czwartek, 30 listopada 2017

Gabinet Strachu #18 - Eleganckie straszenie

Gabinet Strachu #18 - Eleganckie straszenie

Harry podczas swojej pobytu w Hogwarcie miał styczność z wieloma magicznymi stworzeniami: majestatycznymi smokami, niebezpiecznym bazyliszkiem, wilkołakiem czy słodko wabiącym się cerberem. Ze spotkania z Jęczącą Martą wyniósł za to tyle doświadczenia w dziedzinie kontaktów z duchami, że po opuszczeniu murów szkoły z uniesionym czołem, wypiętą piersią i bez oznak strachu stanął naprzeciw upiora o wiele mniej przyjemnego niż, narzekająca i irytująca nastolatka. Jeżeli ktoś tym momencie liczy na jakiś fanfik o młodym czarodzieju, to źle trafił. Jeżeli ktoś liczy na tekst o nastawionym na rozrywkę horrorze ze sztuczną krwią w roli głównej, idiotycznych głównych bohaterach czy straszydłach powstałych po godzinach pracy z efektami specjalnymi, trafił jeszcze gorzej.

Młody kancelista Arthur Kipps przyjeżdża do leżącej na uboczu wioski, w której musi zająć się uporządkowaniem papierów zmarłej niedawno klientki. Niemal wszyscy mieszkańcy, nad wyraz pozbawionej uroku, miejscowości, traktują go ze sporą dozą niechęci i aż nazbyt wyraźnie dają mu do zrozumienia, że nie jest wśród nich mile widziany. Dodatkowo dom, w którym przychodzi mu szperać w stosach pożółkłych papierzysk, nie dość, że znajduję się na nieprzyjemnych osnutych mgłą bagnach, to dziką lokatorką trzeszczącej posiadłości jest upiór tajemniczej kobiety w czerni. Po krótkim przeglądzie okazuje się, że mamy gotowy zestaw do klasycznego straszenia zaczynając od opuszczonego domu poprzez nieprzyjemną i depresyjną pogodę po trawione przez szaleństwo wioskowe społeczeństwo. Czy jednak oznacza to, że pora założyć płaszcze przeciwdeszczowe w obawie przed krwawą ulewą albo przygotować się na pojawiające się z częstotliwością stacji metra kolejne jump scare? Wychodzi na to, że na początku XX w. straszenie wyglądało zupełnie inaczej.


James Watkins, tworząc remake filmu z 1989 roku, postanowił posłużyć się niezwykle dokładnym sitem i oddzielić to, co w horrorze znaleźć się powinno by stworzyć świetny klimat, od tego, co w filmach z tej kategorii dostarczyć ma jedynie rozrywki dla prostej gawiedzi. I zabieg ten wykonuje naprawdę skrupulatnie. Najbardziej ma straszyć i przerażać nie tytułowa kobieta, chociaż ta jest świetnie ucharakteryzowana, a sama lokacja, jaka została wybrana. Szare, zniszczone i trzeszczące domostwo stojące na odstraszających bagnach pokrytych mlecznobiałą mgłą, jakby tego było mało, wystarczy przekroczyć próg domostwa, żeby było jeszcze „przyjemniej” podniszczone sprzęty i książki pokryte kurzem i pajęczynami, skrzypiące deski i wyjące rury, a wszystko to skąpane w mroku, którego nie da się przeniknąć wzrokiem. Pośrodku tego wszystkie zaś Arthur, ze zbolałą miną pełną smutku i życiowego zmęczenia, któremu towarzyszy jedynie tańczący przy lekkim ruchu powietrza płomień z świecy. Całość sprawia wrażenie jeszcze bardziej odludnej, ponurej i złowrogiej za sprawą dbałości o najdrobniejszy detal mający przenieść widza do pierwszej połowy XX w. "Kobietę w czerni" z Radcliffem warto zacząć oglądać dla samej niesamowitej i dopracowanej atmosfery, bo w takich warunkach można by wybaczyć każdemu drętwą czy dziurawą fabułę.


Sam główny bohater nie jest zwykłą pozbawioną charakteru czy historii postacią, której jedynym celem miało być przybycie do miasta i stanie się workiem treningowym dla paranormalnej sił. Kipps nie czeka, aż przydarzy mu się coś złego, bo w zasadzie przybywa on już ze swoim bagażem emocjonalnym. Dramat po utracie żony, bezsilność, tęsknota oraz miłość do syna, która nie jest w stanie przebić się przez jego poczucie straty, pozostają z bohaterem do samego końca, rysując się wyraźnie na jego twarzy, jeszcze bardziej podbijając klimat. Watkins tak próbuję operować historią, aby na pierwszy plan wydobyć smutek głównego bohatera. Pojawia się tu jednak pewna bolączka filmu. Sam Radcliffe, swoją aparycją, do roli pasuje wyśmienicie. Czar niestety pryska, gdy zaczyna się odzywać. „Kobieta w czerni” była jego pierwszą poważną rolą po Harrym Potterze, po którym to przyległa do niego metka młodego czarodzieja. Nic więc dziwnego, że aktor starał się jak mógł by wypaść dobrze. Starał się jednak momentami zdecydowanie za bardzo i niemal każda wypowiedziana przez niego kwestia jest przedobrzona, przez co mało autentyczna. W zasadzie wypada on o wiele lepiej, gdy nic nie mówi, a gra jego dotknięte przez życie oblicze.

„Kobieta w czerni” w wykonaniu James Watkins, nie jest horrorem, który dostarczy rozrywki. Jest to dzieło utrzymane w melancholijnym i depresyjnym klimacie, w którym oszczędza się na efektach specjalnych, dla oddania jeszcze lepiej samego klimatu. O wiele lepiej pasującym określeniem będzie w tym przypadku kino grozy, bo o ile te pierwsze produkcje tak bardzo chcą przerażać, że momentami aż śmieszą, niewiele jest filmów, które chcą się do człowieka dobrać „od środka” i złapać go za serce scenerią, historią, klimatem i niekiedy niezupełnie szczęśliwym happy endem, a "Kobieta w czerni" nie dość, że doskonale pod tym względem wypada, to straszy zupełnie jak XX-wieczni dżentelmeni — niezwykle elegancko.


wtorek, 28 listopada 2017

Gabinet Strachu #17 - Dalton w Krainie Zmarłych

Gabinet Strachu #17 - Dalton w Krainie Zmarłych

Projekcja astralna, znana również jako OBE (out of body experience), to wrażenie postrzegania świata spoza własnego ciała fizycznego, dająca możliwość dowolnego przemieszczania się i obserwacji, w czasie gdy ciało spoczywa "wyłączone" kilka kroków dalej. Chociaż, brzmi to, jak rasowe sci-fi, jest to umiejętność, której podobno może nauczyć się każdy. Wystarczy poćwiczyć świadome śnienie, a to zacząć trzeba od zapamiętywania, tego, co nam się śniło. Dla mnie problem pojawia się już w tym momencie, bo jakoś nie specjalnie mam ochotę wracać do snów, w których ulice dosłownie zamieniają się w rzeki krwi albo tych, po których budzę się zmęczony jak po solidnym bieganiu, bo tylko dzięki koszmarnemu wysiłkowi i odrobinie szczęścia udało mi się uniknąć nakłucia lędźwiowego za pomocą zardzewiałych kilkunastu centymetrowych gwoździ. Niektórzy mają na tyle szczęścia, bądź nieszczęścia, że rodzą się już z możliwością podróży poza ciałem, tak jak Dalton Lambert, przysparzając tym samym swoim rodzicom mnóstwo nerwów i strachu.

Młode małżeństwo, wraz z trójką dzieci przeprowadza się do nowego ogromnego domu. Jeszcze podczas rozpakowywania pudeł coraz więcej zdarzeń zaczyna wskazywać na to, że nowemu miejscu daleko jest od marzenia, jakim miało się stać. Przez krzyk, płacz i gwar dzieci przebijają się pukanie, stukanie i pomruki, a zwabiony na strych jeden z synów, najpierw tłucze sobie nieprzyjemnie kolano, a dzień później zapada w tajemniczą śpiączkę. Nie jest to jednak koniec tragedii dla rodziny Lambertów, a prawdziwy horror dopiero się zaczyna. No dobra, może z tym prawdziwym horrorem to trochę przesadziłem, bo dość klasycznie jest jedynie na początku, a im dłużej pozostajemy z „Naznaczonym”, tym bardziej odchyla się od pewnych standardów. Pojawiające się jak w zegarku kolejne widy i przewidzenia, które znikają, zaraz, gdy spojrzy w ich kierunku więcej niż jedna osoba, nie straszą za sprawą charakteryzacji, która prezentuje się raczej przeciętnie, czy też niezwykłości lub budowanego napięcia. Wszystko, co ma nasz wystraszyć, pojawia się w akompaniamencie przejmującej muzyki, która niespodziewanie i z pełną mocą eksploduje z siłą granatu, by poranić nasze bębenki na tyle dotkliwie, że nie sposób przegapić momentu, w którym mieliśmy być zdjęci grozą. W takiej sytuacji wzdrygnie się nawet ktoś, kto na horrorowe zagrywki jest całkowicie odporny. Mimo tak prostych, że niemal prostackich chwytów „Naznaczony” rozgrywa to w taki sposób, że nadal sprawia wrażenie filmu na poważnie i trudno odmówić mu pewnej powagi.


Naszym przekonaniem czy, aby na pewno mamy do czynienia ze zwykłym horrorem, może zachwiać scena, w której z pomocą młodemu małżeństwu przybywa ekipa ghostfacers w stylu świadków Jehowy, którzy tak trącą kiczem i amatorszczyzną, że dałbym sobie niemal rękę uciąć, że film zacznie być od tego momentu kiepskim żartem. „Naznaczony” nadal jednak ma w sobie takie części składowe, które trzymają produkcję na właściwym torze i groteska, jaka zaczyna się powoli sączyć to z jednej, to z drugiej strony, jest sprytnie utrzymywana w rydzach, nie pozwalając w żaden sposób wpłynąć na klimat, który mamy od początku. Nie wiadomo, w jakim stopniu wynika to ze śmiertelnie poważnego i profesjonalnego podejście aktorów, obsadzających główne role, a ile w tym było celowego zabiegu samego reżysera. Nawet w momencie, gdy pomagające rodzinie medium zakłada na twarz maskę przeciwgazową, by porozumieć się z niematerialnym bytem zagrażającym Daltonowi, trudno było mi to wyśmiać, mimo że wyglądało i brzmiało to dość absurdalnie.


James Wan „Naznaczonego” traktuje jak pole do drobnych eksperymentów, z jednej strony czerpie garściami z pudła z cudownościami kina grozy. Mamy wielki nawiedzony dom, nieprzyjemną straszą panią, demona przyklejonego w kącie pod sufitem, krwawe odciski na prześcieradle, pogromcy duchów i dziecko, na które czyhają siły nieczyste, brakuje jedynie mięsnych ozdobników i czerwonej brei, ale w tym przypadku chwała mu za to. Bez problemu można obdarować tym wszystkim po kilka filmów. Ukłony w kierunku klasyki zdają się jedynie przykrywką dla innych zagrań, stara się on bowiem przemycić nieco niestandardowych rozwiązań takich jak wprowadzanie fajtłapowatych pomagierów czy z przeniesienia nas z domu na amerykańskich przedmieściach do pałacyku umeblowanego w stylu wczesnego Draculi gdzieś w innym wymiarze. Wan jednak bawi się z materiałem na tyle zgrabnie i z szacunkiem, że nawet tak poważnie brzmiące odchyły pozostawiają film od początku do końca na tym samym poważnym poziomie. „Naznaczony” dodatkowo tworzy zgrabne połączenie horroru z innej epoki, w którym efekty i charakteryzacja cofnęły się do czasów, gdy rządziła guma, z drobnymi współczesnym found footage.

Twórcy pierwszej „Piły” należy się pochwała za coś jeszcze. Pomimo niskiego budżetu, jaki miał do dyspozycji stworzył film o porządnym klimacie i pełnym klasycznych nawiązań, świetnie w ten sposób tłumacząc momentami dające z daleka tandetą efekty. Dzięki żonglerce z pomysłami tworzy coś, co nie jest schematyczne, od czego trudno się oderwać, bo do końca nie wiadomo czy skończy się jedynie na podróżach między wymiarami, a może w kolejnej scenie zobaczymy kolejny klasyczny element, może coś zupełnie nie z tego świata czy gatunku.





Gabinet Strachu #16 - Lustereczko, lustereczko...

Gabinet Strachu #16 - Lustereczko, lustereczko...

Alicja, za pomocą swojego lustra przechodziła do Krainy Czarów, a Zła Królowa swoje wykorzystywała do badań rynkowych, by koniecznie dowiedzieć się, kto jest najpiękniejszy na świecie. Mimo że obie korzystały z podobnego wyposażenia wnętrz, to z całą pewnością, żadna z nich nie chciałby mieć do czynienia z taki podłym i strasznym zwierciadłem, z jakim przyszło zmierzyć się rodzeństwu Russellów. Starcie z dzieciństwa jednak nie rozwiązało sprawy do końca i o wiele starsi bohaterowie, muszę ponownie stanąć do nierównej walki z kawałkiem szkła w pięknej ramie z czarnego cedru. Czy tym razem uda się doprowadzić im sprawy do końca?

Wśród horrorów można z łatwością wyszczególnić kilka ich odmian, do najpopularniejszych należą wszystkie filmy, w których głównym wątkiem jest opętanie przez siły nieczyste, klasyczne ghost-story z nawiedzonym miejscem jak np. opuszczony dom, powodujące mdłości slashery, w których nie liczy się straszenie, a litry przelanej juchy i rozczłonkowane ciała. Do tej kolorowej zbieraniny dodałbym filmy, które z braku lepszego określenia nazwać można mindfuckerami. Taka właśnie próbowała być trochę druga „Piła” bądź będący ostrzeżeniem o zgubnych konsekwencjach eksperymentowania z grzybkami „Shrooms” czy w końcu „Sinister”. I chociaż z pewnością pośród stert nieobejrzanych jeszcze filmów istnieje cała masa takich podczas oglądania których człowiek albo rozkłada ręce w bezradności, nie widząc wytłumaczenia dla tego, co widział albo z rozdziawioną gębą nie może uwierzyć, że ktoś wszystkim tak zakręcił, to „Oculus” pod tym względem wysuwa się na prowadzenie, bo zamiast subtelnie się bawić i podsuwać nam pod nos raz łatwiejsze raz trudniejsze do odnalezienia wskazówki, postanawia od samego początku dorzucić do pieca i zrobić nam pełnoprawne pranie mózgu.


Tim Russell z okazji swoich 21 urodzin opuszcza ośrodek, w którym dołożono wszelkich starań, aby po makabrycznych wydarzeniach z dzieciństwa, zachował swoje zdrowie psychiczne. Godzi się z on z faktem, że w obronie swojego życia zmuszony został do zabicia ojca i może on w końcu rozpocząć normalne życie. W takich chwilach wsparcie najbliższych jest nieocenione, a jedyną rodziną, jaka Timowi została, jest jego siostra. Kaylie jednak, zamiast wyciągnąć do brata pomocną dłoń, chce zniweczyć wieloletnią pracę psychiatrów i za wszelką cenę pragnie udowodnić młodszemu bratu, że za wszystkie ich nieszczęścia odpowiedzialne są siły paranormalne, a dokładnie bardzo stare lustro. Dziewczyna jest zafiksowana na punkcie antyku do tego stopnia, że rzuca w jego kierunku prowokujące teksty w stylu komiksowych superbohaterów, a widza zastanawia czy czasem nie przegapił jakiejś poprzedniej części, bo między elementem domowego wystroju a główną bohaterką jest wyraźna więź i burzliwa przeszłość. Korci, żeby zacząć zadawać pytania, co się stało, a na odpowiedzieć, czekać wcale długo nie musimy, bo wszystko zaczyna nam się wyjaśniać dzięki coraz częściej pojawiającym się retrospekcjom, prowadzonym równolegle z właściwą historią.

„Oculus” z łacińskiego oznacza oko, a w architekturze, nazywany jest w ten sposób okrągły niezamykany otwór, przez który do budynku przedostaje się światło. Wiedząc jednak, że mamy do czynienia z horrorem ciężko spodziewać się, że z naściennego lustra do przedpokoju zaczną wyskakiwać jednorożce, króliczki i pięknie śpiewające ptaszki. Misternie rzeźbiony portal staje się więc bramą dla wszelkiego rodzaju paskud, straszydeł i maszkar? W zasadzie to nie zupełnie. Mike Flanagan od klasycznych rozwiązań nieco się odcina i postanawia część z nich nieco zdemaskować. Zło czyhające na rodzeństwo po drugiej stronie lustra nie przyjmuje bowiem konkretnego kształtu i postanawia, z dzieciakami zabawić się o wiele subtelniej, mieszając im w głowach i to na tyle mocno, że oglądając film sami, możemy się zastanawiać, co jest jeszcze prawdą, a co fatalnym w skutkach widem. Lustro, gdyby mogło, zacierałoby pewnie ręce i śmiało się szyderczo z rodzeństwa, oglądając, jak biedni szamotają się po swoim rodzinnym domu, nie wiedząc, co tak właściwie się dzieje, lecz może ono jedynie wisieć na ścianie i w sumie tyle wystarczy.


Flanagan, zamiast bezmyślnie straszyć i odgrzewać po raz kolejny te same pomysły, buduje atmosferę, może nie do końca mroczną czy nieprzyjemną, ale pełną niepokoju, która rozbrzmiewa w uszach się niczym cisza przed burzą. Z każdym krokiem zbliża się do wybuchowego punktu kulminacyjnego, który nie następuje, ale oczekujemy go i spodziewamy się, że już wkrótce nastąpi. Zamiast straszących wykrzywionych i pokiereszowanych masek z gumy, mamy ciągle powracające i nurtujące nas pytanie, czy to się dzieje na serio, czy to tylko kolejne przewidzenie. Innym plusem „Oculusa” są główni bohaterowie, a byli tacy przynajmniej w pierwszej połowie filmu. Chociaż Kaylie, z jej zaczepkami w stylu tanecznych bitew ze „Step Up” budzi politowanie, później zaczyna punktować swoim niezwykle profesjonalnym podejściem do zdemaskowania paranormalnych zjawisk. Przygotowana na każdą ewentualność bije na głowę wszystkich tych, którzy schodzą do piwnicy, by walczyć z duchami, będąc uzbrojeni jedynie w latarki czy baseballa. Nieco mocniej po ziemi stąpa jej brat, który mimo skrupulatnego przygotowania siostry, jest w stanie w rozsądny sposób logicznie wypunktować dziewczynę wraz z jej listą "dowodów". To starcie wiary w niezwykłe rzeczy z racjonalnym myśleniem było czymś, czego tak bardzo brakuje w tego typu filmach. Kolejnym świetnym zagraniem ze strony reżysera, było pokazanie, co może się dziać, gdy widz „nie patrzy”. Gdy w pokoju wszystkie przedmioty zostały poprzestawiane, nagranie z kamer pokazuje, że zrobili to sami bohaterowie, nie będąc tego świadomymi, wypowiadając kwestie, które sami słyszeliśmy od nich przed chwilą. Chylę czoła i biję brawo, bo w ten sposób widz sam coraz mocniej zostaje wkręcony w grę halucynacji z rzeczywistością.

Jednak chyba nigdy nie może być zbyt idealnie, bo film wykłada się nieco w momencie prowadzenia podwójnej narracji. Obie historie miały w sobie wystarczająco dużo materiału na oddzielne filmy, jednak samo połączenie wydarzeń z „teraz” z tymi z dzieciństwa było rozwiązaniem wciągającym widza i zmuszającym go do obserwacji. Początkowo obie historie sprawnie się przeplatały i podążały właściwymi sobie torami, to jednak im dalej w film, tym bardziej wątki łączyły się ze sobą już do tego stopnia, że bohaterowie obserwowali siebie z przeszłości, a przy szybkich sekwencjach można było pogubić się w rozeznaniu, co, zamiast dodawać smaczku, najzwyczajniej irytowało i drażniło. Cała reszta jednak broni się na tyle sprawnie, że trzeba przyznać Flanaganowi, że zrobił on naprawdę przyjemnie oglądający się film.



poniedziałek, 20 listopada 2017

Gabinet Strachu #15 - Druga młodość obrzydliwości

Gabinet Strachu #15 - Druga młodość obrzydliwości

W 1981 roku Sam Raimi zapisał się na stałe w historii kina grozy, kiedy to na ekranach pojawiło „Martwe Zło”, które stało się filmem kultowym. Właśnie takie filmy w ostatnich latach dotyka moda na wszelkiego rodzaju rebooty, remake czy prequele, które mają wnieść do tytułów nową młodość i świeżość, a za sprawą współczesnej technologii i efektom specjalnym dodać jeszcze więcej... ciężko powiedzieć czego, bo nie zawsze to wychodzi. W tym roku Piła dostała swoje „Dziedzictwo”, Samara powraca w „Rings”, a laleczka Chucky zyskuje swój własny „Kult...”. Parę lat wcześniej dostaliśmy nowe „Coś”, „Friday 13th”, oraz „A Nightmare on Elm Street”. Podsumowując, modzie podlega każdy i nawet martwe zło, chce poczuć się znów piękne i młode.

Spośród wymienionych tytułów „The Evil Dead” na odświeżenie zasługiwało najbardziej. Młody Raimi mając w głowie swoją piekielną wizję, nie zniechęcił się kiepskimi warunkami i środkami, w jakich przyszło mu pracować. Miał on do dyspozycji budżet wynoszący 375 tys. dolarów, podczas gdy takie „Coś” miało rok później startowy budżet w wysokości około 15 milionów. Chęci, zapał, trochę sprzętu i wsparcie znajomych wystarczyło na stworzenie kiczowatego, ale przy tym niezwykle szalonego, dynamicznego i ciekającego krwią okrutnego kina. W przypadku tak podstawowej rozrywki, jaką mają dostarczać filmy gore, wydawać by się więc mogło, że jakiekolwiek odświeżenie w tym przypadku ograniczać się będzie jedynie do poprawienia wizualnej jakości. Wielu jednak z pewnością trzęsło się z niepokoju, gdy na reżyserskim stołku zasiadł w pełnometrażowym debiucie niezbyt znany Urugwajczyk Fede Alvarez i jedynym co mogło ich podnosić na duchu to fakt, że nad jego pracą czuwali Raimi oraz Bruce Campbell. Wbrew pozorom zabieranie się za proste rzeczy wcale nie oznacza, że się czegoś nie zepsuje i chociaż na ekranie zabrakło odważnego i niepowtarzalnego Ash’a to początkujący Alvarez dał sobie świetnie radę.


Grupa młodych ludzi trafia do opuszczonej chatki, gdzieś w odludnym lesie. Jeżeli jakikolwiek opis rozpoczyna się tymi słowami, to już jasne jest, w jaki sposób to się skończy. Oczywiście wśród obozowiczów mamy klasyczny zestaw postaci: jest przystojniak, nerd w okularach, nieśmiała i cichutka blondyneczka, która wolałby być na oazie niż w rozsypującej się chacie gdzieś pośrodku niczego, oraz pyskata niedojrzała laska wyglądająca na ćpunkę. No i w sumie to ostatnie się zgadza, bo właśnie z powodu problemów, jakie przechodzi Mia, wszyscy znajdują się w tak urokliwym miejscu. Brat oraz jej najbliżsi przyjaciele postanawiają pomóc dziewczynie w przetrzymaniu narkotykowego głodu i wyjścia na prostą. W niemym porozumieniu postanawiają on, że nie zawahają się nawet przed przetrzymaniem przyjaciółki siłą nawet wbrew jej woli. Zadanie oczywiście nie jest proste i wcale nie ułatwia go fakt, że w piwnicy, ktoś urządził sobie bardzo przytulne gniazdko. Martwe koty zwisające z sufitu niczym kolorowe łapacze snów i dzwoneczki, nie były wystarczającym ostrzeżeniem dla zespołowego intelektualisty, który postanawia dokładnie przyjrzeć się znalezionej tam tajemniczej księdze. Niech przyzna się każdy, kto z ciekawości nie zajrzałby do środka, aby sprawdzić, co znajduje się w obwiązanym drutem kolczastym i oprawionym w ludzką skórę demonicznym tomiszczu. Mnie aż świerzbiłyby palce na samą myśl o takiej możliwości. Nie ma więc nawet co winić Erica, że przypadkowo wypowiada on zakazane słowa (a napisy ludzką krwią wyraźnie mówiły, że nie wolno), które budzą martwe zło.

Wyraziste i głębokie postaci? Zdecydowanie nie. Wytrwałe i staranne budowanie napięcia? Prawie żadne. Tym się jednak nikt nie powinien przejmować, bo myślą przewodnią filmu jest jak najbardziej paskudne i bardziej wymyślne uśmiercanie kolejnych bohaterów operując przy tym litrami sztucznej krwi. Dlatego też szybko zapominamy o przeklętej księdze, bo głównymi rekwizytami stają się potłuczone lustro, pistolet do gwoździ czy elektryczny nóż do mięsa. Wszystko to doprawione jest demonicznym głosem z głębi przepony oraz dna piekieł i polane zostaje imponujących rozmiarów krwawą breją. Mimo takiej oprawy nie jest to jednak zwykły bezmyślny, krwawy slasher, który tak stawia na wywołanie u oglądających odruchu wymiotnego albo przynajmniej odwrócenia wzroku, że zapomina o budowaniu jakiegokolwiek napięcia. Alvarez dba o odpowiedni klimat i tło całości. Opuszczona chatka nie jest raczej miejscem, gdzie chcielibyśmy spędzić popołudnie, a co dopiero całą noc, a jakby tego było mało, umieszczona jest w cudownie zamglonym lesie, w którym jak w domu czułyby się najgorsze fantazje i koszmary Lovecrafta. Mimo że straszenie i budowanie napięcia z pewnością nawet nie przeszło przez myśl Urugwajczykowi, to takiej lokacji może pozazdrościć mu nie jeden reżyser.


Jak przystało na bohaterów horroru, postaci nie są zbyt ogarnięte, nie prezentują sobą zbyt ciekawej historii i w sumie nie ma się co dziwić w przypadku kogoś, kto zaraz mniej lub bardziej dotkliwie zostanie poszatkowany. Tutaj nie jest inaczej. Wyjątek stanowi jednak Mia, będąca jednym z najlepszych opętań, jakie w ostatnich latach widziało kino. Świetna szaleńcza gra Jane Levy oraz świetna subtelna i dobitna zarazem robota charakteryzacji łączącej w sobie coś z Samary i trochę z Regan w doskonale wyglądającej współczesnej jakości.

Alvarez stanął przed zadaniem dość trudnym. Mimo że założenia filmu były banalne, to jednak i w takich sytuacjach można wszystko zepsuć i przeinaczyć. Współczesna moda na rebooty i remake nie jest też wcale „cudownym darem” dla fanów, bo zazwyczaj za nowymi wersjami idzie poprawa jakości wizualnej, za sprawą cyfrowego postępu, jednak całkowicie zapomina się o jakości pod kątem klimatu czy historii. Reżyserowi jednak należy się jak najlepsza nota, bo współczesne „Martwe Zło” jest czymś, co z pewnością długo będzie mieściło się w czołówce horrorów, może nie ma co rywalizować z klasykami, to jednak deklasuje większość współczesnych straszydeł. Piszę to jednak z perspektywy współczesnego miłośnika takich klimatów, lecz i wielcy fani znajdą coś dla siebie. W filmie wiele jest nawiązań do oryginalnej wersji, takich jak płynąca po lesie kamera z perspektywy demona czy piła mechaniczna, oczywiście w kolorze krwawej czerwieni.



wtorek, 14 listopada 2017

Gabinet Strachu #14 - Wypuścić czy nie wypuścić?

Gabinet Strachu #14 - Wypuścić czy nie wypuścić?

Wyjście z cienia ojca jest zadaniem niełatwym. Tym bardziej, jeżeli ten ma na swoim koncie produkcje po prostu kultowe takie jak Obcy czy Blade Runner. Zadania na pewno nie ułatwia również fakt, że Luke Scott postanawia rzucić wyzwanie tatusiowi w gatunku, w którym niemal nie ma sobie równych. Czy była to jednak wysoko zawieszona poprzeczka, czy może jednak strzał w kolano?

Grupie ukrytych gdzieś na prowincji naukowców udaje się powołać do życia syntetyczno-organiczną istotę obdarzoną ludzkimi uczuciami i emocjami. Wyglądający na nastoletni konstrukt, przez zaledwie pięć lat swojego istnienia „rozkochuje” w sobie ekipę badaczy, którzy Morgan traktują niemal jak swoją córkę. Niemal idylliczna atmosfera projektu kończy się w momencie, gdy laboratoryjny twór postanawia wydłubać swojej opiekunce oko. Organizacja sponsorująca badania i eksperyment nad ludzkim DNA decyduje się bliżej przyjrzeć incydentowi i wysyła na miejsce Lee Weathers, konsultantkę, która po przeprowadzeniu dochodzenia zdecyduję czy projekt ma być kontynuowany, czy zamknięty, tym samym decydując o dalszym życiu Morgan.


Reżyser o takim nazwisku nie mógł w swoim pełnometrażowym debiucie otaczać się amatorami, dlatego na ekranie możemy zobaczyć całkiem znajome twarze. Jest to jednak próżny trud, ponieważ nie pokazują oni swoją obecnością niczego niezwykłego i wszyscy, jak jeden mąż, grają średnio i przeciętnie. Nie wygląda to jednak całkowicie na ich winę. Wyjątek za to stanowi sama Morgan. Świetnie i z przekonaniem Anya Taylor-Joy odgrywa istotę, która uczy się wszystkich, nowych dla niej, uczuć i emocji, mimo wyglądu nastolatki, wyczuć można mentalność i poczucie zagubienia jak u zaledwie kilkuletniego dziecka. Obdarzona jest jednak przy tym inteligencją, wykraczającą poza jej wiek, jaki ludzkie standardy. Poszczególne sceny budują niejednoznaczny obraz Morgan. Z jednej strony już na samym początku po brutalnym i nieuzasadnionym ataku na opiekunkę, reżyser podsuwa nam myśl, że jest to jedynie nieudany eksperyment, który z pewnością sami chcielibyśmy jak najszybciej uśpić. Z drugiej strony pojawia się nam nagrania z dzieciństwa czy fragmenty ukazujące jej relacje z niektórymi członkami ekipy, przedstawiające ją jako emocjonalną i bezbronną istotę, którą trochę zbyt szybko oceniliśmy i której jest nam nawet trochę szkoda. Zabawa z niejednoznacznością postaci osiąga prawdziwy szczyt w genialnie napisanej scenie z doktorem Alanem Shapiro. Niestety sielanka nie trwa wiecznie i Morgan nie pozostaje taka do końca, w pewnym momencie, za sprawą jakiegoś nie do końca uzasadnionego pstryknięcia przełącznikiem, istota nam się resetuje i żadnego balansowania z uczuciami już nie mamy, z „małej bezbronnej dziewczynki” staje się kimś pokroju T-1000 z Terminatora.

Można zgadywać, że zamierzeniem reżysera, było rozkręcenie wszystkiego, wokół starcia dwóch niezwykłych osobowości. Po jednej stronie mamy trochę potwora, a trochę niewinne dziecię, po drugiej stronie zaś laboratoryjnej szyby staje pani konsultant Lee Weathers. Wydawać by się mogło, że postać grana przez Marę, miała być silną i niezależną (z dużą domieszką sukowatości) służbistką, której nie powstydziłoby się SS. Jednak zamiast walką w obronie nienaturalnego Bambi, przeciwko niemającej uczuć agentki nie będzie, bo tak samo, jak w wielu innych momentach reżyser leci ze scenariuszem na łeb, na szyję i wszystko nam sprawdza, do kiepskiej realizacji. Lee jest nieporadną i pozbawioną pewności siebie przeciętniaczką. Ma jednak z eksperymentalnym dzieckiem coś wspólnego. Nieoczekiwanie i u niej zadziałał ten sam „pstryczek” i przycisk zagłady zamienił ją w kolejnego robota, który z klasą walczy i biega po lecie zawsze w wysokim obcasie. Tak więc na sam koniec mamy pościg godny Jamesa Camerona. O dziwo, w tym momencie zaczyna być znacznie lepiej.


Luke Scott, wyraźnie minął się ze swoim powołaniem. Dynamiczne sceny walk, pościgów czy wymiany ognia wychodzą mu o wiele bardziej naturalnie, pokazując, że ma on raczej smykałkę do kina akcji i w tym kierunku powinien skierować swoją karierę. Wielka szkoda, że jednak w przypadku Morgan obrał taką ścieżkę. Historia przygotowana przez Owena, chociaż może nie tak kontrowersyjna, jak mogłaby być kilka lat temu, była okazją do pozostawienia widza z wieloma pytaniami czy symboliczną grą. Luke traktuje dziecko z probówki dość powierzchownie, wykorzystując je do stworzenia dość prostego i pozbawionego większego klimatu kina, z pewnością jednak całkiem dobrze wyglądającego, przede wszystkim dzięki nie do końca ludzko wyglądającej Anya Taylor-Joy. Nie jest to niestety ambitne kino SF, do którego nazwisko powinno Luka nieco zobowiązywać.


Gabinet Strachu #13 - Lalka, która nawet nie próbuje być prawdziwym chłopcem

Gabinet Strachu #13 - Lalka, która nawet nie próbuje być prawdziwym chłopcem

Potworna, okrutna, szalona, zła do szpiku kości, uwielbiająca znęcanie się, mordowanie i dręczenie ofiar laleczka o świdrujących oczkach i wszelkich psychopatycznych zdolnościach jest tylko jedna i całą pewnością nie jest nią porcelanowy chłopiec, którego William Brent Bell postanowił „powołać do życia”.

Greta, młoda amerykanka, uciekając za ocean przed męczącymi ją problemami, trafia na do ukrytego w lesie pałacyku należącego do dwojga specyficznych londyńczyków, u których rozpoczyna pracę jako opiekunka. Cała sytuacja jest o tyle dziwna, że chłopiec, którego spodziewała się niańczyć, jest lalką, którą starsi państwo traktują jak własnego syna. Wszystko, więc już od początku mamy podane na tacy. Dziewczyna przejeżdża przez skrzypiące bramy wprost do przerażająco wyglądającej tajemniczej posiadłości, jej pracodawcy wyraźnie nie mają równo pod sufitem i każdy w ich obecności starałby się unikać ostrych przedmiotów, a w samym centrum tego wszystkiego jest laleczka, która swoją słodką śnieżnobiałą buzią i niewinnymi oczkami wywołuje gęsią skórkę. Fakt, że ktoś ze śmiertelną powagą traktuje ją jak żywego członka rodziny, dodaje tylko efektu. Od początku spodziewałem się, że wkrótce po tym, gdy Greta z laleczką zostaje sama, rozpocznie się festiwal okrucieństwa, makabry i psychopatycznego śmiechu gdzieś zza ściany, lecz reżyser postanowił się jednak na m. Więcej życia, niż tytułowy chłopiec, mają w sobie pacynki z Ulicy Sezamkowej, mimo tego, że ktoś całe życie trzyma im rękę w tyłku, a z całą pewnością bardziej przerażający jest nawet Pinokio.


Wynikać może to z tego, że dość sugestywnie zaprezentowany początek, ma jedynie uśpić nasza czujność i nastawić nas na zupełnie inny odbiór filmu. Będąc przeświadczeni, że mamy do czynienia z horrorem, spodziewamy się, że psychopatyczni starsi państwo chwycą za widły bądź siekiery i z maniakalnym uporem Jacka Torrance’a będą próbowali skrzywdzić biedną Gretę, za niewywiązywanie się z obowiązków, bądź odkrywana przed nami będzie tajemnica upiora, który pomieszkuje w lalce, a staruszkom zrobił pranie mózgu. Wyczekujemy więc, że w końcu coś potwornego i niewytłumaczalnego zacznie się dziać. I tak czekamy i czekamy, a na tym czekaniu upływa większość filmu i okazuje się, że horrorem był on z nazwy, a my nie dostaniemy niczego smakowitego. Zadośćuczynieniem za długie czekanie dla niektórych może być finał, w którym zaczyna się coś dziać i cała tajemnica w końcu wychodzi na światło dzienne. Czy jest to jednak warte oczekiwania?

Pomimo narzekania na porcelanowego chłopca, trzeba przyznać, że jako jedyny miał on równy występ. Greta początkowo wyczuwa, łatwy i bezproblemowy zarobek. Rzuca, więc lalkę w kąt i postanawia przeglądać kolorowe pisemka i przesiadywać na telefonie ze swoją przyjaciółką. Początkowo, wszystkie pukania i stukania stara się logicznie wytłumaczyć, szukając winnego. Pomocny okazuję się, dowożący do posiadłości świeże zakupy, Malcolm, tłumacząc między innymi działanie schodów na strych. W kluczowym jednak momencie dziewczyna ulega, nie urokowi osobistemu nowo poznanego młodzieńca, a przeświadczeniu, że lalka jest prawdziwym chłopcem i spędzają oni bardzo przyjemne wspólne chwile (aż szkoda, że zabrakło biegania w slowmotion po łące). Zdrowy rozsądek, na półkę postanawia odłożyć również Malcolm. Z miną zakochanego kundla reaguje na wszystkie dziwne zachowania wzruszeniem ramion i tylko czasem patrzy na Gretę jak na wariatkę. Jego instynkt samozachowawczy skutecznie tłumi wątła nadzieja na to, że wszystko zakończy się numerkiem.


Bell od początku zafiksowany na wieńczący jego film plot twist, że podejście do reszty filmu ma nad wyraz niestaranne. Początkowy klimat grozy, mający uśpić naszą czujność opiera się najzwyklejszych szmerach i stuknięciach oraz nieoczekiwanie znikających lub zmieniających położenie przedmiotach. Oglądanie zaś postaci rozmawiających i noszących na rękach lalkę jest momentami nie tyle przerażające ile najzwyczajniej w świecie widokiem absurdalnym i nieco komiczny. Trudno jednak powiedzieć, czy było to zamierzone rozładowanie napięcia, bo o takowym raczej nie ma co mówić. Dla reżysera końcówka filmu była asem w rękawie, którego zachował na samo koniec, zupełnie nie przejmując się całą resztą rozgrywki.


Fakt, że tego typu filmy nazywane są horrorami, chociaż w rzeczywistości zasługują na miano thrillera, powinien być naprawdę surowo karany. Porcelanowy Brahms wypada bowiem jeszcze bardziej blado, jeżeli posadzić go na jednej półce z Annabelle czy laleczką Chucky. Zresztą, kto chciałby go tam sadzać, skoro brak napięcia, klimatu, czy grozy dyskwalifikuje film dla fana horrorów. 


sobota, 11 listopada 2017

Gabinet Strachu #12 - Rytuał dwóch aktorów

Gabinet Strachu #12 - Rytuał dwóch aktorów

Opowiadania uwielbianego przeze mnie Lovecrafta bądź obrzydliwe w wielu momentach powieści Mastertona sprawiły, że dość wysoko postawiłem poprzeczkę wszelkim wyobrażeniom na temat okultystycznych rytuałów. Dodatkowy wpływ na to miały słuchane przez lata deathmetalowe kapele, które bardzo wymownie prezentowały w tekstach, teledyskach i okładkach albumów demoniczną tematykę. W ich sprawą w mojej głowie wykształcił się dość wyraźny obraz, w którym obowiązkowymi elementami są wymalowany krwistą czerwienią pentagram i mnóstwo świec, nie wyobrażam sobie również żadnego przywoływania bez czaszek, kości nieochrzczonych dzieci czy krwi dziewicy. Dość brutalnie, przyznaję. Przyznaję też, że hollywoodzka fantazja, z całą pewnością nieco zniekształca to, w jaki sposób wszelkie obrzędy związane z czarną magią wyglądają naprawdę. Dlatego może wizja Liama Gavina, tak bezpłciowa, banalna i zwykła zupełnie nie przypadła mi do gustu.

Ciekawa realizacja, dobre niekonwencjonalne kino, teatralna sztuka dwóch aktorów. Nie, nie są to wcale moje przemyślenia na temat filmu. Chociaż z niekonwencjonalnością oraz teatralnością poniekąd muszę się zgodzić. Na takie właśnie opinie natrafiłem, przeglądając fora… i to dokładnie w czasie oglądania tej produkcji. Nie była ona, powiem w stanie zainteresować mnie dłużej, absolutnie żadnym ze swoich elementów. Zrozpaczona matka z pomocą specjalisty od okultyzmu postanawia zamknąć się w odludnym domostwie w Walii, aby odprawić niezwykle skomplikowany rytuał przyzywania Anioła Stróża.


Rozpacz matki jest oczywiście czysto umowna. Początkowo o bohaterach nie dowiadujemy się zbyt wiele. Prowadzą oni między sobą rozmowy, jakby dla wszystkich, wszystko było już jasne, wiecie taki element tajemniczości. Dopiero z czasem dowiadujemy się, że Sophia straciła syna. Jednak jak na taką stratę nie okazuje ona żadnych emocji. Nie widać po niej ani rozpaczy, załamania, żalu… totalnie wypranie z emocji. Nawet gdy podejmuje ona trudne decyzje „po których nie będzie odwrotu”, nie widać u niej nawet odrobiny determinacji, a przecież jej celem było między innymi ponowne spotkanie z synem. Absolutnym przeciwieństwem wyzutej z emocji kobiety, jest Joshep, specjalista od okultyzmu, który na ekranie ciągle wydziera mordę (bo inaczej tego nazwać nie sposób) i rzuca wiązankami rynsztokowych przekleństw z częstotliwością tak dużą, że jedynym logicznym wytłumaczeniem jego zachowania jest tylko zespół Tourette’a. Do tego każda kwestia dotycząca jego spotkania z bogami czy demonami jest tak sztuczna i wypowiadana bez przekonania, że aż trudno mu w cokolwiek uwierzyć. Powagi w żaden sposób nie dodaje mu fakt, że reżyser kazał mu do wielu scen, zakładać kolorowy stój szejka. Dobór dwóch odmiennych postaci prowadził do tego, że przez większą część filmu mogliśmy oglądać sceny à la dramat o patologicznej rodzinie, w którym brodaty alkoholik w wysmarowanym podkoszulku wydziera się na zahukaną kobietę, nie przebierając przy tym w zbyt wyszukanym nazewnictwie kobiecych genitaliów. Gra obojga z nich rzeczywiście miała w sobie coś z teatralnej maniery i może o wiele przekonująca prezentowałaby się w jakimś dramacie, jednak w żaden sposób nie pasowali oni do postaci, jakie przyszło im grać.

W wiele bardziej interesujący był sam rytuał, który bohaterowie postanowili odprawić. Interesujące było w nim jednak to, że istnieje i można o nim poczytać w Internecie. Jeżeli ktoś myślał, tak jak ja, że do okultystycznych zabaw wystarczy podciąć komuś żyły lub poświęcić świeżo narodzone dziecko przy akompaniamencie rytmicznie zanuconych łacińskich fraz, a jakieś siły nieczyste od razu spełnią nasze trzy skromne życzenia, to są dowody na to, że tak łatwo wcale nie ma. I tutaj pojawia się kolejny gryzący w oczy element filmu. Zaklęcie Abramelina, które wybierają bohaterowie, wymaga kilkumiesięcznej pracy, podczas której uczestnicy muszą powstrzymywać się od alkoholu oraz seksu (cóż, to już dość skutecznie odstrasza) to jeszcze na dodatek muszą oczyścić się również fizycznie, spożywając trujące grzybki. Niby wszystko w jest ok, chcesz sprowadzić swojego skrzydlatego obrońcę, musisz się wykazać i napracować. Jednak pomimo tego, że bohaterka całe dnie musi się modlić w jednej pozycji, rezygnując przy tym zjedzenia i picia oraz rezygnować z wysypiania się w miękkim łóżku, to nie widać po niej nawet odrobiny zmęczenia. Sam po czterech godzinach snu i dniu spędzonym na uczelni prezentuję się, jakbym miał zaraz umrzeć. Nasz bohaterka jednak poza nieco bledszą cerą prezentuję się jak prawdziwy okaz zdrowia.


Podczas obserwacji coraz to bardziej skomplikowanych etapów rytuału często towarzyszy nam niesamowicie dobra oprawa muzyczna. Dysharmonijna, kakofoniczna i dudniąca, niepohamowanie wwiercała się i wibrowała głęboko w środku. Idealnie przygotowana, była majstersztykiem, jeżeli chodzi o kino grozy. Mimo wszystko nie była ona plusem filmu. Nie pasuje ona totalnie do wielu scen, a że strasznie robi się dopiero w samiuteńkiej końcówce, szkoda było jej nie wykorzystać i słyszymy ją od początku, nawet, wtedy gdy jakakolwiek muzyka jest zbędna (robienia prania czy mycie naczyń naprawdę wymaga takiego soundtracku?).

„Mroczna pieśń” mimo próby dość niekonwencjonalnego podejścia do tematu okultyzmu, prezentuje nam nudny, anemiczny i pozbawiony wyrazu rytuał. Wyświechtane i abstrakcyjne kwestie o bogach, demonach i innym metafizycznych bytach i czarnoksięskich mocach brzmią za każdym razem tak samo żałośnie w ustach Josepha. W swej niekonwencjonalności i przełamywaniu schematu klasycznego kina grozy Gavin zapędza się tak daleko, że w filmie nie pozostaje nic ciekawego, a rozpisane bez wyobraźni postaci swoimi poczynaniami nie są w stanie utrzymać naszej uwagi.


czwartek, 9 listopada 2017

Gabinet Strachu #11 - Rumuńskie zabobony

Gabinet Strachu #11 - Rumuńskie zabobony


10 czerwca 2005 roku w Tanacu w Rumunii, prawosławny duchowny Daniel Corogeanu wraz z czterema siostrami zakonnymi, przez trzy dni trzymał i głodził w małym pomieszczeniu związaną 23-letnią Maricicę Irinę Cornici, aby wypędzić z niej „złego”, którego stała się ofiarą. Gdy starania egzorcysty nie przynosiły skutku, a dziewczyna zaczęła zachowywać się gwałtownie, została ona przywiązana do krzyża i zakneblowana. Po kilku dniach siostra zmarła. Nie jest to wcale opis filmu. Przerażająca jest już sama myśl, że współcześnie, gdzieś tam w zabitych dechami miasteczkach, w których czas zatrzymał się na ubiegłym wieku, mają miejsce jeszcze tak straszne rzeczy.

Niewiele trzeba, abyśmy wyobrazili sobie ponure okoliczności tego wydarzenia. Kilka szarych obdrapanych domków stojących gdzieś na odludziu, przerażający ludzie o mętnych spojrzeniach i nijakich twarzach, w na których rysuje się strach przed obcymi oraz bezsilność w obliczu demonicznych zakusów diabła, który może dotknąć każdego, kto nie modli się wystarczająco żarliwie. Czy też klasztorne mury i cele, które były świadkami kaźni, jaką młodej dziewczynie zgotowali współwyznawcy z imieniem Boga na ustach. Jest to wręcz gotowy materiał na ponury horror, w którym do końca nie wiadomo czy mamy do czynienia z szaleństwem, czy najprawdziwszym złem. Nic w tym dziwnego, że filmowcy sięgają po takie historie. Uwielbiamy przecież ten dreszczyk emocji i chłód przebiegający po plecach, gdy na początkowych lub końcowych planszach filmu możemy przeczytać, że historia oparta jest na faktach. Zupełnie inną kwestią jest to, że samych twórców ponosi często fantazja i w połowie seansu zapominamy, że to „wydarzyło się naprawdę”.


Xavier Gens postanawia nas z tego przeświadczenia wyprowadzić nas ekspresowo i sięga po podstawowy zestaw ruchów z Hollywood i wcale nie dba o atmosferę „prawdziwości” w swojej produkcji. Głównej bohaterce pomaga więc przystojny ksiądz, a opętana siostra ma zdolności godne lorda Vadera, lecz poza tym nie dzieje się wokół niej nic niezwykłego, dorzućmy do tego trochę straszących bez uzasadnienia twarzy i voilà, mamy horror jak dziesiątki innych. Pomimo takiego doboru środków, Gens nie może jednak podjąć decyzji, o tym, jak właściwie ma wyglądać film. I kończy się na tym, że zostajemy ze zlepkiem połączonych w nieprzemyślany sposób scen oraz niedokładnie prowadzonej nużącej historii. Która jest tak nijaka, że nie tylko nie wciąga, ale w sumie nawet nie męczy. 

Na wieść o wydarzeniach z Rumunii, młoda dziennikarka Nicole postanawia dokładnie przyjrzeć się sprawie i napisać o tym artykuł, kierując się przy tym nie tyle zawodową ciekawością, ile prywatną niechęcią do Kościoła. Przy tak zbudowanej postaci, zdawać by się mogło, że „detektyw Scully”, w którą postanawia się zabawić bohaterka, będzie robiła wszystko, aby zdyskredytować księdza i dowieść wyższości rozumu nad religią. Jednak od samego początku, gdy dochodzi do ścierania się zdrowego rozsądku ze świadectwami obecności sił nieczystych, zamiast intelektualnych i psychologicznych starć pomiędzy dziennikarką a duchownymi, twórcy dość wyraźnie pokazują nam, że rozwiązanie jest tylko jedno. W ten sposób sami zostaliśmy pozbawienie możliwości analizowania dowodów (chociaż kto, aż tak wkręca się w horrory) i raczej ani razu nie zadamy sobie pytania, czy rzeczywiście tak mogło być.


 „Krucyfiks” na fali trendu na horrory „podróżnicze” przerzuca nas do urokliwej mieściny w Rumunii, która wygląda jak zacofana wioska wyrwana z powieści o wampirach, jednak mimo wyraźnego zacofania i oderwania od cywilizacji, wszyscy tam mówią świetnie po angielsku. Pomimo kilku ślicznych ujęć, w których możemy zobaczyć rumuńskie pagórki, można odnieść wrażenie, że sama miejscowości jest studyjną atrapą. Marne wrażenie robiły też inne elementy. Podczas spacerów Nicole, w których to wędrowała od jednego rozmówcy do drugiego, zdarzało się, że próbowała straszyć nas obsypana mąką pani. Przy okazji jednego z takich spotkań można usłyszeć chyba najdziwniejszych krzyków przerażenia (autorowi nie chciało się chyba nawet sięgać do banku dźwięków). Do tego, gdy bohaterka, decydując się na ucieczkę przez pole kukurydzy, napotyka jakiegoś kolesia z dętką naciągniętą na twarz, który nie wiadomo, kim jest, ani co właściwie tam robił, miał nas chwile postraszyć i tyle. O dziwo po tych wszystkich dziwnych obrazkach mogliśmy zobaczyć naprawdę imponujący, jak na ten film finał, gdzie już nie poskąpiono na efekty. Trwał on jednak zaledwie chwilę i wszystko nam się kończy bez jakiś większych zaskoczeń czy przemyśleń.


„Krucyfiks” decyduje się więc być filmem o egzorcyzmie, jednak opowiadanym w stylu „Z Archiwum X” popełniając błąd na samym wstępie i od razu decydując się na wyraźne wskazanie winnego. Kończy się to więc w taki sposób, że przy wszelakich „Egzorcyzmach…” czy Rytuałach film ten wypada koszmarnie słabo, nie spełniając oczekiwać pod żadnym względem.


Gabinet Strachu #10 - Czy w ogóle masz coś na swoją obronę?

Gabinet Strachu #10 - Czy w ogóle masz coś na swoją obronę?

Tkwią w starożytnych grobowcach, są rzucane na skarby i złoto, ich nośnikiem mogą być nawet kasety VHS, wykrzykują je płonące na stosach czarownice, a każdemu, kto stanie się jej ofiarą, życie zamieni się w prawdziwe piekło… ale nie na długo, bo śmierć w sumie ma go już wysoko na swojej liście. Klątwy znane są niemal w każdych wierzeniach. Wystarczy wejść niewłaściwej osobie w paradę lub zrobić coś, przed czym wyraźnie nas się ostrzega, a wtedy odrobina rekwizytów lub wykrzyczane odpowiednio słowa sprawiają, że cała otaczająca nas rzeczywistość zostaje zaprogramowana tak, żeby usilnie zepsuć nam życie, co ma by surową karą za niewłaściwe poczynania.

„Ostatnia Klątwa” od początku wywoływała u mnie mieszane uczucia. Spodziewałem się, że będziemy mieli do czynienia z horrorem, w którym mściwy duch zbiera śmiertelne żniwo wśród swoich oprawców. Nawet świadomość, że mamy do czynienia z historią opartą na faktach nie tłumił tego przeświadczenia, bo ileż to już razy plansza z taką informacją była wykorzystana po to jedynie by przestraszyć widza, a producentów chwilę później ponosiła fantazja i mieliśmy do czynienia z obrazkami, które raczej niewiele miały wspólnego z niezwykłymi rzeczami, w które mogliśmy jeszcze jakoś uwierzyć. Sprawa Garretta wydawała mi się jedynie punktem wyjścia do historii o rzeźniku zza grobu. Simon Rumley postanowił jednak pójść bardziej „realną” drogą i po rzuceniu klątwy nieboszczyk znika nam z oczu, a na ekranie zaczyna odgrywać się coś, co przypominało bardziej thriller. Po tym, jak w dziwnych okolicznościach giną kolejni ławnicy, a niebezpieczeństwo zagraża również ich bliskim, Adam, jedyny, który nie był przekonany co do winy skazańca, postanawia rozwiązać zagadkę morderstwa i przerwać klątwę, by uratować życie swoje i swojego syna.


Z drugiej strony film bardzo zachęca do siebie za sprawą strony wizualnej. Wszystkie kolory wydawały się przygaszone, balansowały one między zimną i smutną szarością a wyblakłą, żółcią, która w jakiś sposób kojarzyła się z nieznośnym upałem, takim, jakiego można doświadczyć w upalne dni lata w Teksasie, w którym toczyła się akcja. Wrażenie, że oglądamy jedynie thriller, przerywały szybkie dynamiczne cięcia, wprowadzające dezorientacje i po trochu ból głowy, lecz tworzyły one niezwykle specyficzny i lepiący się do skóry klimat, w którym miało się wrażenie, że coś niewłaściwego znajduje się gdzieś w pobliżu. Dość szybko się jednak okazało, że nie ma się czym zachwycać, a wszystkie wizualno-artystyczne zabiegi w postprodukcji osiągnęły zachęcający efekt najwyraźniej przez przypadek. Gdy wydarzenia zaczęły toczyć się klasycznym torem, czyli pierwsze karki zostały przetrącone, mogliśmy zobaczyć jedno z tych niesamowicie bezużytecznych cięć które w skali od 1 do 10 rozbawiło mnie na mocne 12. Znacie to charakterystyczne zbliżenie, gdy ktoś z uporem maniaka zmienia ustawienie przełącznika światła, licząc na jakikolwiek efekt. Cóż, każdy z nas zrobiłby pewnie to samo, lecz wraz z kolejnymi „pstryknięciami” montażyści raczą nas pełnymi grozy zbliżeniami na dom, by dosłownie po sekundzie wrócić do przerażonej starszej pani. Gdybym tylko mógł, zrobiłbym z tego gifa, który już zawsze będzie poprawiał mi humor. Zawsze można było rozpatrzyć to w kategorii takiego ujęcia, które ma nam przypomnieć, że na pewno oglądamy horror i przymknąć na to oko. Po chwili jednak, mamy do czynienia z kolejnym prześlicznym cięciem i znów po raz pierwszy widziałem, żeby ktoś przerwał scenę konania, przeskokiem do innej postaci, która nic nie robi. W tym momencie pojawiło się u mnie pytanie: czy to artystyczny wyraz, którego nie potrafię docenić, czy ktoś po prostu miał niezły bajzel przy montowaniu.


Niestety takich rodzynków jest w filmie pełno. Niesamowicie szybkie cięcia czy wyciszany do zera dźwięk mógłby i wprowadzać fajny klimat, zupełnie jakby obecność duchów wpływał na nasze zmysły, jednak zadziałałby pod jednym warunkiem. Musiałby być wykorzystywany z umiarem. Tutaj jednak od migających scen, dostajemy bólu głowy, a przenikliwą ciszą jesteśmy raczeni w momencie, gdy postaci na ekranie ze sobą rozmawiają. Czasem oglądając film, zdarza się, że się męczymy. Można jednak rozróżnić dwa rodzaje tego zmęczenia. Niekiedy losy bohaterów są tak przejmujące, że chcielibyśmy za wszelką cenę pomóc im wyjść z fatalnej sytuacji, zdarzało mi się, że napinałem się nieraz jak struna, licząc na to, że komuś uda się w końcu uciec. O wiele częściej jestem jednak zmęczony na inny sposób: kretyńskimi bohaterami czy ciągnącą się i dłużącą historią o niczym. Po obejrzeniu „Ostatniej Klątwy” dopisać muszę do tego coś jeszcze. Wszystkie migające z intensywnością dyskotekowego stroboskopu obrazy, które doprowadziłyby epileptyka do zgonu, a każdego innego przeciętnego widza, zaprowadziłby na skraj nerwicy, przyprawiając o migrenę. Wyraz artystyczny? Nie dało się na to nawet patrzeć. Producenci najwyraźniej wzięli kurs szybkiego montowania i koniecznie chcieli pokazać, na co ich stać. Szkoda, że oglądając to człowiek, może poczuć się, jakby coś próbowało wydłubać mu oczy.

Jednak gdyby oczy przymknąć w odpowiednich momentach, pozostaje przecież jeszcze historia. Co nam w taki razie zostało. Kolejni ławnicy popadają w obłęd i albo umierają przez przypadek, albo sami targają się na swoje życie. Czy jednak w jakiś sposób nas to porusza? Nie wiemy o nich absolutnie nic, poza tym, że na początku skazali oni chłopaka na śmierć. W tym momencie co prawda Adam próbuję stawić opór, bo w jego winę nie wierzy, ale robi to z uporem… mniejszym niż starsza pani bawiła się pstryczkiem od światła (niech los nas chroni przed takimi obrońcami uciśnionych). Co prawda później staje się on kierowanym rodzicielską miłością bohaterem, którego męczą wyrzuty sumienia, ale tak dramatyczna postać wyszła im zupełnie, jak horror z całego filmu. Nijak.




wtorek, 7 listopada 2017

Gabinet Strachu #9 - ...a świstak siedzi i nie może w to uwierzyć

Gabinet Strachu #9 - ...a świstak siedzi i nie może w to uwierzyć

W kinie mieliśmy już naprawdę przeróżne miksy, połączenia i zabawy materią. W świcie filmów grozy przewinęły się przez lata pomysły wybitne, sporo jest tych naprawdę prostych, a w pamięć dość mocno wrzynają się te najbardziej absurdalne jak mordercza opona czy krwiożercze donaty i człowiek często zastanawia się, czy to jeszcze na serio, czy to już była satyra. Teraz proszę was, abyście zamknęli oczy (ale dopiero jak skończycie czytać) odprężyli się i spróbowali sobie wyobrazić połączenie "Dnia Świstaka", "Legalnej Blondynki" oraz "Krzyku". W tym momencie nie powiem "spokojnie to tylko zły sen", bo coś takiego w zasadzie istnieje. "Happy Death Day" jednak miesza nie tylko pod tym względem. Mało która produkcja potrafi tak diametralnie, w tak krótkim czasie zmienić odczucia widza. Zaczyna się bowiem od rozczarowania, przez zażenowanie, rozbawienie aż po wyczekiwanie w napięciu na odpowiedź kim właściwie jest zabójca.

Opisanie tego pokręconego filmu za pomocą jakiegoś porównania jest po prostu za trudne. Oczywiście można byłby uprościć i powiedzieć, że produkcja najzwyczajniej w świecie drze łacha z komedii z Billem Murrayem. Byłoby to jednak olbrzymie niedopowiedzenie, bo w całym tym szaleństwie jest jakaś metoda. Christopher Landon od samego początku wprowadza nas w zażenowanie i robi wszystko, żebyśmy jego dzieła nie polubili. W pierwszych minutach irytujące jest po prostu wszystko. Tree, nasza główna bohaterka jest imprezową blondyneczką, która ponad używanie swoich szarych komórek stawia zakrapiane alkoholem imprezy, które zaliczy do udanych, dopiero gdy jakiś samiec wystarczająco dokładnie ją wymaca. Irygująca, drażniąca i zarozumiała w życiu nie słyszała o tym, że dla ludzi trzeba być miłym. Jakby tego było mało, dziewczyna znajduje się na kampusie, który aż ocieka stereotypami. Mamy tutaj obrazki przerysowane z niezwykłą dokładnością z młodzieżowych tytułów takich jak "High School Musical". W kolorowej zbieraninie nie zabrakło nikogo: wrednych i wyniosłych siostrzyczek z kappa coś tam, cukierkowej fanki anime, przypakowanych przystojniaków, którzy wolą jednak podziwiać kolegów w szatni czy w końcu nieśmiałych chłopców w kraciastych koszulach, czy ładnych i skromnych kujonek. Jeżeli dodamy do tego zabójcę w masce bobasa, który na narzędzie zbrodni wybiera kuchenny nóż, to wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że mamy do czynienia z horrorem dla młodzieży... a to nie zwiastuje niczego dobrego.



Może to fakt, że Tree jest słownikowym przykładem sukowatości, sprawia, że zostaje ona zamknięta w pętli czasu i dostaje ona szansę przemyślenia i naprawienia swojego postępowania lub też zwykła sprawiedliwość każe jej przeżywać raz za razem jej własną śmierć. Po kilku restartach dziewczyna jednak zaczyna się już orientować w sytuacji i postanawia podjąć jakieś działania. W tym momencie dzieje się coś, co z pewnością kiedyś odczuło wielu graczy. Chociaż niejedna osoba chciałaby mieć nielimitowaną liczbę żyć, to życzenie spełnić się może jedynie w grach wideo i to pod warunkiem, że użyjemy cheatów. Kończy się to jednak zawsze tak samo. Rozgrywka staje się monotonna i zaczyna nas nużyć, a jedyne co dalej trzyma nas przed minitorami to chęć poznania dalszej historii, a wrażeń dostarczyć może nam jakiś zwrot akcji, po to, by po chwili znów nudzić się grą. W tym momencie z filmem dzieje się to samo. Pozbawiona śmiertelności dziewczyna przestaje zważać na wszelkie zadawane jej obrażenia i prze przed siebie próbując dowiedzieć się, kto znajduję się za nieprzyjemną maską... i robi to w iście komediowym stylu. Poziom absurdu osiąga tutaj szczyt i zaczyna się prawdziwe niedowierzanie, bo o ile przed chwilą był to naprawdę kiepski horror klasy B, tak teraz stał się głupią komedią i aż trudno uwierzyć, że dziewczyna, która przed chwilą dostała nożem między żebra, teraz maluje twarz barwami moro, aby obserwować kogoś z krzaków.

W momencie, gdy już czujesz, że po prostu dłużej nie wytrzymasz oglądania takiej szmiry, raz za razem łapiesz się na tym, że zastanawiasz się, kim jest zabójca i coraz częściej zaczynasz kibicować bohaterce, by na koniec zacząć się irytować nie ze względu na postaci, kiczowatość czy kiepski humor, ale męczy to, że Tree mimo swoich starań nie może wyrwać się z pętli, nawet w momencie, gdy wszyscy jesteśmy przekonani, że to już koniec.



Wbrew pozorom "Happy Death Day" ma sporo atutów. Po pierwsze Jessica Rothe jako Tree, odwaliła kawał dobrej roboty, bo skoro na początku niesamowicie nas irytowała i drażniła, po to, by na końcu autentycznie męczyć się razem z nią w tej beznadziejnej sytuacji, to świadczy o tym, że zagrała to nad wyraz przekonująco. W ostatnim czasie wielu reżyserów bierze się za horrory, nie mając najmniejszego pojęcia o tym, jak powinno to wyglądać. Gdyby film Landona miał być jedynie horrorem, mielibyśmy slasher będący kiepską kopią "Krzyku", zdając sobie sprawę ze swoich słabości, postanawia więc zabawić się tematem, zbliżając się do granic absurdu, lecz wszystko wychodzi produkcji na dobre, bo otrzymujemy coś, co w jakimś stopniu się wyróżnia, mimo że jest nad wyraz wyraźną kopią pomysłu, to swoją absurdalnością i niepoważnym podejście usypia czujność widza na tyle, że w końcówce wszystko, co się działo było zaskoczeniem.


niedziela, 5 listopada 2017

Gabinet Strachu #8 - Nie otwieraj tych cholernych drzwi

Gabinet Strachu #8 - Nie otwieraj tych cholernych drzwi

Mając do czynienia ze starożytnymi ruinami ukrytymi gdzieś w gąszczu tropikalnych lasów Brazylii, piaskowych pustkowi Egiptu czy monsunowych lasach Indii, spodziewamy się raczej, że będzie się tam kręcił ktoś wyposażony w pejcz, stylowy kapelusz lub przynajmniej obdarzony jest wyrazistym... biustem i dwoma poręcznymi spluwami. Ostatecznie widok turystów lub narkotykowego półświatka też nikogo by bardzo nie dziwił. Zaskoczeniem może być jednak fakt, że do takiego miejsca udaje się pogrążona w rozpaczy matka.

"The Other Side of the Door" jest tym filmem, który usilnie próbuje udawać horror za pomocą wykrzywionych twarzy i przerażających koszmarów, lecz tak naprawdę ma zadatki na dramat lub co najwyżej słaby thriller. W tym przypadku jednak produkcja jest na tyle miła, że już od samego początku daje nam dość wyraźnie do zrozumienia, że będziemy mieli do czynienia z czymś, co będzie pełne niedociągnięć. W pierwszej scenie możemy obejrzeć zakochaną młodą parę, która spacerując po indyjskiej plaży, decyduje się zostać w kraju słynącym z curry i Bollywood. Chwilę później Maria i Michael spotykają małą dziewczynkę, której z oczu zaczyna płynąć krew, a twarz przeobraża się w facjatę ponurego straszydła. Film dla pewności przekonał nas, że na pewno się nie pomyliliśmy i oglądamy kino grozy, wszystkie wątpliwości zostały rozwiane. Okazuje się jednak, że wszystko było snem, a pobudce głównej bohaterki towarzyszy rzucający się w oczy napis, uwaga: SIX YEARS LATER. Już na starcie mamy pytania, które nie dotyczą fabuły, ale logiki. Bo od czego minęło 6 lat? Czy od spotkania z demonicznym dzieckiem? Jeżeli tak to Indie są naprawdę zakręconym i niefajnym miejscem i mam nadzieję, że ktoś pomógł tej biednej dziewczynce. Zresztą nieważne, obserwując bowiem poczynania "matki roku" szybko okaże się, że nie to będzie nas zastanawiało.


Maria jest pogrążona w depresji, nie może się pogodzić z tragiczną utratą syna, dlatego też w końcu decyduje się na odebranie sobie życia. Nie udaje się jej to jednak. Może ona na szczęście liczyć na wsparcie kochającego męża. W takich chwila najmniej taktowni bliscy często rzucają rady w stylu: "spróbuj o tym nie myśleć" lub podnoszą na duchu zapewnieniami, że wszystko się kiedyś ułoży. Pod tym względem wszystkich na głowę bije gosposia Marii. Odwiedzając kobietę, która otarła się o śmierć i ledwo utrzymuję kontakt z otoczeniem "Wróżka chrzestna" w sari opowiada jej o starożytnych ruinach ukrytych w lesie i możliwości porozmawiania ze zmarłymi. Jeżeli chodzi o podtrzymywanie na duchu, ta postać wymiata wszystkich. Zdesperowana matka, będąc i tak w fatalnym stanie po płukaniu żołądka postanawia uwierzyć w lokalne mity i legendy, a ekshumację i zbezczeszczenie zwłok niedawno zmarłego syna uważa za świetny pomysł. Nawet najbardziej zrozpaczone osoby jednak mają w sobie jakiekolwiek odruchy wrażliwości czy zdrowego rozsądku, nawet najmniejsze zawahanie się świadczyłoby, o resztach człowieczeństwa. Jednak nie ma co na to liczyć, film trzeba pchnąć dalej, bo przecież będziemy straszyli widza.
Starożytne ruiny i hinduski folklor, aż się proszą o coś naprawdę smakowitego, bo przecież wstydem byłoby w tak kolorowych i egzotycznych okolicznościach pozostawić widza zaledwie z przeciętnymi zombie. Film jednak pod tym względem idzie na przekór sobie w totalnie przeciwnym kierunku i zamiast próbować przekonująco grać horror, robi wszystko, aby jednak być thrillerem. Zamiast zombie i demonów, będziemy mieli jump scare z udziałem przedstawicieli hinduskiej sekty religijnej — Aghori. Wysmarowani ludzkimi prochami i jedzący zwłoki, gdy się już jednak pojawiają, są dość straszni. Czy nie przeraziłby nas widok takiej osoby stojącej w środku nocy w naszym ogródku? Na dobrą sprawę na tym mogłoby się skończyć. Jednak Robertsowi było mało i potrzebował czegoś jeszcze. Zamiast przepychu, różnorodności i kreatywności jak w bollywoodzkim tańcu synchronicznym mamy dokładnie to samo co w Stanach. Poruszające się przedmioty, skradające się za plecami potwory, które znikną zaraz, gdy się odwrócimy oraz obumierające wokół rośliny i małe zwierzątka. Co więcej, rozhisteryzowana do tej pory matka nic nie robi sobie z obecności nowego lokatora. Jest to dla niej na tyle normalne, że chwilę po tym, jak usłyszy samogrający fortepian, postanawia umyć naczynia.

Pozostaje nam pogodzić się z faktem, że gdzie nie pojechaliby amerykanie, wraz ze sobą biorą wszystkie dostępne klisze i choćby wylądowali w najbardziej odległym zakątku świata, spotka ich dokładnie to samo co na ojczystej ziemi. Muszę przyznać, że gdy do wszystkiego włącza się duch, zdaje się, że w końcu się udało i film przypomina już nieco bardziej horror. Obdarzony jednak ambicjami i iście ułańską fantazją Roberts chce więcej, ale niestety w tym momencie chyba grzebiąc w skarbonce puka o dno, bo wszystko, co widzimy w końcówce to efekty zalatujące tekturą i gumą na kilometr, do tego stopnia, że może i wystraszy nas pojawiająca się krzywa gęba, lecz chwile potem będziemy się jedynie głośno śmiali, bo ktoś z ekipy musiał wyskoczyć po ten rekwizyt chyba na odpustowy stragan.



Od próby udawania horroru bardziej męcząca i absurdalna jest sama główna bohaterka. Chociaż z całego serca powinniśmy jej współczuć tragedii, jaka ją dotknęła, jednak jej pozbawiona wyrazu i nieraz zakończeń nerwowych postać, za każdym razem zaskakuje coraz bardziej swoją nieporadnością i brakiem w zanadrzu jakiejkolwiek mimiki. Każda jej reakcja jest tak oderwana od logicznego postępowania, że zaczynamy się zastanawiać czy przypadkiem wszystko to się nie dzieje przypadkiem w umyśle schizofreniczki. Smutne jest również to, że "The Other Side of the Door" jest kolejnym horrorem niesionym na fali egotycznej mody, który zabiera nas na wycieczkę po świecie. Jednak tak jak w przypadku "The Forest" czy "The Windmill Massacre" za zmianą lokalizacji nie idzie absolutnie nic, a sięganie do regionalnych wierzeń kończy się tutaj równie fatalnie, jak w przypadku baby jagi z "Don't Knock Twice". Niczym się nie wyróżnia, niczym nie zaskakuje, a do Indii ekipa pojechała na wakacje, bo historia równie dobrze mogłaby dziać się gdziekolwiek.




Copyright © 2016 Redaktor Ego , Blogger