czwartek, 30 listopada 2017

Gabinet Strachu #18 - Eleganckie straszenie


Harry podczas swojej pobytu w Hogwarcie miał styczność z wieloma magicznymi stworzeniami: majestatycznymi smokami, niebezpiecznym bazyliszkiem, wilkołakiem czy słodko wabiącym się cerberem. Ze spotkania z Jęczącą Martą wyniósł za to tyle doświadczenia w dziedzinie kontaktów z duchami, że po opuszczeniu murów szkoły z uniesionym czołem, wypiętą piersią i bez oznak strachu stanął naprzeciw upiora o wiele mniej przyjemnego niż, narzekająca i irytująca nastolatka. Jeżeli ktoś tym momencie liczy na jakiś fanfik o młodym czarodzieju, to źle trafił. Jeżeli ktoś liczy na tekst o nastawionym na rozrywkę horrorze ze sztuczną krwią w roli głównej, idiotycznych głównych bohaterach czy straszydłach powstałych po godzinach pracy z efektami specjalnymi, trafił jeszcze gorzej.

Młody kancelista Arthur Kipps przyjeżdża do leżącej na uboczu wioski, w której musi zająć się uporządkowaniem papierów zmarłej niedawno klientki. Niemal wszyscy mieszkańcy, nad wyraz pozbawionej uroku, miejscowości, traktują go ze sporą dozą niechęci i aż nazbyt wyraźnie dają mu do zrozumienia, że nie jest wśród nich mile widziany. Dodatkowo dom, w którym przychodzi mu szperać w stosach pożółkłych papierzysk, nie dość, że znajduję się na nieprzyjemnych osnutych mgłą bagnach, to dziką lokatorką trzeszczącej posiadłości jest upiór tajemniczej kobiety w czerni. Po krótkim przeglądzie okazuje się, że mamy gotowy zestaw do klasycznego straszenia zaczynając od opuszczonego domu poprzez nieprzyjemną i depresyjną pogodę po trawione przez szaleństwo wioskowe społeczeństwo. Czy jednak oznacza to, że pora założyć płaszcze przeciwdeszczowe w obawie przed krwawą ulewą albo przygotować się na pojawiające się z częstotliwością stacji metra kolejne jump scare? Wychodzi na to, że na początku XX w. straszenie wyglądało zupełnie inaczej.


James Watkins, tworząc remake filmu z 1989 roku, postanowił posłużyć się niezwykle dokładnym sitem i oddzielić to, co w horrorze znaleźć się powinno by stworzyć świetny klimat, od tego, co w filmach z tej kategorii dostarczyć ma jedynie rozrywki dla prostej gawiedzi. I zabieg ten wykonuje naprawdę skrupulatnie. Najbardziej ma straszyć i przerażać nie tytułowa kobieta, chociaż ta jest świetnie ucharakteryzowana, a sama lokacja, jaka została wybrana. Szare, zniszczone i trzeszczące domostwo stojące na odstraszających bagnach pokrytych mlecznobiałą mgłą, jakby tego było mało, wystarczy przekroczyć próg domostwa, żeby było jeszcze „przyjemniej” podniszczone sprzęty i książki pokryte kurzem i pajęczynami, skrzypiące deski i wyjące rury, a wszystko to skąpane w mroku, którego nie da się przeniknąć wzrokiem. Pośrodku tego wszystkie zaś Arthur, ze zbolałą miną pełną smutku i życiowego zmęczenia, któremu towarzyszy jedynie tańczący przy lekkim ruchu powietrza płomień z świecy. Całość sprawia wrażenie jeszcze bardziej odludnej, ponurej i złowrogiej za sprawą dbałości o najdrobniejszy detal mający przenieść widza do pierwszej połowy XX w. "Kobietę w czerni" z Radcliffem warto zacząć oglądać dla samej niesamowitej i dopracowanej atmosfery, bo w takich warunkach można by wybaczyć każdemu drętwą czy dziurawą fabułę.


Sam główny bohater nie jest zwykłą pozbawioną charakteru czy historii postacią, której jedynym celem miało być przybycie do miasta i stanie się workiem treningowym dla paranormalnej sił. Kipps nie czeka, aż przydarzy mu się coś złego, bo w zasadzie przybywa on już ze swoim bagażem emocjonalnym. Dramat po utracie żony, bezsilność, tęsknota oraz miłość do syna, która nie jest w stanie przebić się przez jego poczucie straty, pozostają z bohaterem do samego końca, rysując się wyraźnie na jego twarzy, jeszcze bardziej podbijając klimat. Watkins tak próbuję operować historią, aby na pierwszy plan wydobyć smutek głównego bohatera. Pojawia się tu jednak pewna bolączka filmu. Sam Radcliffe, swoją aparycją, do roli pasuje wyśmienicie. Czar niestety pryska, gdy zaczyna się odzywać. „Kobieta w czerni” była jego pierwszą poważną rolą po Harrym Potterze, po którym to przyległa do niego metka młodego czarodzieja. Nic więc dziwnego, że aktor starał się jak mógł by wypaść dobrze. Starał się jednak momentami zdecydowanie za bardzo i niemal każda wypowiedziana przez niego kwestia jest przedobrzona, przez co mało autentyczna. W zasadzie wypada on o wiele lepiej, gdy nic nie mówi, a gra jego dotknięte przez życie oblicze.

„Kobieta w czerni” w wykonaniu James Watkins, nie jest horrorem, który dostarczy rozrywki. Jest to dzieło utrzymane w melancholijnym i depresyjnym klimacie, w którym oszczędza się na efektach specjalnych, dla oddania jeszcze lepiej samego klimatu. O wiele lepiej pasującym określeniem będzie w tym przypadku kino grozy, bo o ile te pierwsze produkcje tak bardzo chcą przerażać, że momentami aż śmieszą, niewiele jest filmów, które chcą się do człowieka dobrać „od środka” i złapać go za serce scenerią, historią, klimatem i niekiedy niezupełnie szczęśliwym happy endem, a "Kobieta w czerni" nie dość, że doskonale pod tym względem wypada, to straszy zupełnie jak XX-wieczni dżentelmeni — niezwykle elegancko.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Copyright © 2016 Redaktor Ego , Blogger