sobota, 21 kwietnia 2018

Starcie Bohaterów, czyli nasze ulubione filmy z MCU


Redaktor Ego: Wielkimi krokami zbliża się niewątpliwie największe filmowe wydarzenie w historii kina. Na ekranach będziemy mogli obejrzeć niesamowity crossover wieńczący kolejną fazę trwającego już 10 lat projektu. Przedsięwzięcie takich rozmiarów jest z pewnością niesamowitym przeżyciem dla każdej zaangażowanej w produkcję osoby. Nie ma wątpliwości, że jeszcze większym jest dla wszystkich wyczekujących premiery fanów. A wśród nich z pewnością są tacy, którzy jako dzieciaki z otwartą paszczą ślinili się przed ekranem, na którym po raz pierwszy pojawił się Iron Man. Teraz już jako dorośli lub niemal dorośli będą siedzieli z otwartą paszczą i ślinili się, oglądając „Infinity War”. Ja z pewnością będę wśród nich. Do tak wielkiej bitwy nie można stanąć nieprzygotowanym, dlatego tak jak wielu miłośników MCU, zrobiłem sobie „The Read So Far” i przeżyłem wszystko jeszcze raz. 18 filmów, ponad 38 godzin, dziesiątki walk, dowcipów, ukochanych postaci, mnóstwo świetnej zabawy i spory bagaż sentymentalnych wspomnień. Po takim maratonie dreszcze wynikające ze zbliżającej się z każdą chwilą premiery tylko rosną. Ze względu na to, że w tej atmosferze chciałbym pokisić się jak najdłużej, pomyślałem o tym, abyśmy wybrali najlepsze naszym zdaniem filmy z Marvel Cinematic Universe.

Kinga: Dawno temu, oglądając przygody Iron Mana, nawet nie pomyślałabym, że może powstać z tego tak rozległe filmowe uniwersum, które jeszcze będzie całkiem dobrze zrealizowane. Przez lata obserwowaliśmy na ekranie nie tylko przygody naszych komiksowych ulubieńców, ale także wszelkiego rodzaju crossy i wzajemne przeplatanie się biegu zdarzeń. Filmy trudno oglądać w innej niż narzucona chronologicznie kolejności, tym bardziej, że Marvel wypracował sobie nawyk tworzenia scen po napisach, które zazwyczaj są swego rodzaju zapowiedzią lub dopowiedzeniem, przez co fani dzielnie zostają na salach kinowych do samego końca, bo może akurat po scenie po napisach będzie jeszcze jedna, a potem kolejna... I to w tym wszystkim jest najlepsze – realizatorski kunszt techniczny, który nie pozwala oglądać całej serii jako płytkiego kina akcji, ale zmusza do skupienia się i śledzenia każdego szczegółu na ekranie. Wybranie kilku ulubieńców może okazać się trudne, ale myślę, że damy sobie radę.

Redaktor Ego: ...a wszystko zaczęło się właśnie od Iron Mana. Stan Lee tworząc bohatera w żelaznej zbroi chciał, aby nowa postać należała raczej do tych nielubianych i niewzbudzających sympatii. Wyszło, jak wyszło. Tony Stark to „geniusz, milioner, playboy i filantrop” a do tego narcyz, bo w końcu sam się w taki sposób określił. Na co dzień zajmuje się piciem whisky, zaliczaniem kolejnych supermodelek, a w tworzeniu wszelkiej broni wykazuje się prawdziwą finezją. Jak nie lubić takiego gościa? Co prawda, ze swoim egoizmem ma zadatki na tytuł postaci płytkiej i irytującej. Jednak łobuzów kocha się najmocniej i w kinowym uniwersum Marvela stał się postacią najbardziej wyrazistą i najciekawszą. Z każdym kolejnym filmem postać grana przez Roberta Downey Jr. stawała się coraz bardziej złożona, a jego historia coraz bardziej interesująca. Zwieńczeniem jego trylogii była zaś świetna „trójka”. Ostatni solowy film z udziałem Iron Mana to połączona w idealnych proporcjach akcja i poczucie humoru. Stark znów się zmienił i pozwolił nam poznać się z innej strony. O wiele częściej niż modelki zaczęła się przed nim rozkładać jego zbroja. Chociaż główną bronią pozostają błyskotliwe riposty, to musi on spoważnieć i zmierzyć się ze swoimi lękami i odpowiedzialnością, jaką nałożył na swoje barki. Mimo że wydaje się, że stawia on kroki ku lepszemu, na koniec i tak pozostaje starym dobrym Tonym. „Iron Man 3” łączy w sobie świetną akcję, genialnie rozegrany czarny charakter, który równie mocno mnie zaskoczył, co zażenował (chociaż ostatecznie ten zabieg pozostaje według mnie jednym z najbardziej genialnych). Niczym Stark swoją zbroję, film rozbiera bohatera na części, by znów złożyć go do kupy jako silniejszego i sprawniejszego. Przy okazji rozwiane zostały moje wątpliwości co do tego, czy Pepper Potts jest rzeczywiście gorącą laską.


Kinga: Cokolwiek masz na myśli, Pepper Potts mnie kompletnie nie zachwyca. Jest jak bliska emerytury sekretarka. Prawdą jest natomiast, że łobuzów lubi się bardziej, dlatego zarówno wszystkie części przygód Iron Mana (choć zazwyczaj największy sentyment mam do „jedynek” jeśli chodzi o trylogie), jak i późniejsza „Wojna bohaterów” wzbudzają we mnie szereg pozytywnych odczuć. I choć akurat za Kapitanem Ameryką nie przepadam, trzecia część jego przygód jest najlepsza z całej tej trylogii. Po pierwsze (i głównie) dlatego, że zbierają się w niej wszyscy bohaterowie, a takie filmy lubię najbardziej. Po drugie dlatego, że pojawia się motyw konfliktu, który było czuć w powietrzu od pierwszego spotkania naszych antagonistycznych dusz. Po trzecie dlatego, że motyw wewnętrznej walki między bohaterami, którzy pozornie stoją po tej samej stronie barykady zmienił trochę stereotyp superbohaterów. Nie od dziś wiadomo, że Avengersi nie zwracają uwagi na ewentualne szkody, które mogą wyrządzić podczas ratowania świata. W tej sytuacji nie zwracali uwagi na nic, w tym też na opinię publiczną. I to wyróżnia „Civil war” od innych części – walka dobra z dobrem jeszcze nigdy nie była tak zajmująca.

Redaktor Ego: W moim zestawieniu drużyny zagarnęły dla siebie całe podium. Zanim jednak do nich dojdziemy, znajdzie się miejsce na jeszcze jeden solowy występ. Wybór między błyskotliwym Starkiem a idealnym idealistą Rogersem jest po prostu zbyt ciężki. W takich chwilach przychodzi pora na "It's Kind of Magic". Doktor Strange wprowadził do świata Marvela sporą dawkę magii i niezwykłości. Ma on głęboko pod peleryną wszystkie promienie gamma, sera superżołnierza (będące prototypem sterydów), czy wypasione zbroje lub podrasowane kombinezony. Na co mu te wszystkie tanie sztuczki, skoro prawa fizyki są dla niego nie tyle nakazem ile lekką sugestią. Może naginać czas, opuszczać swoje ciało czy podróżować między wymiarami, a jak trzeba, to wystarczy kilka skomplikowanych raperskich gestów i zgrabny bicz jest już w jego dłoni. Taki wachlarz umiejętności był świetnym pretekstem do wielkiej popisówki, w której za pomocą CGI wypisano na ekranie „zobaczcie, na co nas stać”. Nie była to jednak (nie do końca) tania sztuczka, a robiący ogromne wrażenie popis fantazji speców od efektów specjalnych. Niech nikt nie pomyśli, że miał być to największy plus filmu. Najmocniejszą stroną „Doktora Strange” jest genialny Benedict Cumberbatch, który do roli najpotężniejszego czarnoksiężnika Ziemi pasuje idealnie. Wszystko pokryte jest zaś delikatną pierzynką humory w stylu Disney'a. I o ile ostatnio coraz bardziej mnie to drażni, tak w przypadku walczącej peleryny Strange'a nie mogłem się nie uśmiechnąć, bo na myśl przychodziła mi Myszka Miki bawiąca się w czarodzieja, a to przecież też kawał naszego dzieciństwa.


Kinga: Superbohaterowie, których do tej pory prezentowa nam Marvel, byli silni i okazali, wyposażeni w gadżeciarską broń czy nadprzyrodzone zdolności. Ostatnimi czasy jednak twórcy postanowili zmienić ten stan rzeczy i pokazać nam, że po pierwsze, rozmiar nie ma znaczenia, a po drugie – małe też może okazać się przydatne. Scott Lang – choć z pozoru całkiem nieprzyjemny koleżka – wchodzi w posiadanie kombinezonu, który jest w stanie zmniejszyć go do rozmiarów mrówki. Tak powstaje Ant-man. Film operuje motywem ciekawego eksperymentu, w wyniku którego porozumienie między owadami a ludźmi staje się możliwe, mamy też trochę fizyki, trochę takich czy śmakich cząsteczek, itd. Ale to, co mnie najbardziej urzeka w tej części uniwersum, to dwojakie przedstawienie historii. Wiadomo, że to, co dzieje się między bohaterami, odbywa się w jakiejś mikroprzestrzeni. To, co z ich perspektywy jest ciężką walką na śmierć i życie, tak naprawdę jest ledwo dostrzegalne dla ludzkiego oka. Sceny w zabawkowej ciuchci rozwaliły mnie do łez. Z jednej strony widzimy zaciętą bitwę pomiędzy Ant-Manem, a Yellowjacketem (zabij mnie, ale nie wiem, jak to odmienić), w której ważą się losy bohaterów, a kiedy perspektywa się oddali – widzimy jak drewniana ciuchcia przewraca się niepozornie z cichym stuknięciem. Żeby nie było, że widzę ten film tylko pod tym kątem. Całość jest przemyślana i na swój sposób świeża – to nie jest typ bohatera, który powtarza jakiś schemat nadprzyrodzoności. Jest to coś nowego i na pewno ciekawego. Dzięki postaciom takim jak Iron Man czy Thor wiemy, co się dzieje na niebie i ziemi, Ant-man pokazuje nam, co faktycznie piszczy w trawie.


Redaktor Ego: Niezbyt elokwentna sekwoja, genetycznie zmodyfikowany zwierzak miłujący się w wybuchach, zapatrzony w siebie niedojrzały awanturnik, pragnący zemsty i mający problemy z metaforami wojownik oraz oziębła córka szalonego tytana. Takie połączenie nie może zwiastować niczego dobrego ani do końca normalnego. Strażnicy Galaktyki to najprawdopodobniej jedna z najbardziej sympatycznych ekip w komiksowym świecie. Różni ich niemal wszystko, przez co zazwyczaj mają ochotę się pozbijać. Chociaż ich przyjaźń rodzi się w wielkich bólach i ocieka sarkazmem, to są oni w swoich zmaganiach po prostu uroczy. James Gunn stworzył komiksowe kino nieco oderwane nawet od dotychczasowego Marvela. Nie jest zbyt poważnie, jednak wszystko trzyma pewne standardy...przynajmniej do czasu „vol. 2”. Mieliśmy jednak wracać do przyjemnych wspomnień, więc zostanę w pierwszej części. Lekkie i przyjemnej dla oka dzięki efektom specjalnym, ale przede wszystkim ze względu na relacje łączące wszystkich bohaterów. Do tego Gunn pozwala dojść do głosu jego tęsknocie za cudownymi latami 80. Odrobina kiczowatej kolorystyki i całe mnóstwo świetnych numerów nagranych na kasetę Star-Lorda, na której rządzą Blue Swede, The Ruinaways, David Bowie czy The Jackson 5. „Strażnicy Galaktyki vol. 1” z pewnością długo pozostaną tytułem, do którego będę powracał z największą sympatią.


Kinga: Nigdy nie przestanie mnie dziwić to, że cały świat woli pierwszą część „Strażników…”, podczas gdy mi udało się zasnąć na niej kilka razy. Film jeździ na fabularnym wózku, a i pośmiać się nie ma z czego. Jedyne, co jest w tej części na plus to kudłaty szop pracz i urocze drzewo. No i Chris Pratt, ale to jest oczywiste. Rozmawiając z różnymi ludźmi na temat drugiej części dochodzę do wniosku, że przeszkadza im nadmierna ilość gagów, co by wyjaśniało, dlaczego wolę właśnie tę część i dlaczego kolejna pozycja Marvela nasycona głupim humorem to mój kolejny typ.
Opinie o najnowszym „Thorze” są szalenie podzielone. Jedni za tym filmem szaleją, inni nie mogą go znieść. Wiem, że to chyba najgorszy film Marvela według Ciebie, ale ja będę go bronić jak niepodległości. Po pierwsze dlatego, że obecność Hulka to zawsze dobry pomysł, a i motyw jego wypranego mózgu też wprowadza pewną świeżość w biegu wydarzeń. Po drugie – i to już bardzo banalny argument z mojej strony – nasz skandynawski żigolo w końcu wygląda jak człowiek, zmiana fryzury zdecydowanie wyszła mu na dobre. No i pozostaje kwestia gagów. Iron Man jest nieodpowiedzialnym kobieciarzem, Ameryka to tępy osiłek, a ze Spidermana zrobili gówniarza i mentalnego inwalidę. Więc skąd zrodził się w ludziach pogląd, że Thor to idiota? Ja tam w gagach nie widzę nic złego. Po dramaty zapraszam gdzie indziej. Marvel to kino akcji, nie wyklucza płytkiej rozrywki.


Redaktor Ego: „Thor: Ragnarok” to kolejna próba zaczerpnięcia całą garścią ze stylizacji lat 80, tym razem w postaci kolorystyki rodem z synthpopowego teledysku. Hela jako główna przeciwniczka miała w sobie zaś olbrzymi potencjał, a starcie Thora z Hulkiem, które zdecydowanie byłoby wisienką na torcie, znane nam było już ze zwiastunów. Ciężko zachwycać się wykonaniem, jeżeli z częstotliwością zgonów w „Grze o Tron” w każdej scenie pojawiały się żarty pasujące aranżacją do „Looney Tunes”. Cóż, wszystkim nigdy nie dogodzisz i w sumie to jest najlepsze i na tym właściwie polega zabawa.

A jeżeli już mowa o dogadzaniu. Uniwersum Marvela dość poważnie cierpi na problemy z czarnymi charakterami. Dość długo pojawiający się na ekranach złoczyńcy, byli dość przeciętni, a obecność wyrazistych i kolorowych antagonistów, jeszcze bardziej ich przyćmiewała. Oczywiście w międzyczasie był też Loki, ale umówmy się, on nie jest tak właściwie do końca zły i niezależnie co takiego tym razem uroiłoby się w jego głowie pełnej psikusów (mimo że to psikusy o wadze ciężkiej), raczej nie da się go nie lubić. W tym miejscu dobre imię złej braci ratuje Ultron. Stworzony przez Starka i Bannera miał na celu ochronę świata, dając tym samym superbohaterom czas na urlop. Zamiast tego nowy twór stawia sobie za cel eksterminację ludzkości. W swoich działaniach postanawia być precyzyjny i konsekwentny, lecz nie to dodaje mu uroku. W blaszanym konstrukcie zamknięta jest bowiem naiwna niemal dziecięca psychika. Planując zniszczenie ludzkości, nuci sobie pod nosem piosenkę znaną z Pinokia. Niepokojący czarny charakter nie jest jedynym atutem „Avengers: Age of Ultron”. Ekipa superbohaterów jest już świetnie zgrana, a ich współpraca cieszy oko. Jednak, żeby nie było zbyt kolorowo, zmierzyć się muszą oni ze swoimi lękami, dzięki czemu całość wpada w mroczniejsze tony. Hawkeye zaliczył swój najlepszy występ, a do zespołu w świetnym stylu dołączają Scarlet Witch i Vision. No i oczywiście trójkącik między Hulkiem, Starkiem i Veronicą. Ultron pozostaje dla mnie czarnym charakterem numer jeden i naprawdę szkoda było finału jego historii.


Kinga: Czarne charaktery mają to do siebie, że zawsze wprowadzają przyjemną dla widza atmosferę. Czy to Ultron, czy Loki, czy na przykład Bucky, któremu udało się uratować historię jednego z najnudniejszych bohaterów całego uniwersum. Kapitan Ameryka, choć może i genetycznie modyfikowany, dla mnie pozostaje tylko mięśniakiem, który bez swojej gadżeciarskiej tarczy może jedynie dać komuś w mordę. Z tarczą w zasadzie też, bo ona również zdaje się pracować jako bumerang dający innym ludziom w mordę. Niemniej jednak „Zimowy Żołnierz” to ta część z całej amerykańskiej trylogii, która podoba mi się najbardziej. Nawet bardziej, niż „Wojna bohaterów”, w której mamy plejadę postaci i konflikt, który zawsze wychodzi filmom na dobre. I zdecydowanie bardziej niż „Pierwsze starcie”, w którym fabuła jest równie zajmująca jak pustynny krajobraz. „Zimowy żołnierz" jest pełnym absorbującej akcji kontrastem dla pierwszej części tej trylogii, podczas której walczyłam z ciężkimi powiekami, aby dotrwać do końca. Nowa postać, Bucky, wprowadza do fabuły naprawdę sporo świeżego powietrza. Dosłownie i nie. Gdybym miała wybrać jednego z braci, z całą pewnością z nim miałabym znacznie ciekawsze życie. W tej części mamy także sporą garść współpracy i szczyptę pożytecznej dla ogółu fabuły biurokracji. Multikulturowość "Zimowego żolnierza" też jest w tym wypadku na plus. No i na koniec całkiem dobrze udała się kolaboracja naszego nudnego i fajtłapowatego Steve'a z Czarną Wdową, która co prawda też nie ma jakichś szczególnych zdolności oprócz wskakiwania na ludzi, ale przynajmniej ma cięty język i gwarantuje dobrą zabawę. "Zimowy żołnierz" jest u mnie troszkę wyżej od "Wojny bohaterów", ale do obu tych części zawsze chętnie wracam.


Redaktor Ego: Zaczynam wyczuwać u Ciebie pewną niechęć do Kapitana Ameryki, nie wiem, czy słusznie. Możliwe, że po prostu masz serce trudniejsze do zmiękczenia niż agentka Carter. Co do stylu walki Rogersa mamy odmienne zdania. Różnią się one także w kwestii jednego z filmów, o którym wspominałaś. „Civil War” u Ciebie znajduje się zaledwie na miejscu 5, zamykając Twój mały ranking. Dla mnie tytuł ten jest natomiast dziś niepodważalnym numerem jeden. Argumentów „za” mam kilka. Ludzie niezafiksowani na punkcie komiksowych adaptacji tak jak my (chociaż po brzydkich rzeczach, jakich mówiłaś o Capie, powinienem chyba mówić tylko w swoim imieniu) mogą żyć w przekonaniu, że kino o bohaterach w spandeksie to przede wszystkim nieustane lanie się po pyskach przeplatane humorystycznymi docinkami i równaniem z ziemią każdego większego budynku w okolicy. Doskonale jednak wiemy, że to coś znacznie więcej. „Civil War” zaskoczyło przede wszystkim sprzeczką na własnym podwórku. Dla stających w obronie bezbronnych bohaterów szokiem okazuje się narzucenie im kontroli. Mimo dobrych intencji zostawiają po sobie zniszczenie, a słowa wujka Bena powracają z wielką siłą, przypominając im, że wielka moc niesie za sobą wielką odpowiedzialność. Jedni uważają, że lepiej pomagać trochę niż wcale, inni w kontroli widzą jedynie kajdany. Mieszanka wybuchowa, jaką od początku były odmienne charaktery wszystkich postaci, otrzymała w końcu swoją „Zapałkę” przy okazji zdradzającą, że bycie bohaterem to nie tylko fajna zabawa. „Civil War” znajdzie się z pewnością w czołówce wielu fanów, przede wszystkim dlatego, że to drużynówka. Może to dziecinne, ale czy najbardziej nie kręcą nas filmy kierujące się zasadą „im więcej (postaci w kolorowych strojach), tym lepiej”. Masz siły na jeszcze jeden argument? Jestem przekonany, że wystarczą tylko trzy słowa: „walka na lotnisku”. Starcie bohaterów na płycie lotniska było najczystszą definicją komiksowych mordobić. Dynamika, popis umiejętności i przede wszystkim świetnie rozpisana choreografia walki. Czy mógłbym wyobrazić sobie coś lepszego? Nie wydaje mi się.


Kinga: Kapitan Ameryka nie zachwyca mnie jako człowiek, ale zauważ, że w moim zestawieniu najlepszych Marvelowych filmów znajdują się dwie z trzech opowieści o tej postaci.

„Civil War” zachwyca mnie przede wszystkim przez mnogość przewijających się bohaterów, bo to nadaje dynamiki i nie pozwala nudzić się ani przez chwilę. Wychodzi na to, że oboje lubimy crossy i fabularne przeplatanki, bo u mnie na pierwszym miejscu znajdują się pierwsi „Avengersi”. Nasi bohaterowie tak naprawdę pierwszy raz łączą siły, aby stawić czoła wrogom, w tym przypadku kosmicznym gąsienicom. Wspólne porozumienie takich indywidualistów nie miało prawa być łatwe, dlatego „Avengers” operuje sporą dawką humoru, ciętych ripost i już przy okazji tej części widać pierwsze sojusze i to, że panowie Stark i Rogers niekoniecznie się lubią i niekoniecznie dogadają w przyszłości. Nie może obyć się bez sprzeczek, nieporozumień, ale ostatecznie wszystko ma ręce i nogi, każdy każdego ratuje w odpowiednim momencie, a film nie traci na dobrym smaku. Grupa powołana przez S.H.I.E.L.D. oferuje widzowi sporą dawkę słodko-gorzkiej rozrywki, soczystej akcji, a przede wszystkim pokazuje starego dobrego Marvela w najlepszym wydaniu. Panie i Panowie, mój superbohaterski Oscar wędruje… po trochu do wszystkich, bo przecież w kupie siła.


Redaktor Ego: W tak rozbudowanym uniwersum jest w czym wybierać i każdy z pewnością znajdzie coś dla siebie. Wybór naszych ulubionych filmów z MCU sprawił, że o prawie połowie nawet nie wspominaliśmy. Jeżeli dodamy do tego fakt, że wszystkie tworzą ogromną i świetnie przemyślana całość, która nawet się jeszcze nie kończy... można od tego wszystkiego dostać zawrotu głowy. Dni do premiery odliczam od dawana, jesteśmy już na tyle blisko „Infinity War”, że pora chyba na odliczanie godzin. Przed nami już za chwilę niezaprzeczalnie największe wydarzenie w historii kina. Jestem przekonany, że po tym seansie już nic nigdy nie będzie takie samo. I na co takiego ja potem będę czekał?

Kinga: Filmy Marvela to niezaprzeczalnie jedna z lepszych rzeczy, jakie mogliśmy napotkać na swojej popkulturowej drodze. Nie każdy lubi superbohaterów, ale każdy znajdzie w uniwersum coś dla siebie. Choćby drobne wspomnienia z dzieciństwa, kiedy to można porównać nowego Spidermana do animowanego serialu sprzed lat. To, co zachwyca najbardziej to dynamika i ogromny przekrój osobowości - od statycznych i opanowanych, przez wojowniczych i zbuntowanych, aż po tych absolutnie beztroskich. Dobry, ostry humor, absorbująca fabuła i porywająca akcja to cechy, których MCU nie można odmówić. Dlatego tuptam w miejscu ze zniecierpliwienia równie tak mocno, jak Ty, czekając na nową część tego nadprzyrodzonego uniwersum. A potem pozostanie czekać na "Captain Marvel".

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Copyright © 2016 Redaktor Ego , Blogger