sobota, 2 czerwca 2018

Wszystkie dzieci nasze są, czyli ulubieni mali bohaterowie



Redaktor Ego: Dla nas beztroskie dzieciństwo skończyło się już dawno. Teraz pozostała nam jeszcze chwila częściowo tylko beztroskiego studiowania. Potem nadejdzie czas na dorosłe życie, w którym okazję do obejrzenia kreskówki czy zbudowania modelu z klocków LEGO będziemy mieli dopiero, gdy sami zostaniemy rodzicami. Nie powinno to jednak w żaden sposób przeszkadzać w rozbudzaniu drzemiącego, gdzieś głęboko, naszego wewnętrznego dzieciaka. Co więcej, powinniśmy robić to jak najczęściej, bo dzięki temu nawet najbardziej błahe rzeczy mogą niezwykle bawić, a niektóre problemy przestają już straszyć nas swoimi wielkim zębiskami i przekrwionymi oczami. Zamiast szukać swojego duchowego zwierzęcia (w moim przypadku byłby to koala albo leniwiec) bądź patronusa (już widzę, jak zawzięcie broniłaby mnie panda czy alpaka), powinniśmy zadbać o to, by mieć sztamę z naszą wersją mini. I nawet jeżeli straciliśmy szczerość, wiarę w sprawiedliwość i nieco naiwne spojrzenie na świat, to powinniśmy spróbować je odzyskać (przynajmniej na chwilę) i znów spojrzeć na świat oczami, które dostrzegają magię w najmniejszych i najprostszych zjawiskach. Do życzeń dla dorosłych jeszcze z pewnością wrócimy, teraz jednak swoje święto miały wszystkie dzieciaki. To idealny moment, by poszukać małych bohaterów, którzy na popkulturowym „placu zabaw” mieli swoje kilka minut. Świadomość, że Twój instynkt macierzyński uciszyłaś, a wszelką miłość przelałaś na futrzaste pociechy, tym samym lokując się w grupie osób nieprzepadających za ludzkim potomstwem, sprawia, że Twoich propozycji nie mogę się wręcz doczekać.

Kinga: Trafiłeś tym w dziesiątkę – jedyne dzieci jakie akceptuje w moim otoczeniu to małe zwierzęta i zielone rośliny. Dlatego kiedy rzuciłeś ten pomysł, broniłam się rękami i nogami, żeby potem ulec i stwierdzić „będzie wyzwanie”. Filmów z dziećmi w obsadzie praktycznie nie oglądam, widząc je w telewizji zawsze zmieniam kanał, a kiedy na ekranie kinowym pojawia się jakiś młodociany, nagle mam coś superważnego do sprawdzenia w telefonie. W jednym jednak się z Tobą zgadzam – dzieci mają niezwykłą zdolność obserwowania świata takim, jaki faktycznie jest. Nie zdążyły jeszcze poznać sztuki nadinterpretacji, a ta ich dziecięca naiwność jest cechą, którą chętnie bym pożyczyła chociaż na jeden dzień.

Redaktor Ego: Świetnym punktem wyjścia jest niezwykłe spojrzenie dzieciaków na świat. Nie powiedziałbym jednak, że widzą rzeczywistość, taką jaka naprawdę jest. Często widzą coś, czego dla nas, dorosłych, tak naprawdę nie ma, bądź dzięki sile swej wyobraźni uciekają do świata, gdzie wszystko staje się prostsze, a problemy łatwiej rozwiązać. Przypisują rzeczom niezwykłe cechy i starają się sprowadzić je do poziomu fantazji, a dzięki bajkowej kreacji zagrożenia łatwiej im niektóre rzeczy zrozumieć i stawić im czoła. W bajkach bowiem dobro zawsze wygrywało, a wszystko kończyło się szczęśliwie.

Świetnym i zarazem niezwykle wzruszającym przykładem dziecięcego radzenia sobie z życiowym dramatem, jest film „7 minut po północy”. Główny bohater to 10-letni Conor. Mimo młodego wieku jego życie niewiele ma wspólnego z beztroskim dzieciństwem. W szkole jest ofiarą przemocy ze strony starszych dzieciaków, wychowuje go samotna matka przegrywająca walkę z chorobą. Jego ojciec wyjechał za granicę i rzadko widuje się z synem, a relacje chłopca z jego babcią są pełne niechęci. Osamotnienie, brak przyjaciół i strach przed śmiercią matki sprawia, że w sercu Conora nie ma miejsca na dziecięcą radość. Życie wymaga od niego dojrzałości i natychmiastowej przemiany w dorosłego. Mimo ogromnej siły pozostaje on bezbronnym dzieckiem, które potrzebuje pomocy. Mentorem i wsparciem dla chłopca w trudnej chwili zostaje kilkumetrowy drzewny potwór odwiedzający go zawsze 7 minut po północy. Rozgadany wujek Groota obdarzony niskim głosem Liama Nessona opowiada chłopcu 3 historie, a płynące z nich morały mają pomóc Conorowi w zmierzeniu się życiowymi trudnościami. Film na podstawie książki Patricka Nessa w wykonaniu J. A. Bayrony, to świetna, wzruszająca opowieść, która jest idealna zarówno dla młodego, jak i dorosłego widza. Dla tego drugiego ma również dodatkową wartość. Pozwala zrozumieć, w jaki sposób dzieci próbują zmagać się z problemami.


Kinga: To prawda, że wyobraźni nie można im także odmówić. Na początek nawiążę do trudnego dzieciństwa, o którym wspomniałeś i przeniosę Cię trochę w czasie. Podwójnie, bo chcę wyróżnić film sprzed 15 lat, którego akcja rozgrywa się w Londynie na początku XX wieku, kiedy to echo nadal niesie postrach po Kubie Rozpruwaczu, przy okazji syto drwiąc sobie ze Scotland Yardu.  Ale dziś nie o nim. Dziś będzie o pewnej londyńskiej sierocie z głową na karku.

Film, o którym mowa to „Rycerze z Szanghaju”, który jest w ogóle jednym z tych, do których najczęściej wracam w leniwe popołudnia. Lubię, kiedy twórcy puszczają oko do widza, sytuując akcję gdzieś dawno, dawno temu i wprowadzając postaci historyczne, które dzisiaj są znane na całym świecie, a w filmie pokazane są jako niczego nieświadome dzieci. Takim właśnie bohaterem jest młody złodziejaszek, który najpierw kradnie Owenowi Wilsonowi zegarek, aby przez resztę filmu w randomowych momentach ratować naszym głównym bohaterom skóry. Jest wygadany, momentami zabawny, wyjątkowo kreatywny i przejawia pewne umiejętności aktorskie. Pod koniec filmu w końcu pada pytanie o jego imię i okazuje się, że bohaterowie przez cały film współpracowali z samym Charlie Chaplinem. To w zasadzie szczegół, ale znacznie wpływa na moje postrzeganie tego bohatera, ale i całego filmu. W kontekście całej produkcji nie da się pominąć klimatu Anglii Wiktoriańskiej, tak bliskiej mojemu sercu. Chyba właśnie dlatego młody Chaplin przyszedł mi do głowy jako pierwszy. Poza tym życzyłabym sobie, żeby w jego wieku mieć taką gadanę.


Redaktor Ego: Nie zawsze bujna wyobraźnia była gwarantem świetnej zabawy. Nie raz płatała nam figle i odbijała się na naszej psychice. Ile to raz, gdy tylko w całym domu zgasły wszystkie źródła światła, z ciemności zaczęły wyłaniać się złowrogie cienie, demoniczne kształty, a gałęzie za oknem niepokojąco przypominały zasuszoną dłoń paskudnej czarownicy (gustującej oczywiście w potrawach z dziecięcego mięsa). Każdy doświadczony egzorcysta czy łowca potworów wie, że w takiej sytuacji najlepszą obroną jest niezastąpiony ulubiony kocyk. Ci odważniejsi mogą zaś zapalić światło i przekonać się, że w szafie nie ma potwora z Czarnej Laguny czy poczciwego Cujo, a jedynie sterta nieposkładanych ubrań. Będąc dzieckiem, gdy tylko usłyszałem motyw „Z Archiwum X”, żadne racjonalne tłumaczenia nic nie pomagały, bo wyobraźnia i tak robiła swoje. Po zgaszeniu światła w ciemności zawsze kryło się coś złego.

Graham Masterton swoją twórczość oparł w dużej mierze sprawdzonych i charakterystycznych motywach. Jest krwawo i okrutnie, wieje okultyzmem oraz mitologicznymi wierzeniami, a czas, który wypadałoby poświęcić na przedstawienie bohaterów, wykorzystywany jest do szczegółowej prezentacji wszelakich tortur i okropieństw. Wszytko to, wcześniej czy później podlane zostaje dużą dawką seksu. Ciężko wyobrazić sobie, aby pod opiekę jego wyobraźni oddać dziecko. Tak się jednak zdarzyło w „Aniele Jessiki”, gdzie autor pokazał się z zupełnie innej strony. W książce pozostaje on w obrębie swojego ulubionego gatunku, jednak do opowiedzenia historii zgrabnie wykorzystuje motywy znane z powieści dla dzieci, a elementy grozy buduje, czerpiąc z irracjonalnych dziecięcych leków. Jessica po śmierci rodziców ucieka w świat fantazji, zakochuje się we wróżkach i magicznych stworkach. Miłość ta oraz jej kalectwo sprawiają, że staje się ofiarą drwin szkolnych rówieśników. Dzieciaki w swoim okrucieństwie posuwają się za daleko i dziewczynka zepchnięta ze schodów traci przytomność. Po przebudzeniu zaczyna słyszeć głosy proszące ją o pomoc. Zupełnie jak Alicja czy rodzeństwo Pevensie, Jessica przenosi się do niezwykłego świata. Tym razem ukrytego za wyblakłą ze starości tapetą. Tam czeka na nią poważne niebezpieczeństwo. Jessika trafiła bowiem do miejsca, w którym strasząca ją w ciemności swoją „paszczą” szafa staje się ścigającym ją potworem.


Kinga: Mam wrażenie, że  wśród Twoich ulubieńców znajduje się sporo dzieci wykluczonych społecznie. Prześladowane, niechciane, biedne i nieszczęśliwe. A to temat, który jest tak przemaglowany przez wszystkie talent show, w których wystarczy, że nie masz rodziców, żeby wygrać, nie robiąc nic szczególnego. Zmęczona przesytem nieszczęśliwych ludzi będę się starała przełamać to postaciami, które wprowadzają w fabułę odrobinę humoru.
Kto nie kojarzy serii „Scary Movie”, która dostarczała nam płytkiej rozrywki i uprzyjemniała przykre wspomnienia związane z oglądaniem horrorów. W trzeciej części pojawia się postać Cody’ego, mojego kolejnego kandydata do dziecięcego tronu. Cóż lepszego niż parodia dziecięcej złośliwości, podsumowana pustymi żartami o rozjeżdżaniu samochodem czy wkręcaniu głowy w wiatrak. Cody, jako dziecko, któremu ciągle dzieje się jakaś krzywda, mniejsza lub większa, dostarcza mi odpowiedniej dawki rozrywki przez cały czas trwania filmu, a i motyw jego czytania w myślach uatrakcyjnia trochę płytki humor całej komedii. Choć jest postacią drugoplanową, niekoniecznie istotną dla całości fabuły, jego autystyczna twarz zapada w pamięć i powiedziałabym nawet,  że odrobinę pomaga połączyć wszystko w jedną historię, zarówno jeśli mówimy o trzeciej, jak i czwartej części serii.


Redaktor Ego: Łączenie ze sobą odmiennych gatunków czy przeplatanie niepasujących do siebie na pierwszy rzut oka motywów dzięki pomysłowości i błyskotliwości twórców może nieść dla widza przyjemne zaskoczenie. Zabiegi takie zawsze mogą wprowadzić drobny powiew świeżości, a my mamy możliwość ponarzekać sobie trochę, dlaczego to my nie wpadliśmy na taki ciekawy i teraz już oczywisty pomysł. Według niektórych, pewnych elementów połączyć się po prostu nie da. Uważam, że przy odpowiedniej kreatywności i wyczuciu promocji oraz dobrego smaku zrobić można wszystko. Czy mroczny, nieprzyjemny i brutalny świat dark fantasy nie mógłby mieć po drodze z literaturą dla młodzieży? Dlaczego nie. Niestety Leigh Bardugo sztuka ta nie do końca się udała w „Szóstce Wron”, co jednak nie oznacza, że takie połączenie nie jest możliwe. W tym momencie muszę Cię trochę rozczarować, bo nadal pozostanę przy bohaterach wykluczonych.

Książka opowiada o grupie wyrzutków, którzy dzięki swoim niezwykłym umiejętnościom oraz współpracy podejmują się niewykonalnego zadania — chcą włamać się do Lodowego Dworu niezdobytej twierdzy należącej do łowców czarownic. Ekipa, niczym drużyna Ethana Hunta z „Mission: Impossible”, składa się z niezwykłych jednostek. Świetny strateg oraz genialny oszust, bezwzględna i cicha zabójczyni, łowca czarownic, potężna czarodziejka-ciałobójczyni i strzelec wyborowy. Musieli oni przez całe swoje życie wykorzystać swoje zalety, by przetrwać w pełnych bezprawia i okrucieństwach slumsach. Teraz ramie w ramię stają do zadania, dzięki któremu przejdą do legendy. Relacje między bohaterami, cudownie opisany świat oraz świetnie przygotowany plan, którego nie powstydziłyby się hollywoodzkie superprodukcje, sprawia, że książka niesamowicie wciąga i dostarczając mnóstwa rozrywki. Problem z drobnym brakiem wyczucia smaku jest taki, że magiczni „Oceans Eleven's” są zaledwie dziećmi. Gdy robią w konia wyszkolonych łowców, wychodzą z najcięższych opresji lub gdy w końcu kradną czołg, by efektownie uciec nim z twierdzy świadomość, że mają zaledwie po czternaście lat, sprawia, że całość zaczyna poważnie zgrzytać. Jasne, że żyjąc na ulicy, musieli szybciej dorosnąć. Oczywiste jest, że nie spędzają oni czasu jak zwykłe dzieciaki i zamiast gry w zbijaka wolą skrytobójcze wojny. Jednak gdy z kolejnymi rozdziałami myśli się o ich wieku, trudno traktować wszystko poważnie. Na szczęście autorka niezwykle rzadko przypomina nam, że bohaterowie dopiero co odrośli od ziemi, dzięki czemu łatwo o tym zapomnieć. Na moja listę trafiają, bo choćbym się wypierał, to sam widziałem, że tym dzieciaczkom udało się zadanie niewykonalne.

Kinga: Ja w takim razie konsekwentnie brnę dalej w postaci, które są raczej zadowolone z życia, choć może przez to nudne. Wiadomo, cierpienie lepiej się sprzedaje, niemniej promowanie historii z pozytywnym tłem też jest niczego sobie. Tobie się chyba jeszcze nie zdarzyło w naszych zestawieniach wspomnieć o jakiejkolwiek polskiej produkcji, a jeśli tak to wybacz zapominalstwo, ale ja z chęcią wyrobię normę za Ciebie.

Kiedy w Polsce pojawił się szał na „Listy do M” i nikt nie spodziewał się, że będzie tego osiemnaście części, większość tłumnie ruszyła do kin, żeby zobaczyć, czy to coś warte. I nie będę tu wartościować tego filmu, bo zdaję sobie sprawę, że chwalenie rodzimych produkcji w Polsce jest szalenie passe i społecznie nieakceptowalne, zwłaszcza kiedy jest to komedia romantyczna, ale chciałabym wyróżnić jednego z nieletnich bohaterów. Kostek Konieczny reprezentuje wszystkie cechy, których w dzieciach nie lubię, a jednocześnie na ekranie potrafił mnie do siebie przekonać. Dziecięca bezpośredniość, uszczypliwość, sypanie głupimi tekstami i pozorna niewinność są u niego całkiem do przeżycia. Do tego trzeba przyznać, że wizualnie jest całkiem uroczy. Mogłabym mieć takie zwierzątko jak Kostek, gdyby koty i buldogi francuskie nagle tajemniczo wyginęły. I chyba po prostu lubię Kubę Jankiewicza, odtwórcę roli Kostka.


Redaktor Ego: W sumie, jakby się dobrze zastanowić, to tak naprawdę nie dziwię się Twojej niechęci do dzieci. Zauważyć można, że największą sympatią darzy się te cudze, bo możemy nacieszyć się ich słodkością i uroczym zachowaniem, ale jak tylko zaczynają płakać i krzyczeć, odwracamy je od siebie i delikatnym dotknięciem w plecy kierujemy je w stronę rodziców. Było fajnie, ale niech oni zajmą się resztą. Za trud i pracę włożoną w wychowanie dziecka ich opiekunom należy się ogromny szacunek. Doskonale jednak wiemy, że niezależnie od starań, z ich pociech potrafi wyjść prawdziwy diabeł. Wystarczy, że rodziców nie ma w zasięgu wzroku i słodka buzia ze szczerym uśmiechem potrafi zmienić się w reprodukcję wnyków na niedźwiedzia. Dzieciaki potrafią być pyskate, zarozumiałe, irytujące i bezczelne. Najgorszy jest ten rodzaj, który gotów jest Cię w swoim nieokrzesaniu ugryźć. Masz jeszcze bardziej przegwizdane, jeżeli gryzące Cię dziecko jest zombie... albo czymś podobnym. Dlatego w tym przypadku jestem absolutnie pewien, że tej wszechstronnej dziewczyny nie polubisz.

Melanie mieszka w bazie wojskowej. Swój skromnie urządzony pokój dzieli z pryczą i zdjęciami kotów. Z samego rana grzecznie i starannie niczym Madeline szykuje się do zbliżających się zajęć. Zakłada pomarańczowy mundurek, a następnie siada na wózku inwalidzkim wyposażonym w skórzane pasy z kolekcji Hannibala Lectera. Z pokoju odbierają ją uzbrojeni żołnierze, a następnie prowadzą ją lekcje, gdzie może spotkać się z rówieśnikami. Melanie, tak jak inne dzieci, jest wyjątkowa. Jest drugim pokoleniem zombie. „Urodzone” przez zainfekowane wirusem ciężarne kobiety, stały się kolejnym gatunkiem na długiej, gamingowo-filmowej liście nieumarłych zagrożeń. Tym razem nikt nie ma zamiaru do nich strzelać. Dzieci bowiem poza zwierzęcym instynktem oraz pragnieniem przegryzienia każdemu szyjnej aorty są całkowicie komunikatywne i inteligentne. „The Girl with All the Gifts” wzbudza naprawdę mieszane uczucia. Z jednej strony porusza wiele interesujących kwestii oraz reprezentuje sobą nowe świeże podejście do tematu zombie. Z drugiej, bardziej niż z chodzącymi zwłokami mamy do czynienia z ludźmi umazanymi błotem i z rozregulowanymi stawami żuchwowymi (trzeba mieć trochę dystansu, by polubić brytyjskie wyczucie smaku). Niezależnie od jakości filmu i ostatecznej oceny, z całą pewnością nie można obojętnie przejść obok Melanie. Jest inteligentna, błyskotliwa oraz ciekawa świata. Poszukuje też bliskości, której każde dziecko pragnie. Co w zestawieniu z jej przypadłością tworzy ujmujący obraz, o którym ciężko będzie zapomnieć. Niezależenie czy film Cię przerazi, rozbawi czy zmusi do przemyśleń.


Kinga: Tematyka zombie faktycznie nie jest moją ulubioną, ale ostatecznie opowieść o dzieciaku, który jest półmartwy brzmi jak dobra zabawa.

O tym, że dzieci są małymi diabłami w ludzkiej skórze, oczywiście wszyscy wiedzą. Rodzicom oprócz szacunku należy się voucher na usługi dyplomowanego egzorcysty, żeby niektóre dziwne wybryki doprowadzić do porządku albo ewentualnie zapobiec rozwojowi sytuacji. Bo gdy nasze dziecko zacznie lewitować pod sufit albo spacerować w pozycji mostka, może być już za późno na wychowanie.

A co jeśli taki mikro diabeł spotka się z trochę większym, szalenie przystojnym diabłem? To się prosi o całkiem dobry duet. Nasz tytułowy „Lucyfer” nie sprawia wrażenia, jakby żywił jakiekolwiek pozytywne uczucia do dzieci, a jednak dogadują się z Trixie całkiem nieźle, zachowując przy tym pozory niechęci. I choć nie mają wyjścia, bo to dziecko jego ukochanej pani detektyw, dobrze się na to patrzy z perspektywy widza – jest zabawnie, a nie tkliwie, jak to najczęściej bywa w serialach czy filmach, gdzie dzieci mają odegrać rolę  biorę-cię-na-litość-bo-jestem-taki-smutny. Co ciekawe, mała, złośliwa, bezczelna Trixie kradnie także serce złośliwej i bezczelnej Maze i jestem bardzo ciekawa, jak taka „niania” może wpłynąć na dorosłość młodej sabotażystki. Trixie jest błyskotliwa, bezpośrednia i świetnie manipuluje innymi. To kolejne cechy, których zazdroszczę dzieciom, choć lubię je tylko u dorosłych. Trixie jest jak podwójne żółtko w jajku – zdarza się rzadko i niby nic nie zmienia, a jednak wywołuje uśmiech na twarzy. Do tego oczywiście jest przemądrzała, bezczelna i odrobinę rozpieszczona, wymuszając na rodzicach coraz to większe pokłady tortu czekoladowego. W ostatecznym rozrachunku okazuje się, że dziewczynka całkiem nieźle pasuje do pełnej niebezpieczeństw fabuły i jest doskonałym sprzymierzeńcem Lucyfera w walce o serce Chloe.


Redaktor Ego: Najwyższa pora na odrobinę klasyki. Wymienione przez nas powyżej dzieciaki z całą pewnością można polubić (mniej lub bardziej), jednak część z nich niewiele niektórym powie. Według mnie na naszej liście nie mogłoby zabraknąć kogoś tak wyjątkowego, jak Cole.
9-letni chłopiec ciężko zniósł rozwód swoich rodziców. Ma stany lękowe, zaburzenia nastroju, unika kontaktów z rówieśnikami. Jak każde dziecko będące w takim stanie uważany jest przez kolegów i nauczycieli za czubka i dziwadło. Cole jest jednak bardzo inteligentnym, troskliwym, bystrym i empatycznym dzieckiem, a w jego oczach dostrzec można ogromną dojrzałość. Żaden psycholog, psychiatra czy terapeuta nie może mu pomóc. Podświadomie chłopiec zdaje sobie zapewne sprawę, że zdradzając swoją tajemnicę, jego własna matka uznałaby go za wariata, a wkrótce po tym mógłby spodziewać się w pokoju wizyty egzorcysty lub pielęgniarzy z białym kaftanem. Nie może nikomu zaufać, bo i tak nikt nie potrafiłby mu pomóc. Obdarzony szóstym zmysłem Cole, widzi bowiem duchy. Duet Haley Joel Osment i Bruce Willis nie potrzebują nikogo do pomocy, aby odegrać głęboką, poruszającą i emocjonalną historię. Młody aktor genialnie wcielił się w głównego bohatera, zaś scena, w której z mokrymi od łez oczami wypowiada kwestię „I see dead people” zapisała się niezwykle wyraźnie w historii kina. Zresztą każda linijka tekstu wypowiedziana przez Osmenta wypadają świetnie, te szeptane zaś wywołują zimne dreszcze wzdłuż kręgosłupa. Mimo młodego wieku Haley potrafił nadać swojej postaci mnóstwo wyrazu. Sam Cole zaś jest chłopcem, któremu niejeden dorosły mógłby pozazdrościć odwagi i emocjonalnej dojrzałości.


Kinga: Zakończyłeś szczyptą nadprzyrodzonych zdolności, więc i ja przytulę się odrobinę do tej tematyki. I oczywiście z miłą chęcią do mojego kolejnego bohatera.

Na koniec postanowiłam zostawić sobie mojego ulubieńca wśród ulubieńców. Bohatera, który skradł moje serce, podniósł poziom cukru we krwi do poziomu absurdu i sprawił, że po raz kolejny żałuję, że nie mam brata. Bohatera, przez którego po pierwszym sezonie serialu ocenionym na „no niech będzie” porwałam się na obejrzenie drugiego, żeby jeszcze trochę czasu z nim spędzić i posłuchać jak zabawnie sepleni.

Cały czas zastanawiam się, czym tak urzekł mnie serial „Stranger Things”, jeśli wszyscy bohaterowie czymś mnie denerwują. Albo są ciapciakowaci, albo przesadnie przekonani o swojej cudowności, albo wyglądają jakby bez przerwy mieli migrenę, albo ewentualnie są tak nijacy, że nawet trudno zapamiętać ich imiona. I tak sobie myślę, że chyba całą tę historię (poza klimatem lat 80, to był punkt zapalny do obejrzenia serialu) ratuje uroczy kudłaty Dustin. Jest okrąglutki, ma uroczy uśmiech, cudowne poczucie humoru, zamiłowanie do zwierząt (w zasadzie do jednego, jeśli w ogóle można Darta nazwać zwierzęciem) i w przeciwieństwie do swoich kolegów, koleżanek i innych dorosłych i dojrzewających, przede wszystkim jest jakiś i nie wygląda jakby miał za chwilę dostać zapaści. A poza tym, ma tak wspaniałą wadę wymowy, że aż chce się z nim pójść na bal zimowy, żeby posłuchać, jak się wypowiada. I to nie jest żadne wyśmiewanie się, wszystkie jego pozornie negatywne cechy są w jego przypadku tak urocze, że nie musiałby mnie dwa razy prosić, żebym zrobiła dla niego wszystko. Bo przecież tylko ze względu na wywiady z nim obejrzałam siedem półgodzinnych odcinków making of’a serialu. Nie mogę też zapomnieć o jego nieudolnym naśladowaniu Chewbacki, które w jego wykonaniu brzmi najlepiej na świecie. I tym dźwiękowym wspomnieniem zostawiam Cię z moim ostatnim przykładem, mając przy tym ogromną nadzieję, że sprostałam temu arcytrudnemu wyzwaniu. Grrrrrrrrrr!


Redaktor Ego: Myślę, że to idealny moment, żeby skończyć. Podejrzewam, że jeszcze chwila i rzucilibyśmy się sobie do gardeł niczym dzieci w piaskownicy, bo zdania na temat bohaterów „Stranger Things” mamy zdecydowanie odmienne. Natomiast oboje musimy zgodnie stwierdzić, że obecność dzieciaków czy to w książkach, filmach, serialach, czy grach sprawia, że wprawione w ruch zostają zupełnie inne pokłady naszych emocji. Dzięki swojej błyskotliwości, przebiegłości czy zgryźliwości potrafią rozbawić nas i rozczulić, dokładnie jak Dustin. Pojawiają się w mniej sprzyjających warunkach, sprawiają, że wszelkie nieprzyjemne miejsca stają się w naszym odczuciu jeszcze bardziej paskudne i przytłaczające (siostrzyczki zrobiły to z miastem Rapture w „BioShock”). Natomiast, gdy ich dziecięcy urok skażony zostaje pradawnym złem, żadna maszkara nie może się już z nimi równać, bo jaki stwór mógłby być bardziej przerażający niż bliźniaczki z „Lśnienia” czy Cage ze „Smętarza dla zwierzaków”.

Dzieciaki swoją obecnością sprawiają, że wszystko smakuje lepiej. Nie pozostaje nam nic innego jak życzyć sobie, żeby pojawiały się jak najczęściej.

Kinga: Zdanie na temat dzieci każdy człowiek ma inne. Pojawiają się różne „ale” albo wręcz przeciwnie – są tacy, którzy nie mogą się doczekać ich posiadania. Popkultura natomiast oferuje nam dzieciaki na odległość dla tych, którzy są dziecioodporni (dla mnie) – jest fajnie przez chwilę, ale absolutnie nie musimy babrać się w piaskownicy ich problemów przez cały nasz czas. Młodzi bohaterowie mogą nas bawić, wzruszać albo irytować, być samowystarczalnymi albo idealnie uzupełniać drugiego człowieka. Jakkolwiek byśmy je lubili czy nie, wczoraj miały swoje święto. Życzę więc Wam, moi drodzy młodociani, wszystkiego dobrego i jestem szalenie wdzięczna hipermarketom za zniżki na słodycze i planszówki.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Copyright © 2016 Redaktor Ego , Blogger