłam do niego kilka razy i pierwsze odcinki nie zdobyły mojej sympatii. Później jednak fabuła trochę się rozrosła, a w historii pojawiło się wiele wątków i postaci, które niesamowicie lubię. O mojej bezgranicznej miłości do Winstona Churchilla wie bardzo dużo osób, dlatego też mój order wędruje do drugiego sezonu „The Crown”. Główny wątek królowej Elżbiety jest przytłumiony przez mnóstwo pobocznych historii i historyjek, przez co ani przez chwilę się nie nudziłam. No i oczywiście na plus jest tu klimat lat 50 i polityczne smaczki z tamtych czasów. ST jest w moim rankingu zaraz za nim, jednak historii z Hawkins nie pochłonęłam tak szybko.
Myślę, że to czas na kolejną kategorię. Zechcesz zdradzić, co to będzie?



Wojtek: Wizyta w kinie powinna być zawsze czymś przyjemnym (nie zawsze musi to być zasługa filmu, można przecież zabrać dziewczynę na słabą produkcję i ukryć się w kącie w ostatnim rzędzie). Ważne, żeby z sali wyjść zadowolonym. Jednak uczucia, jakie towarzyszą nam podczas seansu, nie zawsze muszą być pozytywne. Możemy przecież odczuwać przyjemność, gdy jesteśmy przerażeni czy wzruszeni (przecież z przejęcia możne nas rozboleć głowa lub ściskać w żołądku). Są też takie produkcje, które wbijają nas w fotel, powodują napięcie mięśni i wywołują spadek prędkości mrugania, powodując suchość i ból oczu. Nie zawsze bowiem liczą się efekty, kostiumy czy bohaterowie. Czasem najważniejsza jest odpowiednie... napięcie. Kogo nominujesz w kategorii: „Najlepiej wywołane napięcie”.

Kinga: U mnie opcja jest tylko jedna. Po obejrzeniu filmu o uroczej, kosmicznej i śmiercionośnej „mazi”, jeszcze długo nie mogłam wyjść z podziwu, zwłaszcza dla zakończenia. „Life” ma wszystko, czego potrzeba – dobrą obsadę; czarnoskórego, który nie umiera jako pierwszy; ciekawą koncepcję i doskonałe efekty specjalne. Z reguły nie przepadam za filmami typu „Obcy” i nie sprawiają mi żadnej przyjemności, ale ten uroczy gagatek, Calvin, zbudował takie napięcie, że dosłownie nie mogłam się ruszyć i ledwo pamiętałam o tym, żeby oddychać. Świetnie rozpisane postaci i – wspomnę o tym po raz drugi – zakończenie, które, chociaż nieco przewidywalne, pozostawia widza w niepewności i napięciu do ostatniej minuty. Bo oglądając „Life”, miałam napięte absolutnie wszystkie mięśnie. Ciebie na pewno też niejeden film wgniótł mocno w fotel.

Wojtek: Sympatyczny kuzyn Obcego zdecydowanie przypadł mi do gustu i wydaje mi się, że jeżeli dalej będzie rosnąć jak na drożdżach, może jeszcze o nim usłyszymy i przyjąłbym tę wiadomość z radością. Mnie w pamięć zapadł inny tytuł. Analizując ubiegły rok pod kątem filmów grozy, doszło u mnie do sporego rozczarowania. W filmach przeważała masa kiepskich dialogów, fatalne efekty, dziurawe fabuły i pomysły bez polotu. Tytuły, które naprawdę dobrze mi się oglądało, mogę połączyć na placach jednej, odgryzionej ręki. „Zło we mnie” może i miało prostą fabułę i nie straszyło zbyt często wyskakującymi obrazami, miało jednak w sobie niesamowicie gęsty i nieprzyjemny klimat. Muzyka, kolorystyka, niejasna historia sprawiało, że przez cały film w powietrzu unosiła się duszna atmosfera i poczucie niezidentyfikowanego zagrożenia. Film od pierwszej do ostatniej minuty trzymał widza na uwięzi i sprawiał wrażenie, że zaraz coś się wydarzy i fabuła przyśpieszy, utrzymując tym samym ciągły niepokój. Genialna robota, odradzam jednak oglądać się w zimowe wieczory, bo wtedy depresja jest gwarantowana.



Kinga: Na depresję niestety nie mamy czasu, dlatego porzućmy na chwilę gęstą atmosferę wbijających w fotel filmów i przejdźmy do kolejnej kategorii, która wydaje się bardziej przyjazna. Rozmawialiśmy o najlepszych filmach, serialach, ocenialiśmy ich całokształt. Teraz chciałabym, żebyśmy wzięli pod lupę jednostki. W sporej części filmów pojawiają się postaci, które nierzadko ratują całą produkcję. Może się zdarzyć, że sama fabuła nie do końca nas przekona, ale znajdzie się ten jeden bohater, którego pokochamy tak mocno, że cały film staje się bardziej przyjazny i łatwiejszy do przełknięcia. Panie i Panowie, oto kolejna kategoria: Postać, która wzbudziła największą sympatię”.

Wojtek: W tym momencie nie będę się wahał nawet przez chwilę. W tej kategorii moim zwycięzcą jest postać, za którą na początku nie przepadałem i raczej nie życzyłem jej dobrze (co dodatkowo przemawia na jej korzyść). Później zaś stała się obok pani Doubtfire najlepszą opiekunką w historii. Dla mnie zeszłorocznym numerem jeden jest metamorfoza, jaką przeszedł Steve Harrington. Na początku nieprzyjemny zbuntowany dupek, później stał się świetnym i wyrozumiałym kumplem, a moment, w którym doradzał Dustinowi w sprawach wizerunkowo-sercowych poruszył mnie do głębi. Chociaż na początku sam jej to radziłem, to nie mam pojęcia, jak Nancy mogła go zostawić.

Kinga: Wspominałam wcześniej o tym, że Oscary są zdominowane przez kilka wybranych pozycji, ale u nas wcale nie jest inaczej. „Stranger Things” można dopasować w zasadzie do każdej kategorii. Na początku długo się zastanawiałam, czy bardziej pokochałam mini Groota z drugiej części „Strażników Galaktyki”, czy nugatożernego Darta prosto z Hawkings. Później stwierdziłam, że jednak postawię na bardziej „ludzkich” bohaterów. No i tu pojawia się ST i kolejny dylemat. Czy trochę fajtłapowaty Bob, dla którego cała ta misterna historia była dobrą zabawą Willa i jego najbliższych, skradł moje serce na tyle, aby otrzymać tytuł najsympatyczniejszego? Chyba jednak nie. Zdecydowanie jest ktoś, całkiem niedaleko, dla kogo nie tylko – jak to mówią – skoczyłabym w ogień, ale na pewno nie odmówiłabym mu tańca na balu w ostatnim odcinku. Dustin jest najbardziej pozytywną postacią, jaką spotkałam w jakimkolwiek serialu czy filmie w ostatnim czasie. Jest uroczy, trochę niezdarny (to mnie zawsze rozczula), ale robi wszystko, aby pomóc przyjacielowi, bez względu na to, czy jest nim w danym momencie bardziej Will, czy Dart. No i oczywiście ostatnie sceny drugiego sezonu i to zabawne „mruczenie” – jak można takiego nie pokochać?



Wojtek: Wpadnę teraz w trochę doniosłe tony, ale i chwila tego wymaga, bo właśnie dotarliśmy do ostatniej kategorii. Jak wiadomo nie może być światła bez ciemności. Ile jest warte dobre, jeżeli w pobliżu nie ma zła? Po co nam zajebiści superbohaterowie, ich odwaga i wola walki, jeżeli nie muszą się oni zmierzyć ze swoim największym wrogiem. O czarnych charakterach pisaliśmy już ostatnio [tutaj], ale teraz pora wynagrodzić najczarniejszych (bo najgorszy nie pasuje) z ubiegłego roku. Panie i panowie, przed nami Najlepszy Czarny Charakter”.

Kinga: Z czarnymi charakterami zwykle jest tak, że ostatecznie się ich lubi. Nawet doszliśmy do takich wniosków ostatnio. Dlatego tym razem postanowiłam wyróżnić bohatera, którego niekoniecznie można nazwać czarnym charakterem, ale którego wyjątkowo udało mi się znienawidzić. Przy tej okazji po raz pierwszy wspomnę o filmie polskiego pochodzenia. „Exterminatorem” zainteresowałam się przez tematykę i uznałam, że to na polskim rynku będzie coś świeżego. I faktycznie film nie jest zły, jednak przez większą część czasu spędzonego na sali kinowej nie mogłam oprzeć się poczuciu, że zaraz uderzę czymś pana Wirskiego. Jego niesamowite umiejętności wazeliniarskie, jakie prezentował przed panią burmistrz i wieczne rzucanie kłód pod nogi głównym bohaterom sprawiło, że nie mam dla niego żadnego dobrego słowa, żaden pozytywny epitet nie jest w stanie go opisać. A na całą resztę jest mimo wszystko trochę za wcześnie.

Wojtek: Rodzice powtarzali, żebym nigdy nie brał słodyczy od nieznajomych. Nie wspominali natomiast nic na temat czerwonych baloników wypełnionych helem. Chociaż clowny ze swoim urokiem osobistym mają problemy z rozbawieniem publiczności, to z przerażaniem małych dzieci idzie im już świetnie. Roztańczony Pennywise z odświeżonej wersji „To” początkowo był całkiem sympatyczny (nawet w momencie, gdy jego twarz pojawiła się w odpływie burzowym), że bez wahania wziąłbym od niego nie tylko cukierki, ale i twarde narkotyki oraz kredyt na mieszkanie. Potem jednak przy użyciu sporej ilości efektów specjalnych sprawia, że nie marzenia, ale najgorsze koszmary stały się prawdą. Z niepokojącym uśmiechem na ustach sam jeden zamienił się w mozaikę motywów z najlepszych filmów grozy w historii.


Co prawda nie mieliśmy do dyspozycji czerwonego dywanu. Nie było eleganckich kreacji (a przynajmniej nie u wszystkich), błysku fleszy oraz figurki pozłacanego półnagiego mężczyzny trzymającego własny miecz w dłoniach. Nie było nawet komisji, która oficjalnie podjęłaby jakieś sensowne werdykty. Mieliśmy jednak swoich zwycięzców, którzy, nawet jeżeli nie zostali na żadnej gali wyróżnieni, to pozostaną naszymi faworytami. Każdy z pewnością w ubiegłym roku trafił przynajmniej raz na naprawdę dobry film, a jeżeli mu się nie udało? Cóż... to trzymamy kciuki za następny.


Copyright © 2016 Redaktor Ego , Blogger