niedziela, 17 czerwca 2018

Chciałbym być bohaterem, czyli super moce, które nam się marzą

Chciałbym być bohaterem, czyli super moce, które nam się marzą




Redaktor Ego: Zdolność stawania się niewidzialnym, wiązka niszczycielskich laserów strzelających z oczu, unoszenie się w powietrzu niczym ptak, teleportacja czy w końcu czytanie w myślach, dające przynajmniej nikłe szanse na zrozumienie, o co właściwie chodzi naszemu rozmówcy. Któż z nas przynajmniej przez chwilę nie marzył o posiadaniu super mocy? Chociaż historia udowodniła, że przeświadczenie o byciu nadczłowiekiem nie niesie ze sobą nic dobrego, to posiadanie zestawu nienaturalnych cech i umiejętności pozwalających przeciwstawić się prawom fizyki oraz zgłębić niedostępne dla nas tajemnice wydaje się niezwykle kuszące. Nikt jednak nie wsadza ręki do terrarium z kolorowymi pająkami, nie biega radośnie do laboratorium, narażając się na napromieniowanie, a tym bardziej nie raczy się maseczką z toksycznych substancji. Dlaczego? Powody mogą być dwa. Jak mawiał poczciwy wujek Ben: „wielka moc to wielka odpowiedzialność” (tak więc nici z dobrej zabawy, musisz ratować świat). Skoro już o ratowaniu świata mowa. Super moc wiąże się zazwyczaj z zakładaniem obcisłych strojów, niefunkcjonalnej peleryny oraz bielizny na spodnie. W stroju takim na rzeszę fanów nie ma co liczyć, bo bardziej niż z bohaterstwem kojarzylibyśmy się z filmami BDSM. Pomarzyć jednak zawsze można. Snucie fantazji o niezwykłych mocach przecież nic nie kosztuje, a spandex, latex i skóra (z pejczami czy bez) może pojawiać się już wedle indywidualnego uznania. Dlatego teraz zapytam, o czym Ty marzysz i jakie są Twoje niezwykłe fantazje.

Kinga: Człowieku, o czym ja nie marzę, jeśli chodzi o super moce! Ileż to razy miałam ogromne pragnienie posiadania rąk inspektora Gadżeta albo umiejętności przenoszenia przedmiotów siłą woli tak, żeby jedzenie samo się robiło i podjeżdżało prosto pod paszczę. Jedna z wymienionych przez Ciebie na samym początku niezwykłych mocy jest również jedną z tych, o których chciałam wspomnieć na starcie. Kiedyś śmiałam się ze znajomych, że właśnie tę umiejętność chcieliby mieć, a potem zamieszkałam na obrzeżach miasta i stanowczo za daleko do ukochanej Łodzi, żeby nie zainteresować się teleportacją. Wyobraź sobie, że nie musisz się martwić, że nie masz parasola, bo wystarczy pstryknięcie palców i już jesteś zakopany w kocyku. Ile zaoszczędzisz na zniszczonych w śniegu butach. A ile czasu na migracji z punktu A do punktu B! I bardzo możliwe, że już nigdy się nie spóźnisz. Czego chcieć więcej?


Kiedyś wspominałam, że przydałaby mi się Myślodsiewnia, ale przecież w świecie Harry’ego Pottera teleportacja była równie przydatną umiejętnością, nawet jeśli związana raczej z magią niż z nadprzyrodzonymi zdolnościami. Co prawda niosła za sobą niekiedy konsekwencje, pojawiało się na przykład wysokie ryzyko utraty jakiejś kończyny, ale zaoszczędzony czas byłby nawet tego wart.

Redaktor Ego: Podpowiem jeszcze, że był przecież „Jumper” z Haydenem Christensenem.

Kinga: Następny pomysłowy się znalazł. Nie oglądałam i na pewno nie planuję.

Redaktor Ego: Znając panujące w fantastycznych światach i równoległych rzeczywistościach zasady, możemy mieć pewności, że na horyzoncie wkrótce pojawi się doświadczony przez życie opryszek, psując naszą radość z uzyskania niezwykłych mocy. Z całą pewnością początkowo będzie od nas sprawniejszy, a jego pseudonim będzie łączył się ze słowami: Black, Evil albo Reverse. W tym momencie sielanka się kończy i stajemy przed trudnym moralnym wyborem. Możemy zabrać swoje zabawki z piaskownicy i się oddalić albo zawalczyć o swoje (przy okazji wyciągając z opresji piękne niewiasty lub przystojnych młodzieńców). Dlatego przy wyborze oferty z super mocami zainwestowałbym w pakiet premium i zażyczył sobie solidnego zabezpieczenia.
Nazwisko Brandona Sandersona kojarzyć się może z pojawiającymi się co chwilę w księgarniach, opasłymi tomiszczami solidnej fantasy (serio, takim klocem można by kogoś nieźle poturbować). Pisarz w przerwach między pisaniem...pisze jeszcze więcej, zabawiając się z innymi gatunkami. W „Stalowym Sercu” nad naszym światem zawisła kometa Calamity, wywołując u części ludzkości superbohaterskie mutacje. W ten sposób narodzili się Epicy. Nikt jednak nie założył peleryny i nie pędził na złamanie karku, by walczyć ze złem. Okazuje się, że wielka moc deprawuje każdego i nowymi władcami świata zostają obdarzeni niezwykłymi zdolnościami „szczęśliwcy”. Zmierzyć się z nimi próbuje ruch oporu zwany Mścicielami. Niestety zadanie mają nad wyraz utrudnione. Nie dość, że Epicy mają nad nimi przewagę „komiksowych” umiejętności, to pokonanie ich wymaga bardzo konkretnych okoliczności. Słabością Supermana jest Kryptonit, ale wyobraź sobie, że zadziała on tylko w rękach osoby posiadającej określoną cechę lub tylko w określonych warunkach pogodowych. Sprawa z trudnej zamienia się w naprawdę koszmarną, lecz nikt nie mówił, że bycie Mścicielem jest łatwe. Ja za to tylko z takim zabezpieczeniem, mógłbym spać spokojnie, ciesząc się każdą super umiejętnością.


Kinga: Nie może być zbyt łatwo, wtedy byłoby nudno. Równie trudną walkę można stoczyć z jednostką, która potrafi wyciągnąć z człowieka największą słabość, jaką jest uległość. Namówić do wszystkiego. Choć ja wykorzystałabym tę umiejętność w nieco inny, mniej zimnokrwisty sposób, są tacy, którzy razem z nią dostaliby poważny zastrzyk makiawelizmu. Namawialiby innych do robienia szeregu niekoniecznie legalnych rzeczy, a w konsekwencji nawet do zabójstwa. Czy wiesz, o kim mówię?

Killgrave swój ciekawy dar opanował niemal do perfekcji. Manipulacja innymi szła mu jak proste równania matematyczne, a biedna Jess Jones musiała się nieźle namachać, żeby w ogóle mieć szanse stawić mu czoła. Gdyby tak przenieść to na nasze realia i załatwić sobie w ten sposób całkiem niezłą pracę albo w końcu zaprowadzić sprawiedliwość w uczelnianym systemie oceniania, życie mogłoby przebiegać całkiem przyjemnie. I nie zrobilibyśmy tym raczej nikomu żadnej krzywdy. Można by też przecież rozpocząć współpracę z policją i zmuszać podejrzanych do złożenia najszczerszych zeznań w ich życiu, co poniekąd robi nasz stary dobry kumpel, Lucyfer. Podobny motyw możemy też obserwować w „Pamiętnikach Wampirów”, ale tam to nie wydaje się aż tak atrakcyjne. Zresztą, w Mistyc Falls pierwsze skrzypce gra długowieczność, której za nic bym nie chciała.


Redaktor Ego: W tym momencie najprawdopodobniej wywołam białą gorączkę u wszystkich fanów i strażników tolkienowskiego kanonu. O tym, co wydarzyło się między „Hobbitem” a „Władcą Pierścieni” niewiele wiadomo. Studio Monolith Productions uznało, że to idealna okazja, aby wyruszyć w rejs w dziewicze rejony i opowiedzieć własną historię (nie zawsze trzymając się książkowych faktów). Głównym bohaterem gier „Cień Mordoru” oraz „Cień Wojny” jest Talion. Jest on Strażnikiem z Czarnej Bramy (kolorystyka podobna, ale nie mylić z Nocną Strażą z Muru). Ma kochającą żonę i syna. Na co dzień zajmuje się wypatrywaniem potencjalnego zagrożenia nadciągającego od strony Mordoru. Praca jest całkiem wygodna, perspektywy przyzwoite, relacje z żoną jak najlepsze...czyli zaraz coś pójdzie nie tak.

Garnizon zostaje zaatakowany przez orków, a Talion jest świadkiem śmierci swojej rodziny. Chwilę później sam umiera. Czy to brzmi jak najkrótsza gra w historii? Bohater, zamiast trafić do zaświatów, otrzymuję pewną propozycję od Ducha Zemsty. Po samej nazwie domyślić się można, że wcale nie chodzi o pracę w charakterze konsultanta strategicznego. Strażnik scala się z elfickim upiorem i zyskuje tym samym szereg umiejętności pozwalających na efektowne wyrzynanie całych hord orkowych przeciwników (dostarczając tym samym graczom ekscytującej rozrywki). Kierując naszą postacią, stajemy się świecącą niczym ogromna jarzeniówka, maszyną do zabijania. Zwalniamy czas, celnym strzałem wywołujemy wybuchy, dokonujemy dekapitacji przeciwników za pomocą upiornego towarzysza i naginamy wolę przygłupich orkowych trepów do własnych potrzeb. Jeżeli istnieją sposoby na wyładowanie wszystkich moich frustracji, to bycie super upiornym zabójcą na granicy z Mordorem, musi być jednym z nich.


Kinga: Wcale nie trzeba Tolkiena, żeby wylać frustracje w Mordorze czy zdobyć szereg nowych powodów, by komuś złamać kręgosłup. Wystarczy pięć dni w tygodniu spędzać w Warszawce na Domaniewskiej.

Z reguły każda supermoc jest fajna, każdą moglibyśmy posiąść, choć na jeden dzień. Istnieją również takie, które pomimo że bardzo ciekawe i innowacyjne – nijak nieprzydatne. Ani nie uratujesz tym świata, ani tym bardziej nie zrobisz sobie w ten sposób obiadu bez ruszania się z kanapy. Jest jedna taka umiejętność (bo nawet trudno nazwać to supermocą), której niewątpliwą zaletą jest to, że potencjalny przeciwnik może umrzeć ze śmiechu, widząc coś takiego.

Wielokrotnie wspominałam stare dobre anime, „Naruto” jako produkcję, która wyryła się złotymi zgłoskami w moim sercu. Każdy z bohaterów tak naprawdę coś umiał, w czymś był świetny, czym zaskakującym gromił przeciwnika. Wśród tych wszystkich nadludzi umiejących klonować się bez końca, był jeden, dość wycofany bohater, którego jedyną pasją było dobrze zjeść, a umiejętnością – wgnieść wroga w podłogę. Dosłownie.


Jutsu ekspansji, którym mógł pochwalić się Chouji Akimichi, polega – najprościej mówiąc – na tym, że chłopak rozrasta się do potężnych rozmiarów, w tuszy chowa kończyny i głowę i jako wielka pędząca kula z siłą czołgu rozjeżdża wszystkich na swojej drodze. Nie jest to najlepsza metoda walki na świecie, ale na pewno najbezpieczniejsza dla samego wojownika. Najgorsze, co może się stać, to kilka siniaków na brzuchu. Cała reszta zamortyzowana jest przez… oczywiście grube kości. Chouji jest przykładem tego, że nie trzeba być w nieziemskiej kondycji, żeby stawiać czoła przeciwnościom. I przy okazji jest zabawny. Tak trzymać, popkulturo!

Redaktor Ego: Zaczynam dostrzegać u Ciebie coraz silniejszy fanatyzm na punkcie rozsądnego gospodarowania energią lub po prostu skrajny przykład hedonistycznego nicnierobizmu. Jeżeli zostałabyś kiedyś bohaterką komiksu lub innej superbohaterskiej produkcji przełamałabyś wszelkie standardy. Gdy innych moc popycha do walki o lepsze jutro, Ty mogłabyś dzięki super mocom...robić jeszcze mniej. Tego jeszcze chyba nie było. Skoro odczuwasz awersję do poruszania się, czuję się w obowiązku zaproponować coś bardziej odpowiadającego Twoim potrzebom.
    
Zdarza mi się od czasu do czasu należeć do osób czerpiących przyjemność z biegania (domyślam się, że możesz tego nie zrozumieć). Za aktywnym spędzaniem czasu przemawia wiele korzyści, takich jak poprawa krążenia i stanu zdrowia. Zyskuje na tym nasza forma. Możemy robić wiele rzeczy dłużej i bez zadyszki. Figura też na tym skorzysta i mamy szanse częściej chodzić w pozytywnym nastroju. Jeżeli to do Ciebie nie przemawia i w Twoich uszach brzmi to trochę jak coachingowy bełkot, to jest jeszcze jedna zaleta. Ile to razy w filmach grozy wystarczyłby solidny sprint lub trochę większa pojemność płuc, aby uniknąć zagrożenia. Brak tchu, plątające się nogi i ewidentny brak świadomości, że przyśpieszysz, jeżeli nie będziesz oglądać się stale przez ramie. Wszystko to ułatwia pracę wszelkim zamaskowanym mordercom. Chociaż ostatecznie jakość Twojej formy niewiele zmieni, bo i oni nie grają w berka do końca fair. Nie ważne bowiem jak szybko będziesz biegła koleś w białej masce ma 100% szans, że dogoni Cię i jeszcze wyprzedzi, po prostu idąc. Pokonywanie sporych odległości w krótkim czasie, bezwysiłkowo, za sprawą zwykłego chodu. Taka umiejętność powinna przypaść Ci do gustu.


Kinga: To niekoniecznie awersja do aktywności (to, że jej nie widzisz, nie znaczy że nie istnieje), a raczej zamiłowanie do jedzenia i dokarmiania wszystkich wokół. Pokonywanie długich dystansów w krótkim czasie po prostu idąc jest być może bezwysiłkowe, ale nadal w tej sytuacji wybieram teleport, który wymaga jeszcze mniej. Bieganie służy rekreacji i niech tak zostanie.
Pozostanę jednak w klimacie nicnierobienia (bo oczywiście trochę masz rację z tym moim fanatyzmem) i zdradzę Ci coś, czego z kolei Ty prawdopodobnie nie zrozumiesz. Facet przygotowujący się do wyjścia zakłada na siebie to co wisi akurat na krześle albo kilka pierwszych wyjętych z szafy rzeczy. My to zadanie mamy utrudnione, bo cierpimy na zespół za małej szafy i zbyt wielu ubrań. Stawanie przed szafą w dniu wielkiego wyjścia i przymierzanie kilku różnych zestawów jest kłopotliwe i stresujące. Wspaniale byłoby móc zmieniać swoje stylizacje, obracając się wokół własnej osi, tak jak to było zawsze w Simsach. Jaka to oszczędność czasu, która pozwoliłaby posprzątać, coś poczytać albo po prostu dłużej pospać.


Redaktor Ego: Moje pierwsze marzenie o superbohaterstwie jakie pamiętam, dotyczyło zostania Spider-Manem. Niestety niechęć do stworzeń posiadających więcej niż cztery odnóża krzyżowała mi plany i powstrzymała przed dziecięcymi eksperymentami mogącymi się zakończyć w najlepszym wypadku paskudnymi pogryzieniami. Dlatego, na długo jeszcze zanim świat usłyszał o Tomie Hollandzie, wymarzyłem sobie, że będę człowiekiem-pająkiem w zbroi niczym Iron-Man. Oczywiście nie było to do końca autorski pomysł, bo w takim stroju alternatywny świat ratował alternatywny Parker z kreskówki. Z czasem podrosłem i nieco zepsuł mnie wpływ kolegów i „złej” telewizji. Najpierw zacząłem oglądać „Heroes”, a potem stałem się zachłanny.

Popkultura jest święcie przekonana, że człapiąca leniwie przez miliony lat ewolucja, w przeciągu najbliższej dekady zacznie pędzić na łeb, na szyję dostarczając nam idealnie kinowego homo superior. Wbrew krążącej powszechnie opinii, nie każdy, kto odkrył w sobie objawy mutacji, może liczyć na ciepłe miejsce w placówce dla uzdolnionej młodzieży i starać się powołanie do szkolnej drużyny noszącej wielkie X na piersi. W świecie Herosów każdy zmaga się ze swoimi problemami, bohaterowie moją swoje wady i zalety, a do gładkolicego Supermana im niezwykle daleko. Oczywiście świat wymaga ratowania, lecz zadanie to spada na nietypową grupę. Jest tam striptizerka, skorumpowany polityk, ćpun i policjant z nadwagą. Jednym z tych nietypowych bohaterów jest Peter Petrelli. Wzór wszelkich niewinności i naiwności. Głęboko w złotym sercu czuje, że urodził się do wielkich czynów, że życie przygotowało dla niego coś niezwykłego. Pod każdym niemal względem jest przesłodko uroczy i niewiele brakuje mu do polimorfowania w szczeniaczka. Dlaczego więc ktoś taki jest moim ulubionym bohaterem? Od kiedy go poznałem mam tylko jedną odpowiedź na pytanie o ulubioną super moc. Po co wybierać skoro można mieć wszystkie. Peter bowiem ma zdolność absorbowania i używania umiejętności innych nadludzi. Nie ważne co byś sobie wymarzyła, ja dostałbym dokładnie to samo.


Kinga: Raczej nie wszystkie chciałbyś mieć. Ja na przykład za żadne pieniądze nie chciałabym czytać innych w myślach. Po pierwsze dlatego, że wiem, co każdego dnia przemyka się po mojej głowie i nie chciałam znać tych wszystkich przyprawionych szczegółów, które przemykają się po innych głowach. Po drugie dlatego, że nie zniosłabym tylu głosów słyszanych jednocześnie w tramwaju czy innym autobusie. Jeden mi wystarczy.

Jest za to inna rzecz, o której po cichu marzę każdej Wigilii i każdego kolejnego dnia. Chciałabym tak od czasu do czasu porozmawiać sobie z moim kotem czy psem kuzyna. Dowiedzieć się, co im siedzi w głowach, co myślą o bufecie ustawionym pod ścianą w kuchni, kogo tak naprawdę lubią i o co chodzi z tym zakopywaniem jedzenia. Taki motyw kojarzy mi się z „Dr. Dolittle”, ale też z wieloma innymi tworami popkultury, w których zwierzęta mogły się komunikować choćby między sobą, ale ludzkim głosem. Ten dar, podobnie jak większość omówionych przeze mnie do tej pory, nie jest jakoś szalenie przydatny i trudno byłoby mi za jego pomocą bronić szarych obywateli, ale w końcu dowiedziałabym się, co dokładnie myśli mój kot, kiedy biorę go na ramię i udaję, że jest karabinem.


Redaktor Ego: Nie tylko Brandon Sanderson stworzył na kartach swoich książek alternatywną rzeczywistość pełną ludzi obdarzonych niezwykłymi umiejętnościami. George R. R. Martin na wiele lat przed wydaniem „Gry o Tron” wraz z grupą zaprzyjaźnionych pisarzy powołał do życia „Dzikie Karty”. Tak jak w poprzednich przykładach super moce nie wiążą się z błyskiem fleszy i ratowaniem ludzkości. Niedługo po zakończeniu II wojny światowej nad Nowym Jorkiem rozpylony zostaje wirus obcego pochodzenia. Tysiące ludzi przekonuje się na własnej skórze, że życie rzeczywiście lubi grać w pokera. Części z nich się poszczęściło. Zyskali mniej lub bardziej niezwykłe umiejętności — super siłę, zdolność latania, przechodzenie przez ściany czy nawet odbieranie życia w trakcie stosunku seksualnego — stali się oni Asami. Mieli oni szanse ukryć swoje zdolności i spróbować żyć normalnie. Ci mający zdecydowanie mniej szczęścia nazywani zostali Dżokerami. Wirus nie obdarował ich mocami, ale okropnymi deformacjami ciała i umysłu, przekreślając szanse na normalne życie.

Pośród nich wszystkich jest również Croyd. Miał czternaście lat, gdy wszystko się zaczęło. Zmianę swojego życia przespał. Po czterotygodniowej drzemce spełniło się marzenie niejednego dojrzewającego chłopca. Obudził się silniejszy, sprawniejszy, wyższy i porośnięty futrem. Pierwszą rzeczą, jaką zrobił...była wielka wyżerka. Nawet w tak niezwykłej rzeczywistości bohater stworzony przez Rogera Zelaznego jest niezwykle charakterystyczny. Życie Croyda przebiega od drzemki do drzemki. Potrafi nie spać tygodniami, ale jak już zaśnie, traci kontakt ze światem na całe miesiące. Jego super mocą nie jest ani spanie, ani obżarstwo (to potrafimy nawet my). Za każdym razem po przebudzeniu chłopak budzi się zupełnie inny. Raz jest Asem z niezwykłymi umiejętnościami, następnym zdeformowanym nic nieumiejącym Dżokerem.


Takie życie z pewnością jest męczące, ale wystarczy odpowiednie podejście w stylu B. Gryllsa (Imrpovise. Adapt. Overcome.) i pomyśl ile niezwykłych niespodzianek by na nas czekało. Dodatkowo ja już uwielbiam spać i jeść. Posiadanie takiej umiejętności byłoby po prostu sprawiedliwe.

Kinga: Supermocą w zasadzie można nazwać wszystko. Nie muszą też one koniecznie służyć do ratowania świata. Powiem nawet, że przeciwnie – od tego w naszej rzeczywistości są służby specjalne. Supermoce mogłyby z pełnym powodzeniem ułatwiać życie szarym, zmęczonym obywatelom, nierzadko też wyjątkowo leniwym. Umiejętność szybkiego poruszania się bez większego wysiłku nie tylko mogłaby pomóc w ucieczce przed starszym panem w parku, ale także pozwoliłaby zagiąć na Endomondo niejednego Kenijczyka. Dzięki teleportacji uniknęlibyśmy nieprzyjemnych spóźnień, a rozmowa ze zwierzętami dałaby szereg nowych możliwości kooperacyjnych. Można też być zachłannym i zapragnąć mieć je wszystkie, ale czy na przestrzeni lat taka nadgorliwość kiedykolwiek się opłaciła?

Nieważne, jak mocno marzymy o tej czy innej nadzwyczajnej umiejętności, jesteśmy tylko ludźmi (coraz trudniej uwierzyć, że list z Hogwartu zagubił się gdzieś po drodze) i jedyne, co możemy zrobić to obserwować, jak bohaterowie filmów czy książek posługują się nimi zamiast nas.

niedziela, 3 czerwca 2018

#Popkulturalni #1: Zagubieni w Kosmosie (2018)

#Popkulturalni #1: Zagubieni w Kosmosie (2018)



Redaktor Ego: Nieważne czy chodzi o odległą galaktyk, ciemną stronę Księżyca, czy o stację kosmiczną zawieszoną gdzieś w naszym układzie...zasady obowiązują dwie. Po pierwsze, nikt w kosmosie nie usłyszy Twojego krzyku. Po drugie, po opuszczeniu naszej orbity, może wydarzyć się dosłownie wszystko. Twory spod znaku science fiction miały z założenia przedstawiać pewną prawdopodobną wersję przyszłości ukazując, w jaki sposób przypuszczalnie rozwinie się technologia i jaki wpływ będzie miała ona na człowieka i społeczeństwo. Gatunek snuł opowieść o pewnym marzeniu lub pod płaszczykiem postępu komentował współczesne problemy. Słowo „science” w gatunkowej nazwie miało w pewien sposób trzymać w ryzach twórców i wyznaczać pewne logiczne ramy dla ich dzieł. Z czasem jednak, w dużej mierze pod wpływem pędu za rozrywką, gatunek stracił trochę na pierwotnym znaczeniu i znacznie poszerzył swoją „definicję” i ostatecznie stał się po prostu fiction-fiction. Tym oto sposobem na jednej półce obok książki w dokładny sposób opisującej napędu statku kosmicznego (a w zrozumieniu go pomógłbym doktorat z fizyki kwantowej) znaleźć możemy film o inwazji panującego nad czasem i przestrzenią szalonego tytana, którego próbują powstrzymać wspólnie superżołnierz na sterydach, nordycki bóg, gadające drzewo i czarodziej. „Entuzjaści” gatunku zaczęli oczekiwać w dużej mierze fajerwerków. Dlatego od pewnego czasu wszystko oznaczone gatunkiem „sci-fi” postrzegam trochę jako odwróconą fantasy (zamiast quasi średniowiecznego świata odległe planety, a z resztą róbcie, co tylko chcecie). Jeżeli ktoś tworzy opowieść o tym, jak naprawdę może wyglądać przyszłość, chylę czoła. Jeżeli natomiast kogoś ponosi wyobraźnia i tworzy baśń w kosmicznych realiach, to zawsze mogę liczyć na piękne obrazki i nietypowe pomysły. Nowy serial Netflixa bardzo przypomina swoich bohaterów. Oni zagubili się w kosmosie, a sam serial pobłądził chyba gdzieś między gatunkami i sam nie wie, na której półce chciałby tak naprawdę usiąść.


Gocha: O samym serialu osobiście dowiedziałam się od kolegi, który cały podekscytowany wysłał mi zwiastun i powiedział, że dobrze się zapowiada. Okazało się, że on widział film, który powstał w 1998 roku o tym samym tytule. Ja pierwowzoru nie oglądałam, chociaż wydaje mi się, że fragmenty kojarzę. Po trailerze serial wydawał mi się obiecujący i po obejrzeniu 10 odcinków nie jestem nim zawiedziona. Nie spodziewałam się arcydzieła. Serial określiłabym jako „miły”. Miły dla oka, miły dla duszy, miło mi się oglądało i miłe wrażenie po sobie pozostawił. Gra aktorska nie powala na kolana. Aktorzy ani mnie nie zachwycili, ale też mi nie przeszkadzali. Co do głównego antagonisty w serialu to porównałabym ją do profesor Umbridge z Harry’ego Pottera. Ta postać mnie tylko denerwowała, nie były charyzmatycznym wrogiem, tylko wkurzającą do granic możliwości postacią. Ja mam słabość co do bohaterów, którzy są kreowani na typowych śmieszków, więc od razu polubiłam Dona, który zaprzyjaźnił się z kurą.

Wojtek, wspomniałeś o tym, że serial pobłądził między gatunkami, zgadzam się z tym, ale nie uważam tego za wadę. „Zagubieni w kosmosie” to ewidentnie serial familijny, dla całej rodziny. Przekleństwa mogę policzyć na palcach jednej ręki, a nagości i erotyki nie było wcale. Jeśli ktoś się spodziewał czegoś w rodzaju Star Warsów lub Star Treka, to oczywiście może poczuć zawód. Serial obejrzałam dość sprawnie, były momenty znudzenia i troch mi się dłużyło, ale zazwyczaj oglądałam go z ciekawością.


Czarek: Moim poglądom na temat Kosmicznych „Lostów” bliżej do Wojtka, chociaż nie powiedziałbym, że twórcy zgubili się między gatunkami, a raczej, pogubili się w granicach dopuszczalności – według mnie Netflix totalnie leci ze skrajności w skrajność. Może to dosyć niespodziewane porównanie, ale „screw it”! W przypadku „Alterned Carbon” przekraczano granice przyzwoitości. Było za mocno, za ostro, za odważnie (tak tak, o właśnie te sceny mi chodzi), chwilami zbyt brutalnie. Sceny niejednokrotnie waliły po oczach widza nie do końca przygotowanego na takie ekstremalne ukazywanie pewnych aspektów. W przypadku „Zagubionych w kosmosie” jest odwrotnie, po części zgadzam się z Gosią, tak gdzieś w 50%... no może 45%. Faktycznie, serial jest po prostu miły. Jesus! Za miły! Przesłodzony do granic wytrzymałości. Ostatni raz mdliło mnie tak w tłusty czwartek. Ta słodycz i niewinność serialu sprawiła, że straciłem orientację czy oglądam wciąż Netflixa, czy nową produkcję Disney Channel. Tam ostatnim razem, bodajże w gimnazjum, widziałem tak infantylnych bohaterów. Tutaj w ostatnim odcinku krzyczałem w stronę każdego stwora na ekranie: „No zabij ich w końcu!”. Do końca serialu wytrzymałem ze względu na oczekiwania, że postać, która namąciła niezmiernie w życiu naszych małych odkrywców, dostanie zasłużoną karę, jak na dziecięce kino przystało. Źli dostają za swoje, bohaterowie przeżywają nawet wybuch w kosmosie i wszystko kończy się dobrze. Prawie. Kolejny powód, który trzymał mnie przy monitorze, to możliwość powiedzenia co myślę o najnowszym serialu science-chyba-fiction od Netflixa. To był raczej sztandarowy przykład klasycznego kina familijnego, wracając do mieszania gatunków.

Redaktor Ego: Na początek dość sprawnie udało nam się coś ustalić. Jest słodko i miło. Nie uznałbym tego jednak za wadę. „Zagubieni w Kosmosie” jako serial nie miał na celu wdarcia się na listy najbardziej zaskakujących tytułów. Zresztą kategoria wiekowa 7+ była wyraźnym ostrzeżeniem. W takiej sytuacji już przed oglądaniem każdy powinien zadać sobie bardzo ważne pytanie. Czy chcecie obejrzeć kino sci-fi wysokich lotów, w którym logika i techniczna realizacja są równie ważnym elementem co napisy końcowe? W takim razie wszystkie wyjścia ewakuacyjne oznaczone są na zielono. Przeciążenia w czasie oglądania kolejnych odcinków mogą być zbyt duże. I nie chodzi tutaj tylko o igraszki z prawami fizyki, ale również o fatalne błędy realizacyjne, które wręcz rzucają się w oczy. Jeżeli jednak chcecie obejrzeć lekkie kino familijne... zapraszam na pokład, jednak bez turbulencji się nie obejdzie. Naprawdę próbowałem obudzić swoje wewnętrzne dziecko, niestety niezależnie jak długo je szturchałem kolejnymi odcinkami, w poszukiwaniu jakichkolwiek znaków życia, na niewiele się to zdało.

Na pierwszy rzut oka wydaje się oczywiste, że serial zamierzał zabawić się w łączenie pewnych znajomych elementów. I właśnie to przekonało mnie do „Zagubionych w kosmosie”. Zapewne nieprzypadkowo bohaterami są akurat Robinsonowie, którzy rozbijają się na bezludnej planecie. Szybko znajdują oni swojego zrobotyzowanego Piętaszka, który nie jest zbyt rozmowny, ale za to bardzo pomocny. Wyeksponowana przyjaźń chłopca i robota w pierwszej chwili wydaje się ukłonem dla „Stalowego Giganta”, przy którym nie wstyd płakać. Bohaterowie zaś przypominali nieco rodzinę Szalinskich z „Kochanie, zmniejszyłem dzieciaki”, którzy mimo kłótni zawsze znajdowali rodzinną siłę do pokonywania wszelkich przeszkód. Było to jedynie pozory. Mimo sympatii do każdego z prawdopodobnych nawiązań, w serialu nie mogłem znaleźć dla siebie żadnego punktu zaczepienia mogącego solidnie mnie zainteresować. Rodzinne perypetie były byle jakie, bezimienny robot, był równie ciekawy co sklepowy manekin. Nawet zagrożenia czyhające na bohaterów były pozbawione kreatywności (stalagmity z guano? Naprawdę?). Dlatego jedynym co mi zostało to wyliczanie kolejnych potknięć w realizacji, których ilość (jak na dzisiejszą produkcję) była wręcz szokująca.


Gocha: Widzę, że obaj jesteście na „nie”. Nie wiem, jak duża jest wasza niechęć do tego serialu, ale pewnie niedługo się tego dowiem. „Zagubieni w kosmosie” faktycznie przypomina produkcje Disneya, ale gdy sobie tak go oglądałam, to się nie męczyłam. Nie ukrywam, że obejrzenie go było moją ucieczką od pisania licencjatu i może dlatego mam obniżone standardy. Nie dostrzegłam wielu błędów, przez które mogłabym być negatywnie nastawiony, ale jestem otwarta na przekonanie mnie, że jestem w błędzie. Jedyne co przyznaje, że mnie dziwiło to bardzo prymitywna technologia jak na przyszłość. Oczekiwałabym czegoś więcej, a dostałam coś w rodzaju walkie-talkie na nadgarstku. Szkoda, bo mieli pole do popisu i nie wykorzystali szansy. Ja nie miałam żadnych oczekiwań, zaczynając ten serial i ewidentnie wyszło mi to na dobre. A teraz jestem gotowa na wasze wytykanie wad. Bądźcie chociaż trochę łaskawi, bo może dzieciom się serial spodoba.

Czarek: Podoba się z pewnością. Problem w tym, że jest mocno przesadzony. A szkoda, bo przynajmniej na początku wydawał się naprawdę interesujący. Mocno dramatyczne początkowe wypadki, pierwsze poważne zagrożenie życia, które spotkało Judy, nadało silnego tonu i zapowiadało, że eksploracja kosmosu przez bohaterów nie będzie spacerem po parku. Całe „szczęście” wszystko w cudowny sposób zostało naprawione, a postacie wyszły z opresji. I wtedy zacząłem się bać, że tak będzie co odcinek. Budowanie napięcia, kreowanie poważnego zagrożenia bez możliwego happy endu, a na koniec mimo wszystko cudowne ocalenie w akompaniamencie wesołej orkiestry. Co za dużo to nie zdrowo. Fajnie, gdy wszystko dobrze się kończy, ale niech ten szczęśliwy koniec będzie, choć odrobinę nieprzewidywalny, a historia i rozwiązania, choć delikatnie trzymające się kupy i logiki. Chociaż przesłodzenie historii i tak nie jest najdłuższym minusem, który został tu popełniony. Największą ujmą i plamą produkcji są bohaterowie. Nie są, co prawda sztywni, zamotani czy niesympatyczni. Są po prostu głupi. Ich głupota, ich naiwność są po prostu porażające. Skoro takich ludzi wybierano do podróży na podbój kosmosu, to nasza rasa zmierza ku upadkowi. Ilość razy, gdy postacie dały się zrobić w balona, idzie chyba w tuziny. A to nie jest coś, co przyciąga do ekranu. To coś, co męczy psychikę.


Redaktor Ego: Nie powiedziałbym, że postaci, jakie widzimy na ekranie, są głupie. Bohaterowie stwarzają takie wrażenie ze względu na schematyczność sytuacji, w jakich się znajdują. Każdy odcinek opiera się o banalną konstrukcję inaugurowaną ceremonialnymi słowami „zostańcie tutaj, my sobie poradzimy”. Potem ktoś ma problem, nikt inny o tym nie wie, a gdy wszystko wskazuje, że nie będzie szczęśliwy, wyjściem z fatalnej sytuacji okazuje się banalne rozwiązanie (o którym nikt oczywiście nie pomyślał wcześniej). I tym oto sposobem „zaspoilerowałem” chyba cały sezon... Wejście w taki szablon było fatalnym pomysłem i oznaką lenistwa.

Oczywiście całkowicie rozumiem, że film czy serial familijny zasługuje na nieco inne traktowanie. Bajkowa konwencja zakładająca szczęśliwa zakończenia nie powinna nikogo dziwić. Jednak nawet „Shrek” czy „Epoka Lodowcowa” (z resztą możecie tu wstawić każdą dowolną kinową animację) miała momenty, w których chciało się smutnym głosem wymruczeć „Do you really want to hurt me?”. Chwycenie widza (nieważne czy dorosłego, czy dziecka) za serce nie opiera się na jakimś supertajnym rządowym przepisie, bo kinowe bajki robią to za każdym razem. Wystarczyło przecież kilka ujęć i na „Odlocie” płakał każdy. Wrzuceni w powtarzający się co odcinek schemat bohaterowie mają ograniczone możliwości, a aktorzy po prostu wykonują swoją pracę rzemieślniczo, nie próbując nadać swoim postacią nawet najmniejszej głębi. Szkoda, bo dziesięć godzin serialu dawało przecież mnóstwo narracyjnych możliwości.


Gocha: Wydaje mi się, że problem polega na tym, że jest to produkcja Netfliksa. Gdyby serial pochodził od CW lub Freeform mielibyście inne odczucia. Zaczęliście z wysokimi wymaganiami dlatego, że zobaczyliście Netflix Original i z góry założyliście, że musi mieć wyższy poziom. Netflix w tym roku wyprodukował dziesiątki propozycji, a w nich muszą być te niesamowite, te średnie i te całkowicie słabe. „Zagubieni w kosmosie” wg mnie klasyfikuje się do tej średniej. Jeśli pojawi się na horyzoncie drugi sezon, to go prawdopodobnie obejrzę. Czy go będę polecać moim znajomym? Raczej nie, dlatego, że o nim po prostu zapomnę. Widziałam produkcje o wiele lepsze, ale też znacznie gorsze. Tak jak mówiłam na początku, to miły serial i tyle. Nic dodać, nic ująć.

Czarek: Coś w tym jest Gosiu, ranking jakości Netflixa zazwyczaj trzyma swój pracowicie wyrobiony poziom, buble są niezwykłe rzadkie. Dlatego przez tak gruby pryzmat patrzymy na wszystko, co ta platforma nam zapoda. Nie chcemy nawet patrzeć na cokolwiek co już po pierwszym odcinku odstaje od pewnych norm które mamy ustawione w głowach. Tak jest i w przypadku seriali, które trzymają poziom górne półki, ale i niestety w przypadku filmów, które zjeżdżają poniżej mułu rzecznego. W tym drugim przypadku, kiedy coś wybija się ponad dno, rośnie w oczach do miana dzieła. Gdy serial ma drobną rysę, ląduje w śmietniku. Przynajmniej dla większości. W moich oczach „Zagubieni” mieli duży potencjał. Pierwszy odcinek zrobił robotę przez klimat, tajemnice, zagrożenie, akcję, która trzymała za jaja do samego końca. Jednak na tym koniec. Potem zaczęły wychodzić wszystkie niedorzeczności, niedobory, i głupotki (celowe zdrobnienie w przypadku tej produkcji). Naiwność (Wojciech, będę się trzymał tego stwierdzenia) głównych bohaterów nie ułatwiała zadania, polegającego na wystawieniu dobrej oceny serialowi. Okazało się to niewykonalne w momencie, gdy zacząłem go oglądać na siłę. Poirytowany. I najzwyczajniej w świecie — zmęczony.


Redaktor Ego: To o czym mówisz, jest chyba największym (i przypuszczam, że jedynym) minusem oglądania genialnych produkcji. Każdy kolejny tytuł ma naprawdę wysoko podniesioną poprzeczkę. Przed jeszcze większym wyzwaniem stoją producenci i wytwórnie, które na swoim koncie mają już prawdziwe perełki. Dlatego przed rozpoczęciem czegoś nowego (czy to książki, czy filmu) trzeba trochę tę poprzeczkę obniżyć i to dla własnego dobra. „Zagubieni w Kosmosie” to dość naiwny serial familijny, którego bohaterowie wpadają, w coodcinkowy układ taneczny rozpoczynający się od wpadnięcia w szambo po rodzinny reunion i oczyszczenie atmosfery, by po kolejnych napisach wszystko powtórzyć. Czy coś takiego musi od razu odpychać? Myślę, że w takim stylu nie ma nic złego, a może być nawet wiele dobrego. Niestety z serialem Netfliksa problem jest taki, że do tego nawet się nie przyłożono. Bohaterowie nie wychodzą poza płaskie narzucone na początku osobowości. Sam serial jak na sci-fi swoją scenerią niepokojąco przypomina obrzeża Kanady, a nie odległą planetę. Niewiele więc zobaczymy odbierających mowę scen pokroju Avatara, Valeriana czy chociażby The Expanse, w którym kosmiczna pustka całkowicie przygniatała (tak wiem, że dwa pierwsze to filmy, ale przecież piękne w warstwie tworzenia kolorowego świata). Najbardziej bolesny jest natomiast fakt, że oglądając rozwijająca się znajomość Willa i jego robota, w mojej głowie raczej próżno nasłuchiwać intra z „Przyjaciół”. Kto mógłby się dobrze bawić przy oglądaniu „Zagubionych w Kosmosie”? Przy familijnym popołudniowym lenistwie zdecydowanie lepszym wyborem byłyby disneyowskie animacje, które poza dobrą zabawą za każdym razem sięgają równie sprawnie do innych emocji. Silną grupę wsparcia powinni natomiast tworzyć ci, którzy oglądali i czują pewien sentyment do serialu z lat 60 czy filmu z roku ‘98. Wątpię jednak, czy i tutaj frekwencja dopisze, bo niezbyt duży nacisk położono na reklamowanie, że serial sięga do tytułu sprzed ponad 50 lat. Z całą pewnością obejrzałbym wcześniej oryginał i może na sam serial spojrzał zupełnie inaczej. Niestety — nie udało się.

sobota, 2 czerwca 2018

Wszystkie dzieci nasze są, czyli ulubieni mali bohaterowie

Wszystkie dzieci nasze są, czyli ulubieni mali bohaterowie


Redaktor Ego: Dla nas beztroskie dzieciństwo skończyło się już dawno. Teraz pozostała nam jeszcze chwila częściowo tylko beztroskiego studiowania. Potem nadejdzie czas na dorosłe życie, w którym okazję do obejrzenia kreskówki czy zbudowania modelu z klocków LEGO będziemy mieli dopiero, gdy sami zostaniemy rodzicami. Nie powinno to jednak w żaden sposób przeszkadzać w rozbudzaniu drzemiącego, gdzieś głęboko, naszego wewnętrznego dzieciaka. Co więcej, powinniśmy robić to jak najczęściej, bo dzięki temu nawet najbardziej błahe rzeczy mogą niezwykle bawić, a niektóre problemy przestają już straszyć nas swoimi wielkim zębiskami i przekrwionymi oczami. Zamiast szukać swojego duchowego zwierzęcia (w moim przypadku byłby to koala albo leniwiec) bądź patronusa (już widzę, jak zawzięcie broniłaby mnie panda czy alpaka), powinniśmy zadbać o to, by mieć sztamę z naszą wersją mini. I nawet jeżeli straciliśmy szczerość, wiarę w sprawiedliwość i nieco naiwne spojrzenie na świat, to powinniśmy spróbować je odzyskać (przynajmniej na chwilę) i znów spojrzeć na świat oczami, które dostrzegają magię w najmniejszych i najprostszych zjawiskach. Do życzeń dla dorosłych jeszcze z pewnością wrócimy, teraz jednak swoje święto miały wszystkie dzieciaki. To idealny moment, by poszukać małych bohaterów, którzy na popkulturowym „placu zabaw” mieli swoje kilka minut. Świadomość, że Twój instynkt macierzyński uciszyłaś, a wszelką miłość przelałaś na futrzaste pociechy, tym samym lokując się w grupie osób nieprzepadających za ludzkim potomstwem, sprawia, że Twoich propozycji nie mogę się wręcz doczekać.

Kinga: Trafiłeś tym w dziesiątkę – jedyne dzieci jakie akceptuje w moim otoczeniu to małe zwierzęta i zielone rośliny. Dlatego kiedy rzuciłeś ten pomysł, broniłam się rękami i nogami, żeby potem ulec i stwierdzić „będzie wyzwanie”. Filmów z dziećmi w obsadzie praktycznie nie oglądam, widząc je w telewizji zawsze zmieniam kanał, a kiedy na ekranie kinowym pojawia się jakiś młodociany, nagle mam coś superważnego do sprawdzenia w telefonie. W jednym jednak się z Tobą zgadzam – dzieci mają niezwykłą zdolność obserwowania świata takim, jaki faktycznie jest. Nie zdążyły jeszcze poznać sztuki nadinterpretacji, a ta ich dziecięca naiwność jest cechą, którą chętnie bym pożyczyła chociaż na jeden dzień.

Redaktor Ego: Świetnym punktem wyjścia jest niezwykłe spojrzenie dzieciaków na świat. Nie powiedziałbym jednak, że widzą rzeczywistość, taką jaka naprawdę jest. Często widzą coś, czego dla nas, dorosłych, tak naprawdę nie ma, bądź dzięki sile swej wyobraźni uciekają do świata, gdzie wszystko staje się prostsze, a problemy łatwiej rozwiązać. Przypisują rzeczom niezwykłe cechy i starają się sprowadzić je do poziomu fantazji, a dzięki bajkowej kreacji zagrożenia łatwiej im niektóre rzeczy zrozumieć i stawić im czoła. W bajkach bowiem dobro zawsze wygrywało, a wszystko kończyło się szczęśliwie.

Świetnym i zarazem niezwykle wzruszającym przykładem dziecięcego radzenia sobie z życiowym dramatem, jest film „7 minut po północy”. Główny bohater to 10-letni Conor. Mimo młodego wieku jego życie niewiele ma wspólnego z beztroskim dzieciństwem. W szkole jest ofiarą przemocy ze strony starszych dzieciaków, wychowuje go samotna matka przegrywająca walkę z chorobą. Jego ojciec wyjechał za granicę i rzadko widuje się z synem, a relacje chłopca z jego babcią są pełne niechęci. Osamotnienie, brak przyjaciół i strach przed śmiercią matki sprawia, że w sercu Conora nie ma miejsca na dziecięcą radość. Życie wymaga od niego dojrzałości i natychmiastowej przemiany w dorosłego. Mimo ogromnej siły pozostaje on bezbronnym dzieckiem, które potrzebuje pomocy. Mentorem i wsparciem dla chłopca w trudnej chwili zostaje kilkumetrowy drzewny potwór odwiedzający go zawsze 7 minut po północy. Rozgadany wujek Groota obdarzony niskim głosem Liama Nessona opowiada chłopcu 3 historie, a płynące z nich morały mają pomóc Conorowi w zmierzeniu się życiowymi trudnościami. Film na podstawie książki Patricka Nessa w wykonaniu J. A. Bayrony, to świetna, wzruszająca opowieść, która jest idealna zarówno dla młodego, jak i dorosłego widza. Dla tego drugiego ma również dodatkową wartość. Pozwala zrozumieć, w jaki sposób dzieci próbują zmagać się z problemami.


Kinga: To prawda, że wyobraźni nie można im także odmówić. Na początek nawiążę do trudnego dzieciństwa, o którym wspomniałeś i przeniosę Cię trochę w czasie. Podwójnie, bo chcę wyróżnić film sprzed 15 lat, którego akcja rozgrywa się w Londynie na początku XX wieku, kiedy to echo nadal niesie postrach po Kubie Rozpruwaczu, przy okazji syto drwiąc sobie ze Scotland Yardu.  Ale dziś nie o nim. Dziś będzie o pewnej londyńskiej sierocie z głową na karku.

Film, o którym mowa to „Rycerze z Szanghaju”, który jest w ogóle jednym z tych, do których najczęściej wracam w leniwe popołudnia. Lubię, kiedy twórcy puszczają oko do widza, sytuując akcję gdzieś dawno, dawno temu i wprowadzając postaci historyczne, które dzisiaj są znane na całym świecie, a w filmie pokazane są jako niczego nieświadome dzieci. Takim właśnie bohaterem jest młody złodziejaszek, który najpierw kradnie Owenowi Wilsonowi zegarek, aby przez resztę filmu w randomowych momentach ratować naszym głównym bohaterom skóry. Jest wygadany, momentami zabawny, wyjątkowo kreatywny i przejawia pewne umiejętności aktorskie. Pod koniec filmu w końcu pada pytanie o jego imię i okazuje się, że bohaterowie przez cały film współpracowali z samym Charlie Chaplinem. To w zasadzie szczegół, ale znacznie wpływa na moje postrzeganie tego bohatera, ale i całego filmu. W kontekście całej produkcji nie da się pominąć klimatu Anglii Wiktoriańskiej, tak bliskiej mojemu sercu. Chyba właśnie dlatego młody Chaplin przyszedł mi do głowy jako pierwszy. Poza tym życzyłabym sobie, żeby w jego wieku mieć taką gadanę.


Redaktor Ego: Nie zawsze bujna wyobraźnia była gwarantem świetnej zabawy. Nie raz płatała nam figle i odbijała się na naszej psychice. Ile to raz, gdy tylko w całym domu zgasły wszystkie źródła światła, z ciemności zaczęły wyłaniać się złowrogie cienie, demoniczne kształty, a gałęzie za oknem niepokojąco przypominały zasuszoną dłoń paskudnej czarownicy (gustującej oczywiście w potrawach z dziecięcego mięsa). Każdy doświadczony egzorcysta czy łowca potworów wie, że w takiej sytuacji najlepszą obroną jest niezastąpiony ulubiony kocyk. Ci odważniejsi mogą zaś zapalić światło i przekonać się, że w szafie nie ma potwora z Czarnej Laguny czy poczciwego Cujo, a jedynie sterta nieposkładanych ubrań. Będąc dzieckiem, gdy tylko usłyszałem motyw „Z Archiwum X”, żadne racjonalne tłumaczenia nic nie pomagały, bo wyobraźnia i tak robiła swoje. Po zgaszeniu światła w ciemności zawsze kryło się coś złego.

Graham Masterton swoją twórczość oparł w dużej mierze sprawdzonych i charakterystycznych motywach. Jest krwawo i okrutnie, wieje okultyzmem oraz mitologicznymi wierzeniami, a czas, który wypadałoby poświęcić na przedstawienie bohaterów, wykorzystywany jest do szczegółowej prezentacji wszelakich tortur i okropieństw. Wszytko to, wcześniej czy później podlane zostaje dużą dawką seksu. Ciężko wyobrazić sobie, aby pod opiekę jego wyobraźni oddać dziecko. Tak się jednak zdarzyło w „Aniele Jessiki”, gdzie autor pokazał się z zupełnie innej strony. W książce pozostaje on w obrębie swojego ulubionego gatunku, jednak do opowiedzenia historii zgrabnie wykorzystuje motywy znane z powieści dla dzieci, a elementy grozy buduje, czerpiąc z irracjonalnych dziecięcych leków. Jessica po śmierci rodziców ucieka w świat fantazji, zakochuje się we wróżkach i magicznych stworkach. Miłość ta oraz jej kalectwo sprawiają, że staje się ofiarą drwin szkolnych rówieśników. Dzieciaki w swoim okrucieństwie posuwają się za daleko i dziewczynka zepchnięta ze schodów traci przytomność. Po przebudzeniu zaczyna słyszeć głosy proszące ją o pomoc. Zupełnie jak Alicja czy rodzeństwo Pevensie, Jessica przenosi się do niezwykłego świata. Tym razem ukrytego za wyblakłą ze starości tapetą. Tam czeka na nią poważne niebezpieczeństwo. Jessika trafiła bowiem do miejsca, w którym strasząca ją w ciemności swoją „paszczą” szafa staje się ścigającym ją potworem.


Kinga: Mam wrażenie, że  wśród Twoich ulubieńców znajduje się sporo dzieci wykluczonych społecznie. Prześladowane, niechciane, biedne i nieszczęśliwe. A to temat, który jest tak przemaglowany przez wszystkie talent show, w których wystarczy, że nie masz rodziców, żeby wygrać, nie robiąc nic szczególnego. Zmęczona przesytem nieszczęśliwych ludzi będę się starała przełamać to postaciami, które wprowadzają w fabułę odrobinę humoru.
Kto nie kojarzy serii „Scary Movie”, która dostarczała nam płytkiej rozrywki i uprzyjemniała przykre wspomnienia związane z oglądaniem horrorów. W trzeciej części pojawia się postać Cody’ego, mojego kolejnego kandydata do dziecięcego tronu. Cóż lepszego niż parodia dziecięcej złośliwości, podsumowana pustymi żartami o rozjeżdżaniu samochodem czy wkręcaniu głowy w wiatrak. Cody, jako dziecko, któremu ciągle dzieje się jakaś krzywda, mniejsza lub większa, dostarcza mi odpowiedniej dawki rozrywki przez cały czas trwania filmu, a i motyw jego czytania w myślach uatrakcyjnia trochę płytki humor całej komedii. Choć jest postacią drugoplanową, niekoniecznie istotną dla całości fabuły, jego autystyczna twarz zapada w pamięć i powiedziałabym nawet,  że odrobinę pomaga połączyć wszystko w jedną historię, zarówno jeśli mówimy o trzeciej, jak i czwartej części serii.


Redaktor Ego: Łączenie ze sobą odmiennych gatunków czy przeplatanie niepasujących do siebie na pierwszy rzut oka motywów dzięki pomysłowości i błyskotliwości twórców może nieść dla widza przyjemne zaskoczenie. Zabiegi takie zawsze mogą wprowadzić drobny powiew świeżości, a my mamy możliwość ponarzekać sobie trochę, dlaczego to my nie wpadliśmy na taki ciekawy i teraz już oczywisty pomysł. Według niektórych, pewnych elementów połączyć się po prostu nie da. Uważam, że przy odpowiedniej kreatywności i wyczuciu promocji oraz dobrego smaku zrobić można wszystko. Czy mroczny, nieprzyjemny i brutalny świat dark fantasy nie mógłby mieć po drodze z literaturą dla młodzieży? Dlaczego nie. Niestety Leigh Bardugo sztuka ta nie do końca się udała w „Szóstce Wron”, co jednak nie oznacza, że takie połączenie nie jest możliwe. W tym momencie muszę Cię trochę rozczarować, bo nadal pozostanę przy bohaterach wykluczonych.

Książka opowiada o grupie wyrzutków, którzy dzięki swoim niezwykłym umiejętnościom oraz współpracy podejmują się niewykonalnego zadania — chcą włamać się do Lodowego Dworu niezdobytej twierdzy należącej do łowców czarownic. Ekipa, niczym drużyna Ethana Hunta z „Mission: Impossible”, składa się z niezwykłych jednostek. Świetny strateg oraz genialny oszust, bezwzględna i cicha zabójczyni, łowca czarownic, potężna czarodziejka-ciałobójczyni i strzelec wyborowy. Musieli oni przez całe swoje życie wykorzystać swoje zalety, by przetrwać w pełnych bezprawia i okrucieństwach slumsach. Teraz ramie w ramię stają do zadania, dzięki któremu przejdą do legendy. Relacje między bohaterami, cudownie opisany świat oraz świetnie przygotowany plan, którego nie powstydziłyby się hollywoodzkie superprodukcje, sprawia, że książka niesamowicie wciąga i dostarczając mnóstwa rozrywki. Problem z drobnym brakiem wyczucia smaku jest taki, że magiczni „Oceans Eleven's” są zaledwie dziećmi. Gdy robią w konia wyszkolonych łowców, wychodzą z najcięższych opresji lub gdy w końcu kradną czołg, by efektownie uciec nim z twierdzy świadomość, że mają zaledwie po czternaście lat, sprawia, że całość zaczyna poważnie zgrzytać. Jasne, że żyjąc na ulicy, musieli szybciej dorosnąć. Oczywiste jest, że nie spędzają oni czasu jak zwykłe dzieciaki i zamiast gry w zbijaka wolą skrytobójcze wojny. Jednak gdy z kolejnymi rozdziałami myśli się o ich wieku, trudno traktować wszystko poważnie. Na szczęście autorka niezwykle rzadko przypomina nam, że bohaterowie dopiero co odrośli od ziemi, dzięki czemu łatwo o tym zapomnieć. Na moja listę trafiają, bo choćbym się wypierał, to sam widziałem, że tym dzieciaczkom udało się zadanie niewykonalne.

Kinga: Ja w takim razie konsekwentnie brnę dalej w postaci, które są raczej zadowolone z życia, choć może przez to nudne. Wiadomo, cierpienie lepiej się sprzedaje, niemniej promowanie historii z pozytywnym tłem też jest niczego sobie. Tobie się chyba jeszcze nie zdarzyło w naszych zestawieniach wspomnieć o jakiejkolwiek polskiej produkcji, a jeśli tak to wybacz zapominalstwo, ale ja z chęcią wyrobię normę za Ciebie.

Kiedy w Polsce pojawił się szał na „Listy do M” i nikt nie spodziewał się, że będzie tego osiemnaście części, większość tłumnie ruszyła do kin, żeby zobaczyć, czy to coś warte. I nie będę tu wartościować tego filmu, bo zdaję sobie sprawę, że chwalenie rodzimych produkcji w Polsce jest szalenie passe i społecznie nieakceptowalne, zwłaszcza kiedy jest to komedia romantyczna, ale chciałabym wyróżnić jednego z nieletnich bohaterów. Kostek Konieczny reprezentuje wszystkie cechy, których w dzieciach nie lubię, a jednocześnie na ekranie potrafił mnie do siebie przekonać. Dziecięca bezpośredniość, uszczypliwość, sypanie głupimi tekstami i pozorna niewinność są u niego całkiem do przeżycia. Do tego trzeba przyznać, że wizualnie jest całkiem uroczy. Mogłabym mieć takie zwierzątko jak Kostek, gdyby koty i buldogi francuskie nagle tajemniczo wyginęły. I chyba po prostu lubię Kubę Jankiewicza, odtwórcę roli Kostka.


Redaktor Ego: W sumie, jakby się dobrze zastanowić, to tak naprawdę nie dziwię się Twojej niechęci do dzieci. Zauważyć można, że największą sympatią darzy się te cudze, bo możemy nacieszyć się ich słodkością i uroczym zachowaniem, ale jak tylko zaczynają płakać i krzyczeć, odwracamy je od siebie i delikatnym dotknięciem w plecy kierujemy je w stronę rodziców. Było fajnie, ale niech oni zajmą się resztą. Za trud i pracę włożoną w wychowanie dziecka ich opiekunom należy się ogromny szacunek. Doskonale jednak wiemy, że niezależnie od starań, z ich pociech potrafi wyjść prawdziwy diabeł. Wystarczy, że rodziców nie ma w zasięgu wzroku i słodka buzia ze szczerym uśmiechem potrafi zmienić się w reprodukcję wnyków na niedźwiedzia. Dzieciaki potrafią być pyskate, zarozumiałe, irytujące i bezczelne. Najgorszy jest ten rodzaj, który gotów jest Cię w swoim nieokrzesaniu ugryźć. Masz jeszcze bardziej przegwizdane, jeżeli gryzące Cię dziecko jest zombie... albo czymś podobnym. Dlatego w tym przypadku jestem absolutnie pewien, że tej wszechstronnej dziewczyny nie polubisz.

Melanie mieszka w bazie wojskowej. Swój skromnie urządzony pokój dzieli z pryczą i zdjęciami kotów. Z samego rana grzecznie i starannie niczym Madeline szykuje się do zbliżających się zajęć. Zakłada pomarańczowy mundurek, a następnie siada na wózku inwalidzkim wyposażonym w skórzane pasy z kolekcji Hannibala Lectera. Z pokoju odbierają ją uzbrojeni żołnierze, a następnie prowadzą ją lekcje, gdzie może spotkać się z rówieśnikami. Melanie, tak jak inne dzieci, jest wyjątkowa. Jest drugim pokoleniem zombie. „Urodzone” przez zainfekowane wirusem ciężarne kobiety, stały się kolejnym gatunkiem na długiej, gamingowo-filmowej liście nieumarłych zagrożeń. Tym razem nikt nie ma zamiaru do nich strzelać. Dzieci bowiem poza zwierzęcym instynktem oraz pragnieniem przegryzienia każdemu szyjnej aorty są całkowicie komunikatywne i inteligentne. „The Girl with All the Gifts” wzbudza naprawdę mieszane uczucia. Z jednej strony porusza wiele interesujących kwestii oraz reprezentuje sobą nowe świeże podejście do tematu zombie. Z drugiej, bardziej niż z chodzącymi zwłokami mamy do czynienia z ludźmi umazanymi błotem i z rozregulowanymi stawami żuchwowymi (trzeba mieć trochę dystansu, by polubić brytyjskie wyczucie smaku). Niezależnie od jakości filmu i ostatecznej oceny, z całą pewnością nie można obojętnie przejść obok Melanie. Jest inteligentna, błyskotliwa oraz ciekawa świata. Poszukuje też bliskości, której każde dziecko pragnie. Co w zestawieniu z jej przypadłością tworzy ujmujący obraz, o którym ciężko będzie zapomnieć. Niezależenie czy film Cię przerazi, rozbawi czy zmusi do przemyśleń.


Kinga: Tematyka zombie faktycznie nie jest moją ulubioną, ale ostatecznie opowieść o dzieciaku, który jest półmartwy brzmi jak dobra zabawa.

O tym, że dzieci są małymi diabłami w ludzkiej skórze, oczywiście wszyscy wiedzą. Rodzicom oprócz szacunku należy się voucher na usługi dyplomowanego egzorcysty, żeby niektóre dziwne wybryki doprowadzić do porządku albo ewentualnie zapobiec rozwojowi sytuacji. Bo gdy nasze dziecko zacznie lewitować pod sufit albo spacerować w pozycji mostka, może być już za późno na wychowanie.

A co jeśli taki mikro diabeł spotka się z trochę większym, szalenie przystojnym diabłem? To się prosi o całkiem dobry duet. Nasz tytułowy „Lucyfer” nie sprawia wrażenia, jakby żywił jakiekolwiek pozytywne uczucia do dzieci, a jednak dogadują się z Trixie całkiem nieźle, zachowując przy tym pozory niechęci. I choć nie mają wyjścia, bo to dziecko jego ukochanej pani detektyw, dobrze się na to patrzy z perspektywy widza – jest zabawnie, a nie tkliwie, jak to najczęściej bywa w serialach czy filmach, gdzie dzieci mają odegrać rolę  biorę-cię-na-litość-bo-jestem-taki-smutny. Co ciekawe, mała, złośliwa, bezczelna Trixie kradnie także serce złośliwej i bezczelnej Maze i jestem bardzo ciekawa, jak taka „niania” może wpłynąć na dorosłość młodej sabotażystki. Trixie jest błyskotliwa, bezpośrednia i świetnie manipuluje innymi. To kolejne cechy, których zazdroszczę dzieciom, choć lubię je tylko u dorosłych. Trixie jest jak podwójne żółtko w jajku – zdarza się rzadko i niby nic nie zmienia, a jednak wywołuje uśmiech na twarzy. Do tego oczywiście jest przemądrzała, bezczelna i odrobinę rozpieszczona, wymuszając na rodzicach coraz to większe pokłady tortu czekoladowego. W ostatecznym rozrachunku okazuje się, że dziewczynka całkiem nieźle pasuje do pełnej niebezpieczeństw fabuły i jest doskonałym sprzymierzeńcem Lucyfera w walce o serce Chloe.


Redaktor Ego: Najwyższa pora na odrobinę klasyki. Wymienione przez nas powyżej dzieciaki z całą pewnością można polubić (mniej lub bardziej), jednak część z nich niewiele niektórym powie. Według mnie na naszej liście nie mogłoby zabraknąć kogoś tak wyjątkowego, jak Cole.
9-letni chłopiec ciężko zniósł rozwód swoich rodziców. Ma stany lękowe, zaburzenia nastroju, unika kontaktów z rówieśnikami. Jak każde dziecko będące w takim stanie uważany jest przez kolegów i nauczycieli za czubka i dziwadło. Cole jest jednak bardzo inteligentnym, troskliwym, bystrym i empatycznym dzieckiem, a w jego oczach dostrzec można ogromną dojrzałość. Żaden psycholog, psychiatra czy terapeuta nie może mu pomóc. Podświadomie chłopiec zdaje sobie zapewne sprawę, że zdradzając swoją tajemnicę, jego własna matka uznałaby go za wariata, a wkrótce po tym mógłby spodziewać się w pokoju wizyty egzorcysty lub pielęgniarzy z białym kaftanem. Nie może nikomu zaufać, bo i tak nikt nie potrafiłby mu pomóc. Obdarzony szóstym zmysłem Cole, widzi bowiem duchy. Duet Haley Joel Osment i Bruce Willis nie potrzebują nikogo do pomocy, aby odegrać głęboką, poruszającą i emocjonalną historię. Młody aktor genialnie wcielił się w głównego bohatera, zaś scena, w której z mokrymi od łez oczami wypowiada kwestię „I see dead people” zapisała się niezwykle wyraźnie w historii kina. Zresztą każda linijka tekstu wypowiedziana przez Osmenta wypadają świetnie, te szeptane zaś wywołują zimne dreszcze wzdłuż kręgosłupa. Mimo młodego wieku Haley potrafił nadać swojej postaci mnóstwo wyrazu. Sam Cole zaś jest chłopcem, któremu niejeden dorosły mógłby pozazdrościć odwagi i emocjonalnej dojrzałości.


Kinga: Zakończyłeś szczyptą nadprzyrodzonych zdolności, więc i ja przytulę się odrobinę do tej tematyki. I oczywiście z miłą chęcią do mojego kolejnego bohatera.

Na koniec postanowiłam zostawić sobie mojego ulubieńca wśród ulubieńców. Bohatera, który skradł moje serce, podniósł poziom cukru we krwi do poziomu absurdu i sprawił, że po raz kolejny żałuję, że nie mam brata. Bohatera, przez którego po pierwszym sezonie serialu ocenionym na „no niech będzie” porwałam się na obejrzenie drugiego, żeby jeszcze trochę czasu z nim spędzić i posłuchać jak zabawnie sepleni.

Cały czas zastanawiam się, czym tak urzekł mnie serial „Stranger Things”, jeśli wszyscy bohaterowie czymś mnie denerwują. Albo są ciapciakowaci, albo przesadnie przekonani o swojej cudowności, albo wyglądają jakby bez przerwy mieli migrenę, albo ewentualnie są tak nijacy, że nawet trudno zapamiętać ich imiona. I tak sobie myślę, że chyba całą tę historię (poza klimatem lat 80, to był punkt zapalny do obejrzenia serialu) ratuje uroczy kudłaty Dustin. Jest okrąglutki, ma uroczy uśmiech, cudowne poczucie humoru, zamiłowanie do zwierząt (w zasadzie do jednego, jeśli w ogóle można Darta nazwać zwierzęciem) i w przeciwieństwie do swoich kolegów, koleżanek i innych dorosłych i dojrzewających, przede wszystkim jest jakiś i nie wygląda jakby miał za chwilę dostać zapaści. A poza tym, ma tak wspaniałą wadę wymowy, że aż chce się z nim pójść na bal zimowy, żeby posłuchać, jak się wypowiada. I to nie jest żadne wyśmiewanie się, wszystkie jego pozornie negatywne cechy są w jego przypadku tak urocze, że nie musiałby mnie dwa razy prosić, żebym zrobiła dla niego wszystko. Bo przecież tylko ze względu na wywiady z nim obejrzałam siedem półgodzinnych odcinków making of’a serialu. Nie mogę też zapomnieć o jego nieudolnym naśladowaniu Chewbacki, które w jego wykonaniu brzmi najlepiej na świecie. I tym dźwiękowym wspomnieniem zostawiam Cię z moim ostatnim przykładem, mając przy tym ogromną nadzieję, że sprostałam temu arcytrudnemu wyzwaniu. Grrrrrrrrrr!


Redaktor Ego: Myślę, że to idealny moment, żeby skończyć. Podejrzewam, że jeszcze chwila i rzucilibyśmy się sobie do gardeł niczym dzieci w piaskownicy, bo zdania na temat bohaterów „Stranger Things” mamy zdecydowanie odmienne. Natomiast oboje musimy zgodnie stwierdzić, że obecność dzieciaków czy to w książkach, filmach, serialach, czy grach sprawia, że wprawione w ruch zostają zupełnie inne pokłady naszych emocji. Dzięki swojej błyskotliwości, przebiegłości czy zgryźliwości potrafią rozbawić nas i rozczulić, dokładnie jak Dustin. Pojawiają się w mniej sprzyjających warunkach, sprawiają, że wszelkie nieprzyjemne miejsca stają się w naszym odczuciu jeszcze bardziej paskudne i przytłaczające (siostrzyczki zrobiły to z miastem Rapture w „BioShock”). Natomiast, gdy ich dziecięcy urok skażony zostaje pradawnym złem, żadna maszkara nie może się już z nimi równać, bo jaki stwór mógłby być bardziej przerażający niż bliźniaczki z „Lśnienia” czy Cage ze „Smętarza dla zwierzaków”.

Dzieciaki swoją obecnością sprawiają, że wszystko smakuje lepiej. Nie pozostaje nam nic innego jak życzyć sobie, żeby pojawiały się jak najczęściej.

Kinga: Zdanie na temat dzieci każdy człowiek ma inne. Pojawiają się różne „ale” albo wręcz przeciwnie – są tacy, którzy nie mogą się doczekać ich posiadania. Popkultura natomiast oferuje nam dzieciaki na odległość dla tych, którzy są dziecioodporni (dla mnie) – jest fajnie przez chwilę, ale absolutnie nie musimy babrać się w piaskownicy ich problemów przez cały nasz czas. Młodzi bohaterowie mogą nas bawić, wzruszać albo irytować, być samowystarczalnymi albo idealnie uzupełniać drugiego człowieka. Jakkolwiek byśmy je lubili czy nie, wczoraj miały swoje święto. Życzę więc Wam, moi drodzy młodociani, wszystkiego dobrego i jestem szalenie wdzięczna hipermarketom za zniżki na słodycze i planszówki.

Copyright © 2016 Redaktor Ego , Blogger