sobota, 21 kwietnia 2018

Starcie Bohaterów, czyli nasze ulubione filmy z MCU

Starcie Bohaterów, czyli nasze ulubione filmy z MCU

Redaktor Ego: Wielkimi krokami zbliża się niewątpliwie największe filmowe wydarzenie w historii kina. Na ekranach będziemy mogli obejrzeć niesamowity crossover wieńczący kolejną fazę trwającego już 10 lat projektu. Przedsięwzięcie takich rozmiarów jest z pewnością niesamowitym przeżyciem dla każdej zaangażowanej w produkcję osoby. Nie ma wątpliwości, że jeszcze większym jest dla wszystkich wyczekujących premiery fanów. A wśród nich z pewnością są tacy, którzy jako dzieciaki z otwartą paszczą ślinili się przed ekranem, na którym po raz pierwszy pojawił się Iron Man. Teraz już jako dorośli lub niemal dorośli będą siedzieli z otwartą paszczą i ślinili się, oglądając „Infinity War”. Ja z pewnością będę wśród nich. Do tak wielkiej bitwy nie można stanąć nieprzygotowanym, dlatego tak jak wielu miłośników MCU, zrobiłem sobie „The Read So Far” i przeżyłem wszystko jeszcze raz. 18 filmów, ponad 38 godzin, dziesiątki walk, dowcipów, ukochanych postaci, mnóstwo świetnej zabawy i spory bagaż sentymentalnych wspomnień. Po takim maratonie dreszcze wynikające ze zbliżającej się z każdą chwilą premiery tylko rosną. Ze względu na to, że w tej atmosferze chciałbym pokisić się jak najdłużej, pomyślałem o tym, abyśmy wybrali najlepsze naszym zdaniem filmy z Marvel Cinematic Universe.

Kinga: Dawno temu, oglądając przygody Iron Mana, nawet nie pomyślałabym, że może powstać z tego tak rozległe filmowe uniwersum, które jeszcze będzie całkiem dobrze zrealizowane. Przez lata obserwowaliśmy na ekranie nie tylko przygody naszych komiksowych ulubieńców, ale także wszelkiego rodzaju crossy i wzajemne przeplatanie się biegu zdarzeń. Filmy trudno oglądać w innej niż narzucona chronologicznie kolejności, tym bardziej, że Marvel wypracował sobie nawyk tworzenia scen po napisach, które zazwyczaj są swego rodzaju zapowiedzią lub dopowiedzeniem, przez co fani dzielnie zostają na salach kinowych do samego końca, bo może akurat po scenie po napisach będzie jeszcze jedna, a potem kolejna... I to w tym wszystkim jest najlepsze – realizatorski kunszt techniczny, który nie pozwala oglądać całej serii jako płytkiego kina akcji, ale zmusza do skupienia się i śledzenia każdego szczegółu na ekranie. Wybranie kilku ulubieńców może okazać się trudne, ale myślę, że damy sobie radę.

Redaktor Ego: ...a wszystko zaczęło się właśnie od Iron Mana. Stan Lee tworząc bohatera w żelaznej zbroi chciał, aby nowa postać należała raczej do tych nielubianych i niewzbudzających sympatii. Wyszło, jak wyszło. Tony Stark to „geniusz, milioner, playboy i filantrop” a do tego narcyz, bo w końcu sam się w taki sposób określił. Na co dzień zajmuje się piciem whisky, zaliczaniem kolejnych supermodelek, a w tworzeniu wszelkiej broni wykazuje się prawdziwą finezją. Jak nie lubić takiego gościa? Co prawda, ze swoim egoizmem ma zadatki na tytuł postaci płytkiej i irytującej. Jednak łobuzów kocha się najmocniej i w kinowym uniwersum Marvela stał się postacią najbardziej wyrazistą i najciekawszą. Z każdym kolejnym filmem postać grana przez Roberta Downey Jr. stawała się coraz bardziej złożona, a jego historia coraz bardziej interesująca. Zwieńczeniem jego trylogii była zaś świetna „trójka”. Ostatni solowy film z udziałem Iron Mana to połączona w idealnych proporcjach akcja i poczucie humoru. Stark znów się zmienił i pozwolił nam poznać się z innej strony. O wiele częściej niż modelki zaczęła się przed nim rozkładać jego zbroja. Chociaż główną bronią pozostają błyskotliwe riposty, to musi on spoważnieć i zmierzyć się ze swoimi lękami i odpowiedzialnością, jaką nałożył na swoje barki. Mimo że wydaje się, że stawia on kroki ku lepszemu, na koniec i tak pozostaje starym dobrym Tonym. „Iron Man 3” łączy w sobie świetną akcję, genialnie rozegrany czarny charakter, który równie mocno mnie zaskoczył, co zażenował (chociaż ostatecznie ten zabieg pozostaje według mnie jednym z najbardziej genialnych). Niczym Stark swoją zbroję, film rozbiera bohatera na części, by znów złożyć go do kupy jako silniejszego i sprawniejszego. Przy okazji rozwiane zostały moje wątpliwości co do tego, czy Pepper Potts jest rzeczywiście gorącą laską.


Kinga: Cokolwiek masz na myśli, Pepper Potts mnie kompletnie nie zachwyca. Jest jak bliska emerytury sekretarka. Prawdą jest natomiast, że łobuzów lubi się bardziej, dlatego zarówno wszystkie części przygód Iron Mana (choć zazwyczaj największy sentyment mam do „jedynek” jeśli chodzi o trylogie), jak i późniejsza „Wojna bohaterów” wzbudzają we mnie szereg pozytywnych odczuć. I choć akurat za Kapitanem Ameryką nie przepadam, trzecia część jego przygód jest najlepsza z całej tej trylogii. Po pierwsze (i głównie) dlatego, że zbierają się w niej wszyscy bohaterowie, a takie filmy lubię najbardziej. Po drugie dlatego, że pojawia się motyw konfliktu, który było czuć w powietrzu od pierwszego spotkania naszych antagonistycznych dusz. Po trzecie dlatego, że motyw wewnętrznej walki między bohaterami, którzy pozornie stoją po tej samej stronie barykady zmienił trochę stereotyp superbohaterów. Nie od dziś wiadomo, że Avengersi nie zwracają uwagi na ewentualne szkody, które mogą wyrządzić podczas ratowania świata. W tej sytuacji nie zwracali uwagi na nic, w tym też na opinię publiczną. I to wyróżnia „Civil war” od innych części – walka dobra z dobrem jeszcze nigdy nie była tak zajmująca.

Redaktor Ego: W moim zestawieniu drużyny zagarnęły dla siebie całe podium. Zanim jednak do nich dojdziemy, znajdzie się miejsce na jeszcze jeden solowy występ. Wybór między błyskotliwym Starkiem a idealnym idealistą Rogersem jest po prostu zbyt ciężki. W takich chwilach przychodzi pora na "It's Kind of Magic". Doktor Strange wprowadził do świata Marvela sporą dawkę magii i niezwykłości. Ma on głęboko pod peleryną wszystkie promienie gamma, sera superżołnierza (będące prototypem sterydów), czy wypasione zbroje lub podrasowane kombinezony. Na co mu te wszystkie tanie sztuczki, skoro prawa fizyki są dla niego nie tyle nakazem ile lekką sugestią. Może naginać czas, opuszczać swoje ciało czy podróżować między wymiarami, a jak trzeba, to wystarczy kilka skomplikowanych raperskich gestów i zgrabny bicz jest już w jego dłoni. Taki wachlarz umiejętności był świetnym pretekstem do wielkiej popisówki, w której za pomocą CGI wypisano na ekranie „zobaczcie, na co nas stać”. Nie była to jednak (nie do końca) tania sztuczka, a robiący ogromne wrażenie popis fantazji speców od efektów specjalnych. Niech nikt nie pomyśli, że miał być to największy plus filmu. Najmocniejszą stroną „Doktora Strange” jest genialny Benedict Cumberbatch, który do roli najpotężniejszego czarnoksiężnika Ziemi pasuje idealnie. Wszystko pokryte jest zaś delikatną pierzynką humory w stylu Disney'a. I o ile ostatnio coraz bardziej mnie to drażni, tak w przypadku walczącej peleryny Strange'a nie mogłem się nie uśmiechnąć, bo na myśl przychodziła mi Myszka Miki bawiąca się w czarodzieja, a to przecież też kawał naszego dzieciństwa.


Kinga: Superbohaterowie, których do tej pory prezentowa nam Marvel, byli silni i okazali, wyposażeni w gadżeciarską broń czy nadprzyrodzone zdolności. Ostatnimi czasy jednak twórcy postanowili zmienić ten stan rzeczy i pokazać nam, że po pierwsze, rozmiar nie ma znaczenia, a po drugie – małe też może okazać się przydatne. Scott Lang – choć z pozoru całkiem nieprzyjemny koleżka – wchodzi w posiadanie kombinezonu, który jest w stanie zmniejszyć go do rozmiarów mrówki. Tak powstaje Ant-man. Film operuje motywem ciekawego eksperymentu, w wyniku którego porozumienie między owadami a ludźmi staje się możliwe, mamy też trochę fizyki, trochę takich czy śmakich cząsteczek, itd. Ale to, co mnie najbardziej urzeka w tej części uniwersum, to dwojakie przedstawienie historii. Wiadomo, że to, co dzieje się między bohaterami, odbywa się w jakiejś mikroprzestrzeni. To, co z ich perspektywy jest ciężką walką na śmierć i życie, tak naprawdę jest ledwo dostrzegalne dla ludzkiego oka. Sceny w zabawkowej ciuchci rozwaliły mnie do łez. Z jednej strony widzimy zaciętą bitwę pomiędzy Ant-Manem, a Yellowjacketem (zabij mnie, ale nie wiem, jak to odmienić), w której ważą się losy bohaterów, a kiedy perspektywa się oddali – widzimy jak drewniana ciuchcia przewraca się niepozornie z cichym stuknięciem. Żeby nie było, że widzę ten film tylko pod tym kątem. Całość jest przemyślana i na swój sposób świeża – to nie jest typ bohatera, który powtarza jakiś schemat nadprzyrodzoności. Jest to coś nowego i na pewno ciekawego. Dzięki postaciom takim jak Iron Man czy Thor wiemy, co się dzieje na niebie i ziemi, Ant-man pokazuje nam, co faktycznie piszczy w trawie.


Redaktor Ego: Niezbyt elokwentna sekwoja, genetycznie zmodyfikowany zwierzak miłujący się w wybuchach, zapatrzony w siebie niedojrzały awanturnik, pragnący zemsty i mający problemy z metaforami wojownik oraz oziębła córka szalonego tytana. Takie połączenie nie może zwiastować niczego dobrego ani do końca normalnego. Strażnicy Galaktyki to najprawdopodobniej jedna z najbardziej sympatycznych ekip w komiksowym świecie. Różni ich niemal wszystko, przez co zazwyczaj mają ochotę się pozbijać. Chociaż ich przyjaźń rodzi się w wielkich bólach i ocieka sarkazmem, to są oni w swoich zmaganiach po prostu uroczy. James Gunn stworzył komiksowe kino nieco oderwane nawet od dotychczasowego Marvela. Nie jest zbyt poważnie, jednak wszystko trzyma pewne standardy...przynajmniej do czasu „vol. 2”. Mieliśmy jednak wracać do przyjemnych wspomnień, więc zostanę w pierwszej części. Lekkie i przyjemnej dla oka dzięki efektom specjalnym, ale przede wszystkim ze względu na relacje łączące wszystkich bohaterów. Do tego Gunn pozwala dojść do głosu jego tęsknocie za cudownymi latami 80. Odrobina kiczowatej kolorystyki i całe mnóstwo świetnych numerów nagranych na kasetę Star-Lorda, na której rządzą Blue Swede, The Ruinaways, David Bowie czy The Jackson 5. „Strażnicy Galaktyki vol. 1” z pewnością długo pozostaną tytułem, do którego będę powracał z największą sympatią.


Kinga: Nigdy nie przestanie mnie dziwić to, że cały świat woli pierwszą część „Strażników…”, podczas gdy mi udało się zasnąć na niej kilka razy. Film jeździ na fabularnym wózku, a i pośmiać się nie ma z czego. Jedyne, co jest w tej części na plus to kudłaty szop pracz i urocze drzewo. No i Chris Pratt, ale to jest oczywiste. Rozmawiając z różnymi ludźmi na temat drugiej części dochodzę do wniosku, że przeszkadza im nadmierna ilość gagów, co by wyjaśniało, dlaczego wolę właśnie tę część i dlaczego kolejna pozycja Marvela nasycona głupim humorem to mój kolejny typ.
Opinie o najnowszym „Thorze” są szalenie podzielone. Jedni za tym filmem szaleją, inni nie mogą go znieść. Wiem, że to chyba najgorszy film Marvela według Ciebie, ale ja będę go bronić jak niepodległości. Po pierwsze dlatego, że obecność Hulka to zawsze dobry pomysł, a i motyw jego wypranego mózgu też wprowadza pewną świeżość w biegu wydarzeń. Po drugie – i to już bardzo banalny argument z mojej strony – nasz skandynawski żigolo w końcu wygląda jak człowiek, zmiana fryzury zdecydowanie wyszła mu na dobre. No i pozostaje kwestia gagów. Iron Man jest nieodpowiedzialnym kobieciarzem, Ameryka to tępy osiłek, a ze Spidermana zrobili gówniarza i mentalnego inwalidę. Więc skąd zrodził się w ludziach pogląd, że Thor to idiota? Ja tam w gagach nie widzę nic złego. Po dramaty zapraszam gdzie indziej. Marvel to kino akcji, nie wyklucza płytkiej rozrywki.


Redaktor Ego: „Thor: Ragnarok” to kolejna próba zaczerpnięcia całą garścią ze stylizacji lat 80, tym razem w postaci kolorystyki rodem z synthpopowego teledysku. Hela jako główna przeciwniczka miała w sobie zaś olbrzymi potencjał, a starcie Thora z Hulkiem, które zdecydowanie byłoby wisienką na torcie, znane nam było już ze zwiastunów. Ciężko zachwycać się wykonaniem, jeżeli z częstotliwością zgonów w „Grze o Tron” w każdej scenie pojawiały się żarty pasujące aranżacją do „Looney Tunes”. Cóż, wszystkim nigdy nie dogodzisz i w sumie to jest najlepsze i na tym właściwie polega zabawa.

A jeżeli już mowa o dogadzaniu. Uniwersum Marvela dość poważnie cierpi na problemy z czarnymi charakterami. Dość długo pojawiający się na ekranach złoczyńcy, byli dość przeciętni, a obecność wyrazistych i kolorowych antagonistów, jeszcze bardziej ich przyćmiewała. Oczywiście w międzyczasie był też Loki, ale umówmy się, on nie jest tak właściwie do końca zły i niezależnie co takiego tym razem uroiłoby się w jego głowie pełnej psikusów (mimo że to psikusy o wadze ciężkiej), raczej nie da się go nie lubić. W tym miejscu dobre imię złej braci ratuje Ultron. Stworzony przez Starka i Bannera miał na celu ochronę świata, dając tym samym superbohaterom czas na urlop. Zamiast tego nowy twór stawia sobie za cel eksterminację ludzkości. W swoich działaniach postanawia być precyzyjny i konsekwentny, lecz nie to dodaje mu uroku. W blaszanym konstrukcie zamknięta jest bowiem naiwna niemal dziecięca psychika. Planując zniszczenie ludzkości, nuci sobie pod nosem piosenkę znaną z Pinokia. Niepokojący czarny charakter nie jest jedynym atutem „Avengers: Age of Ultron”. Ekipa superbohaterów jest już świetnie zgrana, a ich współpraca cieszy oko. Jednak, żeby nie było zbyt kolorowo, zmierzyć się muszą oni ze swoimi lękami, dzięki czemu całość wpada w mroczniejsze tony. Hawkeye zaliczył swój najlepszy występ, a do zespołu w świetnym stylu dołączają Scarlet Witch i Vision. No i oczywiście trójkącik między Hulkiem, Starkiem i Veronicą. Ultron pozostaje dla mnie czarnym charakterem numer jeden i naprawdę szkoda było finału jego historii.


Kinga: Czarne charaktery mają to do siebie, że zawsze wprowadzają przyjemną dla widza atmosferę. Czy to Ultron, czy Loki, czy na przykład Bucky, któremu udało się uratować historię jednego z najnudniejszych bohaterów całego uniwersum. Kapitan Ameryka, choć może i genetycznie modyfikowany, dla mnie pozostaje tylko mięśniakiem, który bez swojej gadżeciarskiej tarczy może jedynie dać komuś w mordę. Z tarczą w zasadzie też, bo ona również zdaje się pracować jako bumerang dający innym ludziom w mordę. Niemniej jednak „Zimowy Żołnierz” to ta część z całej amerykańskiej trylogii, która podoba mi się najbardziej. Nawet bardziej, niż „Wojna bohaterów”, w której mamy plejadę postaci i konflikt, który zawsze wychodzi filmom na dobre. I zdecydowanie bardziej niż „Pierwsze starcie”, w którym fabuła jest równie zajmująca jak pustynny krajobraz. „Zimowy żołnierz" jest pełnym absorbującej akcji kontrastem dla pierwszej części tej trylogii, podczas której walczyłam z ciężkimi powiekami, aby dotrwać do końca. Nowa postać, Bucky, wprowadza do fabuły naprawdę sporo świeżego powietrza. Dosłownie i nie. Gdybym miała wybrać jednego z braci, z całą pewnością z nim miałabym znacznie ciekawsze życie. W tej części mamy także sporą garść współpracy i szczyptę pożytecznej dla ogółu fabuły biurokracji. Multikulturowość "Zimowego żolnierza" też jest w tym wypadku na plus. No i na koniec całkiem dobrze udała się kolaboracja naszego nudnego i fajtłapowatego Steve'a z Czarną Wdową, która co prawda też nie ma jakichś szczególnych zdolności oprócz wskakiwania na ludzi, ale przynajmniej ma cięty język i gwarantuje dobrą zabawę. "Zimowy żołnierz" jest u mnie troszkę wyżej od "Wojny bohaterów", ale do obu tych części zawsze chętnie wracam.


Redaktor Ego: Zaczynam wyczuwać u Ciebie pewną niechęć do Kapitana Ameryki, nie wiem, czy słusznie. Możliwe, że po prostu masz serce trudniejsze do zmiękczenia niż agentka Carter. Co do stylu walki Rogersa mamy odmienne zdania. Różnią się one także w kwestii jednego z filmów, o którym wspominałaś. „Civil War” u Ciebie znajduje się zaledwie na miejscu 5, zamykając Twój mały ranking. Dla mnie tytuł ten jest natomiast dziś niepodważalnym numerem jeden. Argumentów „za” mam kilka. Ludzie niezafiksowani na punkcie komiksowych adaptacji tak jak my (chociaż po brzydkich rzeczach, jakich mówiłaś o Capie, powinienem chyba mówić tylko w swoim imieniu) mogą żyć w przekonaniu, że kino o bohaterach w spandeksie to przede wszystkim nieustane lanie się po pyskach przeplatane humorystycznymi docinkami i równaniem z ziemią każdego większego budynku w okolicy. Doskonale jednak wiemy, że to coś znacznie więcej. „Civil War” zaskoczyło przede wszystkim sprzeczką na własnym podwórku. Dla stających w obronie bezbronnych bohaterów szokiem okazuje się narzucenie im kontroli. Mimo dobrych intencji zostawiają po sobie zniszczenie, a słowa wujka Bena powracają z wielką siłą, przypominając im, że wielka moc niesie za sobą wielką odpowiedzialność. Jedni uważają, że lepiej pomagać trochę niż wcale, inni w kontroli widzą jedynie kajdany. Mieszanka wybuchowa, jaką od początku były odmienne charaktery wszystkich postaci, otrzymała w końcu swoją „Zapałkę” przy okazji zdradzającą, że bycie bohaterem to nie tylko fajna zabawa. „Civil War” znajdzie się z pewnością w czołówce wielu fanów, przede wszystkim dlatego, że to drużynówka. Może to dziecinne, ale czy najbardziej nie kręcą nas filmy kierujące się zasadą „im więcej (postaci w kolorowych strojach), tym lepiej”. Masz siły na jeszcze jeden argument? Jestem przekonany, że wystarczą tylko trzy słowa: „walka na lotnisku”. Starcie bohaterów na płycie lotniska było najczystszą definicją komiksowych mordobić. Dynamika, popis umiejętności i przede wszystkim świetnie rozpisana choreografia walki. Czy mógłbym wyobrazić sobie coś lepszego? Nie wydaje mi się.


Kinga: Kapitan Ameryka nie zachwyca mnie jako człowiek, ale zauważ, że w moim zestawieniu najlepszych Marvelowych filmów znajdują się dwie z trzech opowieści o tej postaci.

„Civil War” zachwyca mnie przede wszystkim przez mnogość przewijających się bohaterów, bo to nadaje dynamiki i nie pozwala nudzić się ani przez chwilę. Wychodzi na to, że oboje lubimy crossy i fabularne przeplatanki, bo u mnie na pierwszym miejscu znajdują się pierwsi „Avengersi”. Nasi bohaterowie tak naprawdę pierwszy raz łączą siły, aby stawić czoła wrogom, w tym przypadku kosmicznym gąsienicom. Wspólne porozumienie takich indywidualistów nie miało prawa być łatwe, dlatego „Avengers” operuje sporą dawką humoru, ciętych ripost i już przy okazji tej części widać pierwsze sojusze i to, że panowie Stark i Rogers niekoniecznie się lubią i niekoniecznie dogadają w przyszłości. Nie może obyć się bez sprzeczek, nieporozumień, ale ostatecznie wszystko ma ręce i nogi, każdy każdego ratuje w odpowiednim momencie, a film nie traci na dobrym smaku. Grupa powołana przez S.H.I.E.L.D. oferuje widzowi sporą dawkę słodko-gorzkiej rozrywki, soczystej akcji, a przede wszystkim pokazuje starego dobrego Marvela w najlepszym wydaniu. Panie i Panowie, mój superbohaterski Oscar wędruje… po trochu do wszystkich, bo przecież w kupie siła.


Redaktor Ego: W tak rozbudowanym uniwersum jest w czym wybierać i każdy z pewnością znajdzie coś dla siebie. Wybór naszych ulubionych filmów z MCU sprawił, że o prawie połowie nawet nie wspominaliśmy. Jeżeli dodamy do tego fakt, że wszystkie tworzą ogromną i świetnie przemyślana całość, która nawet się jeszcze nie kończy... można od tego wszystkiego dostać zawrotu głowy. Dni do premiery odliczam od dawana, jesteśmy już na tyle blisko „Infinity War”, że pora chyba na odliczanie godzin. Przed nami już za chwilę niezaprzeczalnie największe wydarzenie w historii kina. Jestem przekonany, że po tym seansie już nic nigdy nie będzie takie samo. I na co takiego ja potem będę czekał?

Kinga: Filmy Marvela to niezaprzeczalnie jedna z lepszych rzeczy, jakie mogliśmy napotkać na swojej popkulturowej drodze. Nie każdy lubi superbohaterów, ale każdy znajdzie w uniwersum coś dla siebie. Choćby drobne wspomnienia z dzieciństwa, kiedy to można porównać nowego Spidermana do animowanego serialu sprzed lat. To, co zachwyca najbardziej to dynamika i ogromny przekrój osobowości - od statycznych i opanowanych, przez wojowniczych i zbuntowanych, aż po tych absolutnie beztroskich. Dobry, ostry humor, absorbująca fabuła i porywająca akcja to cechy, których MCU nie można odmówić. Dlatego tuptam w miejscu ze zniecierpliwienia równie tak mocno, jak Ty, czekając na nową część tego nadprzyrodzonego uniwersum. A potem pozostanie czekać na "Captain Marvel".

poniedziałek, 16 kwietnia 2018

Blondynka vs Brunet: Lara Croft i Gąszcz Nieporozumień

Blondynka vs Brunet: Lara Croft i Gąszcz Nieporozumień


Redaktor Ego: Gdy na ekrany kin wchodzi film taki jak „Tomb Raider”, wraz z nim pojawia się mnóstwo pytań. Czy odgrzewanie starego tytułu jest w ogóle potrzebne? Czy powrót do czegoś, co już było, ma jakiś sens? Nie może obyć się też bez porównań nie tylko samych filmów, ale również historii czy (w przypadku Lary Croft to chyba oczywiste) również aktorek wcielających się w tytułowe role, ich strojów, ekwipunku czy nawet uczesania. Na jaw wychodzą preferencje wielu widzów i prezentowane są tak dobitnie, że nic nie byłoby w stanie zmienić ich zdania, a kręcenie kolejnej części było herezją lub innym bezsensownym/ (wstaw inne brzydkie słowo) pomysłem. Skromna i delikatna Alicia Vikander już od samego początku poprzeczkę miała zawieszoną tak wysoko, że niemożliwe było jej pokonanie. W świadomości wszelkiej maści kinomaniaków jedyną słuszną aktorką mogącą wcielić się w główną rolę była Angelina Jolie. Ociekająca seksem i wyuzdaniem stała się obiektem westchnień. Jednak czy zasłużenie nosi ona tytuł „jedynej słusznej Lary” ? Odpowiedzią może być fakt, że o wiele częściej porównywano wielkość, krągłość i jędrność wdzięków obu pań, nie zaś ich aktorski warsztat. Już od dawna wiedziałaś, kto jest moim faworytem i który element filmu będzie moim ulubionym. Nie rozczaruję Cię, Vikander jako Lary będę bronił swoją (wątłą w porównaniu do Jolie) piersią.

Kinga: Oczywiście masz rację – fani ociekającej seksem Lary w ciasnym wdzianku z pewnością nie zauważą w nowym Tomb Raiderze jakichś szczególnych pozytywów w kwestii zmiany aktorki. Ale jeśli zostawimy na chwilę porównywanie Tomb Raiderów, a porównamy nowy film do gry – zdecydowanie wygrywa pani Vikander. Oczywiście w kwestii zachowania samej postaci się nie wypowiem. Wspominałam o tym przy okazji naszego ostatniego wpisu wspominkowego na temat starych filmów o Larze Croft, ale nie zaszkodzi powtórzyć. Pamiętajmy, że w tej recenzji mamy spojrzenie gracza i osoby, która fizycznie z Tomb Raiderem nie miała do czynienia. Myślę, że to pozwoli trochę urozmaicić przekaz. Ale od początku – proponuję ugryźć ten film najpierw od tej lepszej, mniej spleśniałej strony i porozmawiać o jego zaletach. Bo pomimo że film generalnie mnie nie zachwycił, to jednak znalazłam kilka plusów poza doborem aktorki. Może jeśli odpowiednio się skupisz, dasz radę znaleźć choć kilka drobnych pozytywów?


Redaktor Ego: Do niedawna Lara prezentowała nam się jedynie jako doświadczona archeolożka i wygimnastykowana poszukiwaczka przygód. Ze względu na to, że poznaliśmy jedynie jeden aspekt jej życia, nie dziwi nas, że w świadomości fanów bohaterka przyszła na świat w obcisłych spodenkach, długim warkoczu i z dwiema spluwami. Niemal wojskowe wyszkolenie odziedziczyła po tacie, a wiedzę historyczną wyssała z mlekiem matki. Całkiem niedawno postanowiono nieco urozmaicić jej wizerunek. Najpierw dokonano restartu serii komputerowej, a teraz początki Lary zobaczyć mogliśmy na dużym ekranie. Główną bohaterkę poznajemy w sytuacji, która żadnemu fanowi gier nie przyszłaby do głowy. Zarabia na życie jako rowerowy kurier, niespecjalnie interesuje się zakurzonymi przedmiotami, a błysk w oku pojawia się u niej nie na widok zaginionego przed wiekami artefaktu, ale w sytuacji, gdy może zarobić dodatkowe kilka dolarów, które pozwolą jej opłacić mieszkanie i przetrwać kilka kolejnych tygodni. Jak taka dziewczyna mogła wylądować w środku dzikiej i niebezpiecznej głuszy? Nie pędzi ona za przygodą, sławą i adrenaliną. Kierując się jedynie miłością dziecka, próbuję odnaleźć i uratować ojca. Bohaterka, czując się w takiej sytuacji komfortowo i na miejscu, zwyczajnie w świecie byłaby pozbawiona wiarygodności i rozczarowująca. Zamiast tego Lara jest wystraszona i zagubiona. Jej próby walki i ucieczki są chaotyczne i niezgrabne. Pozbawione są finezji, bo dla Lary ważniejsze staje się przetrwanie niż efektowne skręcenie karku i kopniak z półobrotu z podwójnym saltem i spowolnieniem przy lądowaniu. Zanim w nowej grze staniemy się starym wyjadaczem i mistrzem rozgrywki, musimy ogarnąć sterowanie i dopiero po ciężkich początkach rozpoczyna się najlepsza zabawa. Lara ze swoim nowym filmowym początkiem znajduje się dokładnie w tej samej sytuacji. Vikander w tej roli sprawuje się świetnie i w czasie trwania swojej pierwszej przygody przechodzi powolną przemianę. Zaczyna od niepewnej i spanikowanej nastolatki, która znalazła się w niewłaściwym dla siebie miejscu, by stać się świetnie znaną bohaterką. Powoli budzi się w niej rodzinne motto „hej przygodo, walić wszystko”. Staje się coraz bardziej pewna siebie i zdecydowana, nie zmienia się jednak w całkowicie niepokonaną. Początek Lary jest wręcz idealnie rozpisany i oglądanie go sprawiło mi ogromną przyjemność, przede wszystkim dlatego, że był kompletny, ale przy tym całkowicie naturalny. W kategorii „narodziny bohaterki” nowa Lara, zaraz po skopaniu tyłka swojej starej wersji, mogłaby stanąć do walki z filmową Wonder Woman. W tym przypadku faworytkę też już mam.


Kinga: Niewątpliwą zaletą jest tu na pewno Alicia Vikander, której delikatna, dziewczęca uroda, świetnie oddaje postać drobnej, nieświadomej swojej przyszłości Lary. Jest niepozorna, uśmiechnięta kiedy trzeba, a i odgrywanie przeszywającego bólu idzie jej nienajgorzej. Ta skromność i nieporadność sprawia, że postać jest dla widza wiarygodna, jej początki jako swego rodzaju wojowniczki są naprawdę dobrze zorganizowane. Oglądając różnego rodzaju letsplay’e zauważyłam, że sporo motywów się powtarza, co jest oczywiście także na plus w kontekście filmu jako adaptacji. Sam krajobraz jest też świetnie przeniesiony na ekran kinowy. Tak samo niczego nie mogę zarzucić efektom specjalnym, które jednocześnie odpowiadały wersji komputerowej, ale też były optymalnie realistyczne. Na pochwałę zasługuję też zdecydowanie muzyka jako dopełnienie całości. I na tym niestety zalety się kończą. Fabularnie film niestety kuleje, i to na obie nogi. Tak jak wspomniałeś, Lara przechodzi przemianę w ciągu tych dwóch godzin, ale zauważ, jak nagle to się dzieje. Na początku filmu bohaterka zdaje się bać własnego cienia i nie jest w stanie zrobić krzywdy nikomu. Scena, w której w obronie własnej zabija jednego z przydupasów Vogla okazuje się wszystko zmieniać w jej życiu i już kilka scen później widzimy, jak Lara z zimną krwią strzela z łuku do przypadkowych ludzi. Może tylko mi się wydaje, ale normalny człowiek nie zmieniłby się ot tak, wraz z filmowym klapsem. Do tego, jako ktoś kto raczej nie interesuje się grami komputerowymi, nie mogłam znieść nieśmiertelności naszej bohaterki. Staram się rozumieć to w kontekście gry przygodowej, w której generalnie chodzi o to, żeby postać nie umarła, ale mimo wszystko – trochę mnie to raziło. No i pojawia się zakończenie, w którym twórcy nawet nie próbują udawać, że nie czerpią z wzorców przedstawionych przez Angelinę Jolie. Pod koniec Lara tajemniczo staje się silną i niezależną kobietą, która nawet uśmiecha się tak samo, jak jej poprzednia wersja, a broń palną traktuje jak zabawkę. Nawet dobra muzyka nie jest w stanie zatuszować tych wad i dla mnie ten film sporo stracił właśnie na tym.


Redaktor Ego: Nawet nie wiesz, jak wiele może zmienić jeden dobrze wymierzony klaps. Przyśpieszenie przemiany głównej bohaterki to też w dużej mierze kwestia czysto techniczna. Gdyby przez 2 godziny w bohaterce nie zaszłaby żadna widoczna zmiana, niektórzy nie zauważyliby, że oglądają w ogóle "Tomb Raider". Jak dla mnie, mimo narzuconego czasu, zmiana ta wyszła dość płynnie i naturalnie, a czepiać mogłabyś się, gdybyśmy mieli do czynienia z trylogią, a na to niestety się nie zapowiada. Chociaż dość pozytywne wrażenie zrobiła na nas główna bohaterka, to jednak oglądanie filmu jedynie dla ładnej czy dobrze napisanej postaci to trochę jak pójście do wesołego miasteczka, żeby zjeść watę cukrową. Jak wspomniałaś na początku nowy "Tomb Raider" miał być adaptacją gry z 2013 roku. Na ekranie mogliśmy zobaczyć wprawdzie kilka scen bliźniaczo podobnych do pecetowych obrazków, to twórcy do początku Lary podeszli bardzo luźno. Przez bardzo luźno mam na myśli poszatkowanie oryginalnej historii za pomocą wielkiej maczety. Podobieństwa można doszukiwać się jedynie w głównej bohaterce i w nazwach własnych. W tym momencie pozostaje trochę rozluźnić podejście do wszelakich adaptacji. Jednak na tym nie koniec minusów. Filmy przygodowe mają przede wszystkim dostarczyć nam zabawy. Rozrywka opierać ma się przede wszystkim na hasaniu po starożytnych ruinach, pokonywaniu przeszkód i rozwiązywaniu skomplikowanych zagadek, by na końcu przekonać się, że skarb nie jest właściwie skarbem (czy coś w tym stylu). Nie zwalnia to jednak z zachowania logiki. Indiana Jones i inni poszukiwacze zaginionych arek zawsze znajdowali sposobność, aby szczegółowo opisać, co się przed nimi znajduje (jak nie było się do kogo odezwać, to wystarczało wyrecytować coś do siebie). Lara rozwiązując kolejne zagadki w milczeniu, a widzom pozostaje nadzieja, że bohaterka doszła do tego na drodze interesującej, pasjonującej dedukcji.

Kinga: Adaptacje mają to do siebie, że zawsze oceniane są przez pryzmat oryginału. Mogą być kiepsko odzworowane, ale same w sobie całkiem niezłe, ale zdarza się, że są złe mimo wszystko. Z tego, co mówisz, najnowszy "Tomb Raider" nie jest szalenie dobrą adaptacją. Z mojej perspektywy widzę go też niestety jako nienajlepszy film przygodowy i chyba nawet Alicia Vikander nie jest w stanie zatuszować braków, nieścisłości i tego tandetnego zakończenia, które ciągle odbija sie echem w mojej głowie. Na pewno znajdą się osoby, które będą nowym filmem o Larze Croft zachwycone, część postanowi zacząć na nowo przygodę z grą, a inni utopią swoje rozczarowanie w jakiejś lepszej propozycji na wieczór. Nawet w poprzednich częściach serii.


Redaktor Ego: Przy tworzeniu nowych przygód Lary, ktoś zdecydowanie chciał pójść na skróty. Film ma masę niedociągnięć, które będą kłuły w oczy, w zależności jak mocno skupiać będziemy się na szczegółach. Efekty specjalne momentami wyglądają dość niezgrabnie i z daleka dają znać o green screenie, zabijając tym samym krajobraz dzikiej wyspy. Przeciwnik utrudniający Larze jej akcję ratunkową jest niedopracowany i wydaję się pisany na raty, przez kilka osób. Finałowa sekwencja pułapek razi zaś z daleka nieudolną próbą naśladownictwa „Ostatniej Krucjaty”. Scenografia, znajdująca się za kultową bohaterką niezaprzeczalnie sypie się na naszych oczach, bo sklejona została bez przekonania i trzyma się jedynie na wiarę w markę, jaką jest Lara. Vikander, mimo swoich starań i dobrze wykonanej pracy, nie jest w stanie, powstrzymać całości przed poważnym upadkiem. Jedynie końcówka, w której legendy i mity zostają sprowadzone na ziemię do trochę bardziej wiarygodnych faktów, chroni nas przed całkowitą i niesmaczną katastrofą. Czy odgrzewanie starego kotleta jest złym pomysłem? Nie do końca. Tyle że sprawę trzeba postawić jasno. Znana postać z pewnością przyciągnie ludzi do kin, jednak nikogo nie zwalnia to z przyłożenia się do oprawy wokół gościa specjalnego. Niedbalstwo producentów powoduję, że zamiast przeżyć przygodę w dzikiej dżungli, mogliśmy zobaczyć coś równie pasjonującego co wycieczka po ogrodzie botanicznym. Sama Lara zaś największe baty dostała od tych, którym na jej sukcesie powinno najbardziej zależeć.



poniedziałek, 9 kwietnia 2018

Blondynka vs Brunet: Mokry sen o popkulturze

Blondynka vs Brunet: Mokry sen o popkulturze

Redaktor Ego: Na bycie prawdziwym geekiem składa się kilka istotnych rzeczy. Na samym szczycie listy jest m.in. opowiadanie żartów i wykorzystywanie porównań, których prawie nikt wokół nie rozumie. Znajduje się na niej również uzależnienie od kofeiny i chroniczne niedosypianie, bo „jeszcze jeden odcinek” oraz nieustanne przebywanie w fantastycznych światach komiksowych czy książkowych. Dla mnie zaś najistotniejszą cechą jest doszukiwanie się z niemal fantastycznym zaangażowaniem wszelkich nawiązań i easter eggów w nowych filmach i grach komputerowych. Nie raz już wspominałem Ci, jak wiele niemal dziecięcej radości przynosi mi odnalezienie nawet najmniejszego smaczku ukrytego gdzieś na drugim planie. To samozadowolenie z odnalezienia elementu ukrytego gdzieś przez autora czy producentów jest jak przybicie z nimi piątki. Jak rozegraniem z nimi krótkiej gry, z której udało mi się wyjść zwycięsko. Gdy tylko pojawiły się pierwsze zwiastuny „Ready Player One”, wiedziałem, że oczekiwanie na premierę i sam seans będą dla mnie niczym popkulturowa pielgrzymka. Jakie uczucie towarzyszyły mi podczas filmu? Dość łatwo mogłaś wyczytać je z mojej twarzy, gdy wypatrzyłaś mnie w kinie kilka rzędów dalej. Takich emocji po prostu nie dało się ukryć. Miłośnik easter eggów nie mógł chyba inaczej zareagować, gdy zamiast poszukiwań oferuje mu się udział w prawdziwej bitwie na „wielkanocne jajka”.

Kinga: O tak, akurat Twoje emocje były czytelne jak tabliczka na autobusowym przystanku, zarówno przed, jak i po seansie. Równie ciekawe było też zachowanie większości ludzi na sali. Zewsząd widziałam, że celują palcem w ekran, pokazując sobie nawzajem tę czy inną wypatrzoną postać. Oczywiście niesamowicie dumni, że znają tyle elementów popkultury. Nie wyróżniałam się niczym od nich, sama spędziłam przynajmniej 80 procent czasu na wyszukiwaniu nawiązań, kilka na śledzenie fabuły i podobne kilka na ocenę techniczną. Trzeba przyznać, że świat, jaki wykreował Spielberg, wręcz naszpikowany jest easter eggami – postaciami, które dobrze znamy, elementami popkultury takimi jak gry czy szlagierowe filmy. Jedne z nich były maksymalnie oczywiste, inne subtelnie wplecione w bieg zdarzeń. Mogliśmy zauważyć starego dobrego King Konga, Godzillę, nawiązania do klasyków takich jak „Powrót do przyszłości” czy Laleczkę Chucky w akcji. Czyżby gdzieś w tłumie mignęli także Mike Myers i Freddy Krueger?


Ego: Spielberg nie tyle zabrał, ile wepchnął nas do wirtualnego świata OASIS. Gdzie znaleźć możemy dosłownie wszystko, a możliwości są nieograniczone. Ludzie, dla których nie ma miejsca i perspektyw w prawdziwym, dotkniętym przez energetyczny kryzys świecie uciekają do wygenerowanej rzeczywistości, w której mogą zrobić absolutnie wszystko. Mogą zmienić swój wygląd, płeć, wiek, wzrost, a nawet gatunek. Wszystko zależy od ich wyobraźni i zasobów złotych monet w kieszeni, a te leżą na ulicy... wystarczy tylko kogoś przejechać albo rozwalić mu łeb z wielkiej spluwy. Dla bohaterów jest to ucieczka ze świata pozbawionego perspektyw i nadziei. Dla widza to wizyta w kolorowych wesołym miasteczku, w którym znaleźć może każdą atrakcję, o jakiej kiedykolwiek słyszał i o jakiejkolwiek marzył, będąc dzieckiem. „Ready Player One” to niesamowity, kolorowy, tętniący życiem teledysk, w którym gościnie występują nasze najlepsze wspomnienia, a zespół, zamiast na instrumentach, gra na naszych sentymentach. W takich okolicznościach miałem tylko jedno wyjście. Podciągnąłem kolana pod brodę i z szeroko otwartymi, błyszczącymi od szczęścia oczami wtopiłem się w ekran, niczym w wystawowe okno, za którym znajduje się zabawka będąca moim największym marzeniem. Gdy na starcie wielkiego wyścigu obok siebie stanęli K.I.T.T. z „Nieustraszonego”, furgonetka Drużyny A, czerwona Christine Stephena Kinga, a główny bohater usiadł za kierownicą DeLoreana z „Powrotu do Przyszłości”, wiedziałem, że od tej chwili nie mogę już ani razu mrugnąć, bo mogę coś przeoczyć. Chociaż oczy wyschły mi na wiór i chyba otarłem się o utratę przytomności, była to najprzyjemniejsza i najsłodsza tortura, jakiej kiedykolwiek doświadczyłem.


Kinga: Mruganie podczas oglądania tego filmu to zdecydowanie czynność zabroniona lub przynajmniej niezalecana – w ciągu tych kilku milisekund poświęconych na zamknięcie oczu może umknąć naprawdę wiele. Spielberg dla mnie dokonał niemożliwego, łącząc z taką gracją tę całą feerię barwnych postaci, wyjętych z kilkunastu, jeśli nie kilkudziesięciu różnych zakamarków współczesnej kultury. Jeżeli chodzi natomiast o samych bohaterów, moje serce skradł stary Halliday, twórca całego przedsięwzięcia, który pojawia się na ekranie w zasadzie dość rzadko, ale jest jak połączenie filozofa Paulo Coelho, mędrca Gandalfa i szalonego doktora Emmeta Browna. Zakładaliśmy w tej recenzji użycie jak najmniejszej liczby spoilerów, ale umówmy się – obok sceny z wykorzystaniem motywu „Lśnienia” nie można przejść obojętnie. Oprócz absolutnie genialnej roboty ze strony scenariusza i reżyserii (za taki pomysł należy się coś więcej niż Nagroda Nobla w dziedzinie wszystkiego), cudownie nieogarnięty Aech buduje fundament komizmu dla sceny pełnej grozy i niepokoju. Podczas kiedy Ty siedziałeś z podciągniętymi pod brodę kolanami, ja obserwowałam całą tę chaotyczną opowieść z koparą opuszczoną do samej ziemi. Nic dziwnego, że w kontakcie z taką dawką odniesień do popkultury, fabuła odrobinę gubi się w tłumie, ale nie sądzę, żeby to miało ująć czegokolwiek całości produkcji.

Ego: Mimo że „Ready Player One” jest niczym mokrym snem dla niemal każdego fana popkultury oraz źródłem naprawdę dobrej zabawy, ma kilka elementów, które zostają niedociągnięte lub mogą odrobinę rozczarować. Gdy zaczęłaś wspominać bohaterów zdałem sobie sprawę, że na naszych oczach wszystko działo się tak szybko i wszystkiego było tak dużo, że przesunęli się oni w rankingu gdzieś na niższe pozycje. Tempo filmu na początku przypomina przejażdżkę rollercoasterem. Z każdej strony mnóstwo zabierających dech w piersiach wrażeń, a w żołądku niczym błędnik szaleje mieszanka podekscytowania i radości. Podczas takiej jazdy nie mamy jednak czasu na rozmyślanie i napawanie się tym, co wiedzieliśmy przed chwilą, bo przed nami kolejne wzniesienie, zjazd, ostry zakręt i nowa porcja wspomnień z dzieciństwa. Wiele rozwiązań nie przypadnie z pewnością do gustu tym, którzy wcześniej czytali książkę Ernesta Cline’a (co dziwi jeszcze bardziej, bo przecież sam autor pracował nad scenariuszem). Ekipa zdecydowała się na kilka skrótów, które odebrały historii kilka naprawdę świetnych smaczków. Konkurs i poszukiwanie kluczy w filmie zostało zredukowane do poziomu quizu z tabloidów, w którym najważniejsze było wyciąganie szczegółów z prywatnego życia Halliday'a, nie zaś sprawdzenie wiedzy na temat popkultury. Gorszym szokiem i sporym zgrzytem było również wyznanie Aech'a. Gdy ten powiedział, że nigdy nie oglądał „Lśnienia”, serce zabolało mnie tak bardzo, jakby sam Jack Torrance próbował rozwalić je siekierą.


Zauważyć można, że Spielberg starał się mocno dostosować do współczesnych realiów. Świadczyć mogą o tym nie tylko pojawiające się liczne nawiązania do tytułów, które przyszły na świat po latach 80, ale również w przedstawieniu samego OASIS. Reżyser postanowił je po cichu i niemal poza zasięgiem naszego skupionego na atrakcjach wzroku udemonizować. Książkowa wersja programu była alternatywą dla ludzkości, która całkiem się do niego przeniosła. Zaczęła w nim żyć, uczyć się i pracować. Filmowy OASIS wydaje się być narkotykiem. Niemal niezauważalnie podsuwane są nam smutne obrazki, w których ludzie na każdym kroku wpatrzeni w swoje gogle lub przeznaczają swoje ostatnie oszczędności na upgrade postaci. W dzisiejszych czasach ryzykownie byłoby powiedzieć młodzieży, że wirtualna rzeczywistość nie posiada wad.

Kinga: Mnie z kolei solidnie zmartwiła reżyserska wizja świat realnego. Jest on szary i niemal zupełnie pozbawiony jakichkolwiek relacji z drugim człowiekiem. Ludzie mieszkający w dziwnych piętrowych kontenerach, nawet nie wiemy, czy gdziekolwiek pracują. Na jednym z internetowych for zwróciłam też uwagę na komentarz, który sugerował, że wydarzenia z „Player One” ulokowane są kilka lat przed tymi, które oglądamy w nowym „Blade Runnerze”, gdzie cały wirtualny świat jakby wylał się poza ramy okularów VR i zainfekował absolutnie wszystko dookoła. Jeśli tak ma wyglądać świat za dwadzieścia kilka lat, ja z tego rollecoastera wysiadam.

Tak naprawdę trudno cokolwiek zarzucić temu filmowi, kiedy w kontraście dostajemy taki majstersztyk wykonania. Jedyne, do czego mogę się przyczepić, to kilka nieścisłości OASIS, bo świat przedstawiony momentami jest dość niespójny. Dodatkowo cały film jest pełen dynamiki, nie ma takiej chwili, żeby nic się nie działo. Mało tego, w każdej sekundzie dzieją się dziesiątki rzeczy. Z jednej strony to niesamowita wartość, z drugiej jednak taki natłok informacji może być na dłuższą metę męczący i trudny do nadążania. Tym bardziej, jeśli sama końcówka jest tak statyczna, że tworzy się dość nieprzyjemny kontrast. To jednak tak naprawdę jedynie drobiazgi, których obecność ani trochę nie ujmuje niczego całości. Jeśli miałabym jeszcze na coś wskazać, to na kreację całego świata i głównego bohatera. Oczywiście wiem, że Spielberg na pewno nie miał w planach inspirowania się polską produkcją sprzed kilku lat, niemniej jednak wirtualny świat, w którym można wcielić się w dowolną postać, wylogować się w dowolnym momencie, to schemat, który widziałam już w „Sali samobójców”. Do tego, kiedy zobaczyłam avatar Wade’a Wattsa, pierwsze skojarzenie, jakie miałam, to właśnie Kuba Gierszał w roli Dominika. I żeby nie było – absolutnie nie sprowadzam „Player One” do poziomu „Sali samobójców”. Film Spielberga to bezkonkurencyjny zwycięzca na każdej płaszczyźnie. Po prostu przez moją głowę przewinęła się taka drobna myśl. Proszę o łagodny wymiar kary.


Ego: Przepięknie namalowane widowisko jest świetnym testem, sprawdzającym, ile geeka ma w sobie widz. Ilość przyjemnych pytań jest tak duża, że wszystko inne traci tak naprawdę znaczenie. Spielberg wykazała się młodzieńczą fantazją i mimo różnicy wieku między nami, przedstawił produkt pod wieloma względami będący idealną rozrywką głównie dla dwudziestoparolatków. Ciągłe wysokie tempo, ogromna ilość efektów specjalnych i bohater, którym po trochu chciał się stać każdy z nas, gdy chwytał za joystick, pada czy inny kontroler. Wszystko to zaś po brzegi polukrowane jest elementami wywołujące sentymentalne westchnienie, które mogły grozić zadyszką.

„Ready Player One” należałoby polecić nie tylko wszelkiej maści fanom popkultury starszej i młodszej, ale również wielu rodzicom, bo może dzięki temu zrozumieliby, że ciągłe „ślęczenie przed monitorem” to często możliwość poznania wielu ludzi o podobnych do naszych zainteresowaniach i pasjach oraz szansa na nawiązanie prawdziwych przyjaźni. Stałe przesiadywanie przed ekranem i zaczytywanie się w książkach z dala od świeżego powietrza to również w pewien sposób zdobywaniem wiedzy. Marne szanse, że będziemy mieli możliwość wykorzystania jej w wyścigu o wielką fortunę, ale przynajmniej jest to bardzo przyjemne dokształcanie. Dla geeków, którzy niemal na stałe przeprowadzili się do fikcyjnych światów, przygotowany jest zaś końcowy morał płynący z filmu – to prawdziwy świat jest najlepszy, bo jest prawdziwy.

Mimo kilku niedociągnięć oraz paru potknięć, z przyjemnością stwierdzam, że dawno nie bawiłem się na seansie, tak dobrze. Lubię od czasu do czasu obudzić i porozciągać trochę porozciągać siedzące we mnie dziecko. „Ready Player One” był dla niego prawdziwym wyczerpującym maratonem połączonym z niezwykłą przygodą.


Kinga: Chociaż 2018 rok nie zrobił jeszcze nawet pierwszego okrążenia, ten film na pewno znajdzie się w czołówce najlepszych. Nie sądzę, żeby ktoś powtórzył w najbliższym czasie taki fenomen. Ten film nadaje się dla młodych, dla rodziców, ale najogólniej rzecz biorąc – dla każdego. Nawet jeżeli ktoś nie pała wielką sympatią do tego gatunku, nie interesują go gry wideo, mimo wszystko „Player One” to coś, co z pewnością warto zobaczyć. Francis Coppola powiedział kiedyś, że „chyba tylko Steven Spielberg może cieszyć się absolutną swobodą, bo jego filmy i tak zarabiają na siebie. Niezależnie od tego, co wymyśli, ludziom się to podoba”. I nawet, jeśli wygrzebałam ten cytat przed chwilą z Wikipedii, jest jak najbardziej zgodny z prawdą. Cieszę się, że wspomniałeś o morale płynącym z zakończenia, bo jest to zarówno dobre zwieńczenie całej tej wirtualnej batalii, ale też ciekawą wskazówką, którą powinien wziąć sobie do serca nie tylko geek, ale każdy. Bo przecież każdy człowiek powinien od czasu do czasu się wylogować.
Długie filmy potrafią się ciągnąć, ale nie żałuję ani jednej z tych 140 minut. Zresztą, nie było nawet kiedy, bo jest on tak absorbujący, że te długie godziny lecą tak szybko, jak wolna niedziela spędzona nad jeziorem. I poziom relaksu taki sam. Nie mam uwag, „Ready Player One” to pozycja obowiązkowa dla każdego kinomana.






sobota, 7 kwietnia 2018

Mój przyjaciel robot, czyli nasze ulubione postaci zrobotyzowane

Mój przyjaciel robot, czyli nasze ulubione postaci zrobotyzowane

Redaktor Ego: Każdego dnia otaczamy się technologią. Towarzyszy nam na każdym kroku, ułatwia codzienne życie. Ma ona jednak też ciemną stronę. Twórcy serialu „Black Mirror” zauważyli, że pomimo cudowności, jakie ze sobą niesie, technologiczny postęp jest dla nas również ogromnym zagrożeniem. Uzależnienie graniczące niemal z ubezwłasnowolnieniem, odczłowieczenie, możliwość wpływania i niszczenia cudzego życia oraz stała obserwacja i kontrola. To tylko kilka czarnych scenariuszy. Mimo że sami jesteśmy świadkami negatywnego wpływu wszechobecnej technologii, to nie chcę wierzyć, że istnieje tylko negatywny scenariusz. Jestem przekonany, że moglibyśmy się z technologią zaprzyjaźnić. Pod warunkiem, że zamiast nowych mobilnych gadżetów ktoś zacząłby tworzyć sztuczną inteligencję obdarzoną osobowością oraz osadzoną w humanoidalnej powłoce. Możliwe, że Twoim marzeniem nie było posiadanie własnego robota, ale mi taka myśl nie raz przechodziła przez głowę. O ile większość takich fantazji wylądowała już dawno w Domu dla Zmyślonych Przyjaciół Pani Foster, to bez problemu przywołałbym kilku mniej lub bardziej znanych ze świata kina. Zastanawiam się czy podejmiesz moje wyzwanie i dasz radę znaleźć sobie jakiś mechanicznych przyjaciół.

Kinga: Moje marzenia na posiadanie własnego robota skończyło się gdzieś na etapie „dalej dalej ręce Gadżeta” i wynikało raczej z bycia leniwą bułką, niż z chęci obcowania z nową technologią. Chociaż dzisiaj faktycznie świat jest mocno zmechanizowany i trudno uniknąć zrobotyzowanych towarzyszy. Przecież nawet mapa ewoluowała na miłą panią lub pana, którzy informują, za ile metrów masz skręcić, w którą stronę i jakie rondo będzie akurat przed Tobą. Kiedy pojawił się pomysł na to zestawienie, moją pierwszą myślą było „o matko jak ja to ogarnę”. Przeglądając Internet, szybko wyszło na jaw, że filmów o tej tematyce albo nie oglądam, albo z ogromną dozą łaski oceniam na nie więcej niż pięć gwiazdek. Oczywiście z drobnymi wyjątkami. Jednak w myśl wyznawanej przez Ciebie zasady poszerzania horyzontów, zabrałam się za nadrabianie zaległości i ostatecznie udało mi się wybrać kilka zmechanizowanych postaci, które w ten czy inny sposób skradły moje odporne na stalowe mięśnie serce. Przy okazji muszę Cię uprzedzić, że niektóre z moich typów mają z robotyką tyle samo wspólnego, co gastrolog z migreną siatkówkową, ale z uporem maniaka będę Ci wmawiać, że jest inaczej. Jako że pomysł wyszedł od Ciebie i pewnie mógłbyś wysypać z rękawa przynajmniej trzy razy więcej przykładów, niż ja, dlatego puszczam Cię przodem i czekam na Twoje wizje idealnego zrobotyzowanego przyjaciela. Albo nieprzyjaciela, takich przecież też czasem da się lubić.

Ego: Pozwolisz, że zacznę dziś od pozycji klasycznej? Poruszając temat wszelkich robotów, androidów i droidów, nie sposób nie sięgnąć w pierwszej kolejności do klasyki kina sci-fi. Nie mam tu jednak na myśli „Blade Runnera” czy „Obcego”, bo chociaż występujące w tych filmach istoty/urządzenia robią wrażenie poziomem zaawansowania, to jednak nie wzbudzają aż takiej sympatii, jak te pojawiające się w „Gwiezdnych Wojnach”. Jednymi z najbardziej rozpoznawalnych elementów serii jest oczywiście dwójka świetnie dobranych droidów. C-3PO to rozgadany, zasadniczy, naiwny i tchórzliwy robot, który jest absolutnym przeciwieństwem osoby, którą stał się jego twórca (to chyba jedyna zabawna rzecz, jaką zrobił Darth Vader). Jego najlepszym przyjacielem jest zaś zaradny, błyskotliwy i niezwykle odważny R2-D2, do którego należą najlepsze kwestie takie jak niezapomniane: „blee bloop bleep”. Duet ten dostarcza mnóstwa zabawnych dialogów, a przynajmniej ich zrozumiała część wydaje się zabawna. Mimo ograniczonych możliwości ruchowych dwójka bohaterów, miała olbrzymi wpływ na losy galaktyki.


Czy takiej dwójce może jeszcze czegoś brakować? Wydawać by się mogło, że i tak wyjątkowo łatwo zapadają w pamięć. Kieron Gillen, komiksowy scenarzysta Marvela, dał radę obie postaci nieco podrasować. Tym oto sposobem na kartach serii „Darth Vader” spotkać możemy Triple Zero oraz BT-1, których można by uznać za bliźniaków oryginalnej dwójki, gdyby nie fakt, że są o wiele mroczniejsi. Ich procesory zaprząta przede wszystkim chęć torturowania i siania powszechnego zniszczenia (oczywiście z zachowaniem manier pierwowzorów).

Odległa galaktyka jest miejscem pełnym życia i wybór ulubionego z droidów był dla mnie niezwykle trudny... jedynie do momentu, gdy na ekranach kin pojawiła się pierwsza część gwiezdnowojennych historii. Jedną z najbardziej zapadających w pamięć postaci z „Rogue One” jest K-2SO. Prostolinijny, szczery, a przy tym błyskotliwy i nieco gapowaty, całkowicie skradł moje serce. Spowodował, że na kinowej sali miałem ochotę popłakać się podczas finałowych scen (co naprawdę rzadko mi się zdarza). Sympatia do imperialnego droida walczącego po stronie rebelii mogła wynikać również z pewnego podobieństwa do innej ulubionej postaci. Moje pierwsze słowa po zakończeniu seansu brzmiały „Jeżeli Sheldon Cooper z „Teorii Wielkiego Podrywu” spełni swoje marzenie i przeniesie własną świadomość do komputera, stanie się właśnie K-2SO”. Dobra, mojego geekowstwa zebrało się już trochę za dużo, dlatego oddaję Ci głos... i postaram się trochę schłodzić moje obwody.

Kinga: Myślę, że zdecydowana większość ludzi na hasło „robot” będzie miał w głowię choć jednego z wymienionych przez Ciebie panów. Chociaż nie spodziewałam się, że wymienisz wszystkich. Ja akurat nie jestem wielką fanką „Gwiezdnych Wojen” i gdzieś przespałam moment, kiedy całe moje pokolenie dostawało palpitacji serca na wieść o kolejnej części wjeżdżającej do kina. Niemniej jednak, większość serii obejrzałam, żeby nie zostać z moim brakiem kontekstu kulturowego całkiem sama. Wtedy, kiedy wszyscy zachwycali się tym czy innym bohaterem i zaciekle śledzili fabułę, ja piszczałam wkoło, jaki to R2D2 jest uroczy. I nadal mam do niego ogromną sympatię i sentyment. Mały niebieski odkurzacz, podobnie jak jeszcze mniejszy BB8 jednak tylko podnoszą mi poziom cukru, natomiast C3PO okazał się całkiem zabawnym w swojej chaotyczności koleżką. Nawet nie przeszkadza mi jego brytyjski akcent, którego nie mogę znieść np. u Emmy Watson. Wiecznie spanikowany i zakręcony C3PO, prowadzący niekończącą się polemikę ze swoim niższym, niebieskim przyjacielem i zgrywający zawsze tego mądrzejszego sprawia, że micha cieszy mi się jeszcze zanim w ogóle nasz zrobotyzowany się odezwie. Jest trochę jak Joey z „Przyjaciół”, który wywołuje salwy śmiechu samym pojawieniem się na ekranie (z jakiegoś powodu). Wychodzi na to, że najbardziej w robotach pociąga mnie ich zabawna nieporadność i czuję, że to nienajlepiej o mnie świadczy, dlatego liczę, że zrównoważysz to jakoś solidną porcją stalowych nerwów.


Ego: Są takie czynności, które wymagają naprawdę stalowych nerwów. Weźmy na przykład rozbrajanie bomby, której zegar pokazuje przeciągające się w całe minuty ostatnie 10 sekund do wybuchu, a Ty jesteś głównym bohaterem i po całym filmie głupio by było na koniec coś skopać. Miejmy nadzieję, że z taką sytuacją nie przyjdzie nam się zmierzyć. Koncentracja i nerwy ze stali przydadzą się natomiast w prawdziwym życiu, gdy jako młody kierowca zasiadasz za kołami swojego pierwszego samochodu i musisz wyruszyć w długą trasę. Z drobnym wstydem wspominam pierwszą nerwową podróż, gdy w stresie jedyną interpretacją czerwonej lampki na desce rozdzielczej było uznanie, że silnik mojego auta zaraz mnie opuści i zrobi to z głośnym hukiem. Teraz podróże autem są o wiele przyjemniejsze. Umila je zawsze świetna playlista z „Guardians of the Galaxy”. Podróż stałaby się przyjemniejsza jedynie, gdyby umilała ją jakaś błyskotliwa rozmowa, pełna zgryźliwych uwag. Spełnieniem marzeń dla wielu byłby możliwość porozmawiania z własnym autem. Są tacy, którzy swoim czterem kółkom nadają imiona, szepczą do nich, pieszczą gąbką i nie wiadomo, co jeszcze robią, gdy zamykają się drzwi garażu. Znam jednak tylko jednego szczęściarza, któremu samochód odpowiadał. I to dosłownie. David Hasselhoff nie dość, że mógł biegać w zwolnionym tempie w towarzystwie pięknych ratowniczek (i niech Ci będzie, przystojnych ratowników), mógł współpracować z (werble proszę) „Knight Industry 2000's Micro Processor, K.I.T.T. for easy reference, KITT If you prefer”. Do tej pory mam ciarki na wspomnienie głosu (w tej roli William Daniels) sztucznej inteligencji, która kontrolowała Pontiaca w „Nieustraszonym” jednym z najpopularniejszych seriali lat 80. Błyskotliwy, zabawny i do tego niemal niezniszczalny. To wręcz idealny samochód dla mnie.


Kinga: Gdybym miała wsiąść do jednego samochodu z Hasselhoffem, żadna sztuczna inteligencja nie byłaby potrzebna do podtrzymywania rozmowy. Ale fakt faktem, czasem dobrze mieć kogoś, do kogo można się odezwać, kiedy ma się dość całej ludzkiej rasy. Na przykład do barmana jeżdżącego na jednej nodze. O tym, że z „Pasażerami” nie do końca się polubiliśmy, chyba już kiedyś wspominałam. Nie polubiłam fabuły, obsady, kreacji postaci, zakończenia, ale za to moje serce skradł Arthur. Jest odrobinę autystyczny, bo wszystkie żarty sytuacyjne bierze niezwykle na serio, nie potrafi też trzymać języka za zębami, ale jednocześnie jest zabawny i dodaje uroku całej tej mętnej historii. Kiedy na statku wszystko zaczęło się sypać, byłam szczęśliwa, że do zakończenia już bliżej niż dalej, ale kiedy zaczął szwankować obdarzony sztuczną inteligencją barman, naprawdę było mi smutno. Arthur emanuje ogromną sympatią do innych i nawet, jeśli właśnie tak go zaprogramowano, stwarza wrażenie faktycznie zainteresowanego ludzkimi sprawami dwojga nadgorliwych zahibernowanych. A tym samym otrzymuje sympatię zwrotną od widzów.  A przecież generalnie o to chodzi, żeby barman był jak najbardziej przyjazny dla otoczenia. Im milszy jesteś, tym większa szansa napiwku na coroczne oliwienie.


Ego: Właśnie teraz zacząłem się zastanawiać czy on miał wbudowany alkomat. To powinno być jego podstawowe wyposażenie. Zapytaj mnie jeszcze raz o czarny charakter. Prooooszę.

Kinga: Czy alkomat coś zmienia w postrzeganiu bohatera w kategoriach dobra i zła? Zresztą, czarnych charakterów jest na pęczki, zrobotyzowanych pewnie też. Zostaw biedny samochód w spokoju i nie wytykaj mu ewentualnych niedociągnięć. Ale jeśli tak bardzo chcesz, proszę - o jakim czarnym charakterze myślisz?

Ego: Oh, naprawdę świetnie się składa, że mnie o to pytasz. Raz już pisaliśmy o czarnych charakterach i z całą pewnością w czasach, go co chwila pojawia się kolejne filmy ze świetnie napisanymi postaciami, na brak takowych narzekać nie możemy. Nawet jeżeli w kinie nic nowego się nie pojawi, to nadrobią to seriale albo Marvel ze swoim kolejnym tytułem. Filmowe uniwersum superbohaterów może pochwalić się mnóstwem rzeczy, a jedną z nich jest posiadanie szerokiego repertuaru przeróżnych czarnych charakterów. Od nazistowskiego Red Skulla, przez specjalistę od PR Killiana, po Malekith'a, który wszystkim wyświadczyłby przysługę, gdyby w ogóle nie wychodził z hibernacji. Niektórzy są lepsi inni nieco gorsi. Do pewnego momentu myślałem, że najlepszym z nich jest Loki. Genialny kłamca, przebiegły, dwulicowy, sprytny i świetnie zagrany przez Hiddlestona. Jednak czy taką postaci można nienawidzić? Wszyscy Lokiego niezaprzeczalnie kochają. I chociaż o to trochę z czarnymi charakterami chodzi, to jednak taki projekt kinowy, jakim jest MCU, potrzebuje prawdziwego złoczyńcy. Tak, wiem, że teraz numerem jeden na najbliższe 10 lat zostanie Thanos, jednak na naszej liście musiał się pojawić Ultron. Stworzony przez Starka i Bannera był sztuczną inteligencją mającą na celu ochronę Ziemi. Zdarzyło Ci się kiedyś wyrazić niejasno? Nie przejmuj się, zdarza się każdemu, nawet genialnemu Starkowi. Napisany przez niego program uznał bowiem, że planetę ochroni dopiero wówczas, gdy pozbędzie się z jej powierzchni wszystkich ludzi. Trzeba przyznać, że chłopak ma rozmach. Do tego jest superinteligenty, niesamowicie silny, zdeterminowany, a co najważniejsze... ma naprawdę nierówno pod sufitem. Mimo potwornego planu Ultron wydaje się postacią wyrwaną z zupełnie innej bajki... i to dosłownie. Jego zachowanie i wiele wypowiedzianych kwestii wskazuje na to, że z nieco innymi aspiracjami, nadawał się do programów z królikiem Bugsem. Głównie dlatego, że w pewien sposób jest dzieckiem. Poznany za pomocą Internetu świat jest dla niego niezrozumiały i próbuje postrzegać go w swój własny sposób. Zupełnie jak Pinokio dąży do tego, żeby stać się prawdziwym chłopcem i wyrwać się spod władzy dorosłych (czyt. Starka). Nie porównałem go do drewnianej postaci ze względu na jakość jego gry, ale dlatego, że często nuci piosenkę „I've Got no Strings” (co jest równie niepokojące co fascynujące). Dzieło Starka i Bannera jest szalone, kieruje się własną tak niewłaściwą logiką, a do tego ma w sobie pewną... niewinność. Daj mi szanse go przeprogramować, a stałby się na pewno świetnym kompanem do obrony świata. Proszę, mogę go zatrzymać?


Kinga: Tylko pod dwoma warunkami. Po pierwsze, musiałbyś naprawdę się postarać, żeby przeprogramować tego gagatka na pacyfistę, żeby przypadkiem nie obrócił w pył wszystkiego, co znamy. Po drugie, ja też w zamian chciałabym kogoś przygarnąć. Kogoś, kto też poznawał świat od najprostszych słów i zjawisk. I choć jest emerytowanym funkcjonariuszem policji, raczej ciągnie go do bycia potulnym jak baranek. Tytułowy Chappie jest trochę jak zagubiony kotek, którego trzeba oswoić i nauczyć wszystkiego od podstaw. Śledziłam jego postępy z ogromną sympatią i naprawdę współczułam mu, gdy okazało się, że „wychowano go” na zbyt miękkiego, żeby poradził sobie w prawdziwym życiu. Teoretycznie stworzony do walki z przestępczością, trafia jednak pod opiekę gangsterów. Najbardziej urzekł mnie sposób, w jaki Chappie przyswaja wiedzę i jak bardzo cieszy się, kiedy opiekunowie są z niego zadowoleni. I jak uczy się być cool, man. Do tego mamy postać Yolandi, która zachowuje się dokładnie tak, jak ja bym się zachowywała w kontakcie z tym uroczym gagatkiem. Nie mogę też zapomnieć o pomysłodawcy całego przedsięwzięcia, Deonie, którego mieszkanie pełne jest nowej technologii. Jego prywatny robot wita go już w progu, sprząta jego bałagan, przynosi pod samo biurko zapasy jedzenia i picia, a do tego jego zabawna nieporadność podnosi mi (po raz kolejny już) cukier we krwi do poziomu wysoko przekraczającego normy. Jest jak R2D2 z tym, że jego mowa nie ogranicza się do pip-pip-plum i jestem w stanie go zrozumieć. Gdyby film nie dostał od twórców idiotycznego zakończenia godnego „Szybkich i wściekłych”, gdzie wszyscy okazują się być niezniszczalni, ten film z całą pewnością dostałby ode mnie oficjalne serduszko przy ocenie.


Ego: Jeżeli w grę ma wchodzić wyprowadzenie na spacer i sprzątanie po nim, to zdecydowanie muszę zmienić Ultrona na kogoś pokroju Chappie’go. Chociaż dłuższe obcowanie w jego towarzystwie może wprowadzić Cię w końcu w głęboki dołek, to z całą pewnością Marvin jest najlepszą postacią z filmu „Autostopem przez Galaktykę” będącego adaptacją książki Douglasa Adamsa. Wyglądająca dość sympatycznie galaktyczna wersja Kłapouchego, jest prototypem obdarzonym Prawdziwie Ludzką Osobowością. Jego największą wadą, z której świetnie zdaje sobie sprawę, jest... chroniczna depresja. Głównych bohaterów nieustanie raczy swoimi pesymistycznymi kwestiami, w których zaznacza brak jakichkolwiek pozytywnych aspektów czyjejkolwiek egzystencji. Uważa, że życie można jedynie ignorować lub nienawidzić, bo polubić się go nie da. Był nawet skłonny przepraszać za to, że oddycha, chociaż świetnie zdawał sobie sprawę, że właściwie tego nie robi. Kolejną konkluzją jest więc brak sensu jakichkolwiek jego starań. Urocze opakowanie tej depresyjnej osobowości oraz głęboki głos Alana Rickamana sprawia, że Marvina ma się ochotę przytulić i znaleźć jakiś sposób, aby go pocieszyć. Wystarczy nie zrażać się tym, że zupełnie jak K-2SO, mały robot nie widzi nic złego w stałym powiadamianiu nas, ile wynoszą procentowe szanse na przeżycie po podjęciu kolejnych decyzji.


Kinga: Tak sobie obserwuję bieg zdarzeń w tym zestawieniu i nasuwa mi się pewien wniosek. Zrobiła się tu trochę parówkowa impreza, na której brakuje kobiecej ręki, dlatego teraz zaproszę Cie do świata naukowych eksperymentów, w których udział biorą zmechanizowana Alicia Vikander i całkiem ludzki Domhnall Gleeson. „Ex Machina” to jeden z tych filmów, do których od początku byłam pozytywnie nastawiona. I nie zawiodłam się. Ava to bardzo delikatna pani robot, której sztuczna inteligencja pozwala nie tylko myśleć, ale także odczuwać wszystkie emocje, od sympatii przez rozbawienie, aż po strach o jutro. Jest przy tym subtelna i przez to kradnie serce nie tylko głównego bohatera, ale także moje. Do tego wykazuje się niezwykłym sprytem i strategicznym myśleniem, którego mógłby jej pozazdrościć niejeden szachista i na pewno niejedna intrygantka, a w kwestii umiejętności wmieszania się w tłum mogłaby spokojnie równać się z Mistique.


Ego: By wyrazić uznanie dla kobiecych względów na modłę internetowych komplementów, analogicznie w przypadku Vikander należałoby posłużyć się zwrotem „formatowałbym” czy „wczytywałbym protokół”? Dobra, tę kwestię omówimy następnym razem. Aby nasza lista, była kompletna, nie może zabraknąć animacji i potoków przelanych łez. Mimo że film wytwórni Warner Bros ma niemal tyle samo lat co my, to mimo upływu czasu za każdym razem wzrusza tak samo. „Stalowy Gigant” to cudowny animowany film o przyjaźni młodego chłopca i pozaziemskiego robota, którego koniecznie chce zniszczyć rząd USA. Mimo że Hogarth sam ma niewiele lat, postanawia zaopiekować się kilkunastometrowym przybyszem z kosmosu, który, mimo że swoją posturą mógłby się równać z Transformerami, jest potulny jak baranek i naiwny niczym małe dziecko. Chociaż obaj są jeszcze w pewnym sensie niedojrzali, to każdy z nich gotów jest zaryzykować własne życie w obronie drugiego. Trudno byłoby mi uwierzyć, że Stalowy Gigant byłby w stanie kogoś nie poruszyć swoim oddaniem.


Od dawna wiadomo, że każda, nawet najgorsza ekranowa relacja, lepsza jest niż love story ze „Zmierzchu”. Porównanie to pojawia się oczywiście wówczas, gdy niewiele dobrego można powiedzieć o przedstawionym związku. W przypadku WALL-e'go i EVE co do niezwykłości i cudowności ich uczucia wątpliwości żadnych nie ma. Postapokaliptyczna animacja jest tytułem, przy którym miało okazje wzruszyć się kolejne pokolenie dzieciaków. Ziemia staje się wielkim wysypiskiem, a ludzie przykuci do swoich jeżdżących ekranów przechodzą w stan niemal wegetatywny. Czy kogoś jednak obchodzi los ludzkości, gdy na ekranach możemy oglądać losy głównego bohatera? WALL-E to malutkie elektroniczne „stworzonko” obdarzone uroczymi spojrzeniem, którego mógłby pozazdrościć mu nawet Kot ze „Shreka”. Na co dzień zajmował się ogarnianiem bajzlu, jaki pozostawili na planecie ludzie. Trwająca stulecia praca sprawia, że czuje się samotny, jego życie zmienia się, gdy poznaje Eve, w której się zakochuje i dzięki której wyrusza w niezwykłą podróż. Spójrz w te jego słodkie kamerki i powiedz, że byś go nie przygarnęła.


Kinga: Przygarnęłabym wszystko, co jest małe i słodkie. O ile nie chciałoby w przyszłości się zbuntować przeciw ludzkiej rasie. Ty pewnie masz jeszcze masę przykładów, mi niestety zmechanizowani przyjaciele bardzo szybko się kończą. Jako ostatni przykład chciałam przywołać netflixową adaptację mangi, jaką jest „Fullmetal Alchemist”, ale po dwóch godzinach spędzonych z kolejną niekoniecznie udaną pełnometrażówką tej platformy uznałam, że facet z mechanicznymi protezami kończyn i dusza jego brata zamknięta w stalowej zbroi dalekie są od pojęcia robota. No i znalazłam się w niezręcznej kropce, bo Ed i Al przyszli mi do głowy w zasadzie jako pierwsi. Długo zastanawiałam się, jaką postać mogę jeszcze wyciułać do tego zestawienia i postanowiłam, że jeśli wystarczająco długo będę Ci wmawiać, że Iron Man jest robotem, a nie Tonym Starkiem w bardzo inteligentnym pancerzu, to w końcu mi uwierzysz albo zamaskujesz te nieścisłość jakimś naprawdę zmechanizowanym przykładem. Bo przecież Stark zbudował sobie całkiem dobrą zbroję, która tak naprawdę robi wszystko za niego. Wydaje swojej automatycznej sekretarce rozkazy, a ona przekazuje mu wszystkie istotne informacje na temat tego, co akurat dzieje się z jego żelaznym ciałem, jakby byli osobnymi jednostkami. Do tego zbroja doskonale wie, gdzie ma się udać, kiedy Stark wyciągnie po nią rękę z dużej odległości, można więc przyjąć, że ma spore zadatki na zostanie sztuczną inteligencją. Bo chyba do tego to wszystko wydaje się zmierzać – świat, w którym każdy może zostać robotem może być już całkiem niedługo dobrym hasłem reklamowym. Albo przynajmniej motywem przewodnim dla kolejnych filmów.


Copyright © 2016 Redaktor Ego , Blogger