Redaktor Ego: Dla
nas beztroskie dzieciństwo skończyło się już dawno. Teraz pozostała nam jeszcze
chwila częściowo tylko beztroskiego studiowania. Potem nadejdzie czas na
dorosłe życie, w którym okazję do obejrzenia kreskówki czy zbudowania modelu z
klocków LEGO będziemy mieli dopiero, gdy sami zostaniemy rodzicami. Nie powinno
to jednak w żaden sposób przeszkadzać w rozbudzaniu drzemiącego, gdzieś głęboko,
naszego wewnętrznego dzieciaka. Co więcej, powinniśmy robić to jak najczęściej,
bo dzięki temu nawet najbardziej błahe rzeczy mogą niezwykle bawić, a niektóre
problemy przestają już straszyć nas swoimi wielkim zębiskami i przekrwionymi
oczami. Zamiast szukać swojego duchowego zwierzęcia (w moim przypadku byłby to
koala albo leniwiec) bądź patronusa (już widzę, jak zawzięcie broniłaby mnie
panda czy alpaka), powinniśmy zadbać o to, by mieć sztamę z naszą wersją mini. I
nawet jeżeli straciliśmy szczerość, wiarę w sprawiedliwość i nieco naiwne
spojrzenie na świat, to powinniśmy spróbować je odzyskać (przynajmniej na
chwilę) i znów spojrzeć na świat oczami, które dostrzegają magię w najmniejszych
i najprostszych zjawiskach. Do życzeń dla dorosłych jeszcze z pewnością
wrócimy, teraz jednak swoje święto miały wszystkie dzieciaki. To idealny
moment, by poszukać małych bohaterów, którzy na popkulturowym „placu zabaw”
mieli swoje kilka minut. Świadomość, że Twój instynkt macierzyński uciszyłaś, a
wszelką miłość przelałaś na futrzaste pociechy, tym samym lokując się w grupie
osób nieprzepadających za ludzkim potomstwem, sprawia, że Twoich propozycji nie
mogę się wręcz doczekać.
Kinga: Trafiłeś
tym w dziesiątkę – jedyne dzieci jakie akceptuje w moim otoczeniu to małe
zwierzęta i zielone rośliny. Dlatego kiedy rzuciłeś ten pomysł, broniłam się
rękami i nogami, żeby potem ulec i stwierdzić „będzie wyzwanie”. Filmów z
dziećmi w obsadzie praktycznie nie oglądam, widząc je w telewizji zawsze
zmieniam kanał, a kiedy na ekranie kinowym pojawia się jakiś młodociany, nagle
mam coś superważnego do sprawdzenia w telefonie. W jednym jednak się z Tobą
zgadzam – dzieci mają niezwykłą zdolność obserwowania świata takim, jaki
faktycznie jest. Nie zdążyły jeszcze poznać sztuki nadinterpretacji, a ta ich
dziecięca naiwność jest cechą, którą chętnie bym pożyczyła chociaż na jeden
dzień.
Redaktor Ego: Świetnym
punktem wyjścia jest niezwykłe spojrzenie dzieciaków na świat. Nie
powiedziałbym jednak, że widzą rzeczywistość, taką jaka naprawdę jest. Często
widzą coś, czego dla nas, dorosłych, tak naprawdę nie ma, bądź dzięki sile swej
wyobraźni uciekają do świata, gdzie wszystko staje się prostsze, a problemy
łatwiej rozwiązać. Przypisują rzeczom niezwykłe cechy i starają się sprowadzić
je do poziomu fantazji, a dzięki bajkowej kreacji zagrożenia łatwiej im niektóre
rzeczy zrozumieć i stawić im czoła. W bajkach bowiem dobro zawsze wygrywało, a wszystko
kończyło się szczęśliwie.
Świetnym i zarazem niezwykle wzruszającym przykładem
dziecięcego radzenia sobie z życiowym dramatem, jest film „7 minut po północy”.
Główny bohater to 10-letni Conor. Mimo młodego wieku jego życie niewiele ma
wspólnego z beztroskim dzieciństwem. W szkole jest ofiarą przemocy ze strony
starszych dzieciaków, wychowuje go samotna matka przegrywająca walkę z chorobą.
Jego ojciec wyjechał za granicę i rzadko widuje się z synem, a relacje chłopca
z jego babcią są pełne niechęci. Osamotnienie, brak przyjaciół i strach przed
śmiercią matki sprawia, że w sercu Conora nie ma miejsca na dziecięcą radość.
Życie wymaga od niego dojrzałości i natychmiastowej przemiany w dorosłego. Mimo
ogromnej siły pozostaje on bezbronnym dzieckiem, które potrzebuje pomocy. Mentorem
i wsparciem dla chłopca w trudnej chwili zostaje kilkumetrowy drzewny potwór
odwiedzający go zawsze 7 minut po północy. Rozgadany wujek Groota obdarzony
niskim głosem Liama Nessona opowiada chłopcu 3 historie, a płynące z nich
morały mają pomóc Conorowi w zmierzeniu się życiowymi trudnościami. Film na
podstawie książki Patricka Nessa w wykonaniu J. A. Bayrony, to świetna,
wzruszająca opowieść, która jest idealna zarówno dla młodego, jak i dorosłego
widza. Dla tego drugiego ma również dodatkową wartość. Pozwala zrozumieć, w
jaki sposób dzieci próbują zmagać się z problemami.
Kinga: To prawda,
że wyobraźni nie można im także odmówić. Na początek nawiążę do trudnego dzieciństwa,
o którym wspomniałeś i przeniosę Cię trochę w czasie. Podwójnie, bo chcę
wyróżnić film sprzed 15 lat, którego akcja rozgrywa się w Londynie na początku
XX wieku, kiedy to echo nadal niesie postrach po Kubie Rozpruwaczu, przy okazji
syto drwiąc sobie ze Scotland Yardu. Ale
dziś nie o nim. Dziś będzie o pewnej londyńskiej sierocie z głową na karku.
Film, o którym mowa to „Rycerze z Szanghaju”, który jest w
ogóle jednym z tych, do których najczęściej wracam w leniwe popołudnia. Lubię,
kiedy twórcy puszczają oko do widza, sytuując akcję gdzieś dawno, dawno temu i
wprowadzając postaci historyczne, które dzisiaj są znane na całym świecie, a w
filmie pokazane są jako niczego nieświadome dzieci. Takim właśnie bohaterem
jest młody złodziejaszek, który najpierw kradnie Owenowi Wilsonowi zegarek, aby
przez resztę filmu w randomowych momentach ratować naszym głównym bohaterom
skóry. Jest wygadany, momentami zabawny, wyjątkowo kreatywny i przejawia pewne
umiejętności aktorskie. Pod koniec filmu w końcu pada pytanie o jego imię i
okazuje się, że bohaterowie przez cały film współpracowali z samym Charlie
Chaplinem. To w zasadzie szczegół, ale znacznie wpływa na moje postrzeganie
tego bohatera, ale i całego filmu. W kontekście całej produkcji nie da się
pominąć klimatu Anglii Wiktoriańskiej, tak bliskiej mojemu sercu. Chyba właśnie
dlatego młody Chaplin przyszedł mi do głowy jako pierwszy. Poza tym życzyłabym
sobie, żeby w jego wieku mieć taką gadanę.
Redaktor Ego: Nie
zawsze bujna wyobraźnia była gwarantem świetnej zabawy. Nie raz płatała nam
figle i odbijała się na naszej psychice. Ile to raz, gdy tylko w całym domu
zgasły wszystkie źródła światła, z ciemności zaczęły wyłaniać się złowrogie
cienie, demoniczne kształty, a gałęzie za oknem niepokojąco przypominały
zasuszoną dłoń paskudnej czarownicy (gustującej oczywiście w potrawach z
dziecięcego mięsa). Każdy doświadczony egzorcysta czy łowca potworów wie, że w
takiej sytuacji najlepszą obroną jest niezastąpiony ulubiony kocyk. Ci
odważniejsi mogą zaś zapalić światło i przekonać się, że w szafie nie ma
potwora z Czarnej Laguny czy poczciwego Cujo, a jedynie sterta nieposkładanych ubrań.
Będąc dzieckiem, gdy tylko usłyszałem motyw „Z Archiwum X”, żadne racjonalne
tłumaczenia nic nie pomagały, bo wyobraźnia i tak robiła swoje. Po zgaszeniu
światła w ciemności zawsze kryło się coś złego.
Graham Masterton swoją twórczość oparł w dużej mierze sprawdzonych
i charakterystycznych motywach. Jest krwawo i okrutnie, wieje okultyzmem oraz
mitologicznymi wierzeniami, a czas, który wypadałoby poświęcić na
przedstawienie bohaterów, wykorzystywany jest do szczegółowej prezentacji
wszelakich tortur i okropieństw. Wszytko to, wcześniej czy później podlane zostaje
dużą dawką seksu. Ciężko wyobrazić sobie, aby pod opiekę jego wyobraźni oddać
dziecko. Tak się jednak zdarzyło w „Aniele Jessiki”, gdzie autor pokazał się z
zupełnie innej strony. W książce pozostaje on w obrębie swojego ulubionego
gatunku, jednak do opowiedzenia historii zgrabnie wykorzystuje motywy znane z
powieści dla dzieci, a elementy grozy buduje, czerpiąc z irracjonalnych
dziecięcych leków. Jessica po śmierci rodziców ucieka w świat fantazji,
zakochuje się we wróżkach i magicznych stworkach. Miłość ta oraz jej kalectwo
sprawiają, że staje się ofiarą drwin szkolnych rówieśników. Dzieciaki w swoim
okrucieństwie posuwają się za daleko i dziewczynka zepchnięta ze schodów traci
przytomność. Po przebudzeniu zaczyna słyszeć głosy proszące ją o pomoc.
Zupełnie jak Alicja czy rodzeństwo Pevensie, Jessica przenosi się do
niezwykłego świata. Tym razem ukrytego za wyblakłą ze starości tapetą. Tam
czeka na nią poważne niebezpieczeństwo. Jessika trafiła bowiem do miejsca, w
którym strasząca ją w ciemności swoją „paszczą” szafa staje się ścigającym ją
potworem.
Kinga: Mam
wrażenie, że wśród Twoich ulubieńców
znajduje się sporo dzieci wykluczonych społecznie. Prześladowane, niechciane,
biedne i nieszczęśliwe. A to temat, który jest tak przemaglowany przez
wszystkie talent show, w których wystarczy, że nie masz rodziców, żeby wygrać,
nie robiąc nic szczególnego. Zmęczona przesytem nieszczęśliwych ludzi będę się
starała przełamać to postaciami, które wprowadzają w fabułę odrobinę humoru.
Kto nie kojarzy serii „Scary Movie”, która dostarczała nam
płytkiej rozrywki i uprzyjemniała przykre wspomnienia związane z oglądaniem
horrorów. W trzeciej części pojawia się postać Cody’ego, mojego kolejnego kandydata
do dziecięcego tronu. Cóż lepszego niż parodia dziecięcej złośliwości,
podsumowana pustymi żartami o rozjeżdżaniu samochodem czy wkręcaniu głowy w
wiatrak. Cody, jako dziecko, któremu ciągle dzieje się jakaś krzywda, mniejsza
lub większa, dostarcza mi odpowiedniej dawki rozrywki przez cały czas trwania
filmu, a i motyw jego czytania w myślach uatrakcyjnia trochę płytki humor całej
komedii. Choć jest postacią drugoplanową, niekoniecznie istotną dla całości
fabuły, jego autystyczna twarz zapada w pamięć i powiedziałabym nawet, że odrobinę pomaga połączyć wszystko w jedną
historię, zarówno jeśli mówimy o trzeciej, jak i czwartej części serii.
Redaktor Ego: Łączenie
ze sobą odmiennych gatunków czy przeplatanie niepasujących do siebie na
pierwszy rzut oka motywów dzięki pomysłowości i błyskotliwości twórców może nieść
dla widza przyjemne zaskoczenie. Zabiegi takie zawsze mogą wprowadzić drobny
powiew świeżości, a my mamy możliwość ponarzekać sobie trochę, dlaczego to my
nie wpadliśmy na taki ciekawy i teraz już oczywisty pomysł. Według niektórych,
pewnych elementów połączyć się po prostu nie da. Uważam, że przy odpowiedniej
kreatywności i wyczuciu promocji oraz dobrego smaku zrobić można wszystko. Czy
mroczny, nieprzyjemny i brutalny świat dark fantasy nie mógłby mieć po drodze z
literaturą dla młodzieży? Dlaczego nie. Niestety Leigh Bardugo sztuka ta nie do
końca się udała w „Szóstce Wron”, co jednak nie oznacza, że takie połączenie
nie jest możliwe. W tym momencie muszę Cię trochę rozczarować, bo nadal
pozostanę przy bohaterach wykluczonych.
Książka opowiada o grupie wyrzutków, którzy dzięki swoim
niezwykłym umiejętnościom oraz współpracy podejmują się niewykonalnego zadania
— chcą włamać się do Lodowego Dworu niezdobytej twierdzy należącej do łowców
czarownic. Ekipa, niczym drużyna Ethana Hunta z „Mission: Impossible”, składa
się z niezwykłych jednostek. Świetny strateg oraz genialny oszust, bezwzględna
i cicha zabójczyni, łowca czarownic, potężna czarodziejka-ciałobójczyni i
strzelec wyborowy. Musieli oni przez całe swoje życie wykorzystać swoje zalety,
by przetrwać w pełnych bezprawia i okrucieństwach slumsach. Teraz ramie w ramię
stają do zadania, dzięki któremu przejdą do legendy. Relacje między bohaterami,
cudownie opisany świat oraz świetnie przygotowany plan, którego nie powstydziłyby
się hollywoodzkie superprodukcje, sprawia, że książka niesamowicie wciąga i
dostarczając mnóstwa rozrywki. Problem z drobnym brakiem wyczucia smaku jest
taki, że magiczni „Oceans Eleven's” są zaledwie dziećmi. Gdy robią w konia
wyszkolonych łowców, wychodzą z najcięższych opresji lub gdy w końcu kradną
czołg, by efektownie uciec nim z twierdzy świadomość, że mają zaledwie po
czternaście lat, sprawia, że całość zaczyna poważnie zgrzytać. Jasne, że żyjąc
na ulicy, musieli szybciej dorosnąć. Oczywiste jest, że nie spędzają oni czasu
jak zwykłe dzieciaki i zamiast gry w zbijaka wolą skrytobójcze wojny. Jednak
gdy z kolejnymi rozdziałami myśli się o ich wieku, trudno traktować wszystko
poważnie. Na szczęście autorka niezwykle rzadko przypomina nam, że bohaterowie
dopiero co odrośli od ziemi, dzięki czemu łatwo o tym zapomnieć. Na moja listę
trafiają, bo choćbym się wypierał, to sam widziałem, że tym dzieciaczkom udało
się zadanie niewykonalne.
Kinga: Ja w takim
razie konsekwentnie brnę dalej w postaci, które są raczej zadowolone z życia,
choć może przez to nudne. Wiadomo, cierpienie lepiej się sprzedaje, niemniej
promowanie historii z pozytywnym tłem też jest niczego sobie. Tobie się chyba
jeszcze nie zdarzyło w naszych zestawieniach wspomnieć o jakiejkolwiek polskiej
produkcji, a jeśli tak to wybacz zapominalstwo, ale ja z chęcią wyrobię normę
za Ciebie.
Kiedy w Polsce pojawił się szał na „Listy do M” i nikt nie
spodziewał się, że będzie tego osiemnaście części, większość tłumnie ruszyła do
kin, żeby zobaczyć, czy to coś warte. I nie będę tu wartościować tego filmu, bo
zdaję sobie sprawę, że chwalenie rodzimych produkcji w Polsce jest szalenie
passe i społecznie nieakceptowalne, zwłaszcza kiedy jest to komedia
romantyczna, ale chciałabym wyróżnić jednego z nieletnich bohaterów. Kostek
Konieczny reprezentuje wszystkie cechy, których w dzieciach nie lubię, a
jednocześnie na ekranie potrafił mnie do siebie przekonać. Dziecięca
bezpośredniość, uszczypliwość, sypanie głupimi tekstami i pozorna niewinność są
u niego całkiem do przeżycia. Do tego trzeba przyznać, że wizualnie jest
całkiem uroczy. Mogłabym mieć takie zwierzątko jak Kostek, gdyby koty i buldogi
francuskie nagle tajemniczo wyginęły. I chyba po prostu lubię Kubę Jankiewicza,
odtwórcę roli Kostka.
Redaktor Ego: W
sumie, jakby się dobrze zastanowić, to tak naprawdę nie dziwię się Twojej
niechęci do dzieci. Zauważyć można, że największą sympatią darzy się te cudze,
bo możemy nacieszyć się ich słodkością i uroczym zachowaniem, ale jak tylko
zaczynają płakać i krzyczeć, odwracamy je od siebie i delikatnym dotknięciem w
plecy kierujemy je w stronę rodziców. Było fajnie, ale niech oni zajmą się
resztą. Za trud i pracę włożoną w wychowanie dziecka ich opiekunom należy się
ogromny szacunek. Doskonale jednak wiemy, że niezależnie od starań, z ich
pociech potrafi wyjść prawdziwy diabeł. Wystarczy, że rodziców nie ma w zasięgu
wzroku i słodka buzia ze szczerym uśmiechem potrafi zmienić się w reprodukcję
wnyków na niedźwiedzia. Dzieciaki potrafią być pyskate, zarozumiałe, irytujące
i bezczelne. Najgorszy jest ten rodzaj, który gotów jest Cię w swoim
nieokrzesaniu ugryźć. Masz jeszcze bardziej przegwizdane, jeżeli gryzące Cię
dziecko jest zombie... albo czymś podobnym. Dlatego w tym przypadku jestem
absolutnie pewien, że tej wszechstronnej dziewczyny nie polubisz.
Melanie mieszka w bazie wojskowej. Swój skromnie urządzony
pokój dzieli z pryczą i zdjęciami kotów. Z samego rana grzecznie i starannie
niczym Madeline szykuje się do zbliżających się zajęć. Zakłada pomarańczowy mundurek,
a następnie siada na wózku inwalidzkim wyposażonym w skórzane pasy z kolekcji
Hannibala Lectera. Z pokoju odbierają ją uzbrojeni żołnierze, a następnie
prowadzą ją lekcje, gdzie może spotkać się z rówieśnikami. Melanie, tak jak
inne dzieci, jest wyjątkowa. Jest drugim pokoleniem zombie. „Urodzone” przez
zainfekowane wirusem ciężarne kobiety, stały się kolejnym gatunkiem na długiej,
gamingowo-filmowej liście nieumarłych zagrożeń. Tym razem nikt nie ma zamiaru
do nich strzelać. Dzieci bowiem poza zwierzęcym instynktem oraz pragnieniem
przegryzienia każdemu szyjnej aorty są całkowicie komunikatywne i inteligentne.
„The Girl with All the Gifts” wzbudza naprawdę mieszane uczucia. Z jednej
strony porusza wiele interesujących kwestii oraz reprezentuje sobą nowe świeże
podejście do tematu zombie. Z drugiej, bardziej niż z chodzącymi zwłokami mamy
do czynienia z ludźmi umazanymi błotem i z rozregulowanymi stawami żuchwowymi
(trzeba mieć trochę dystansu, by polubić brytyjskie wyczucie smaku).
Niezależnie od jakości filmu i ostatecznej oceny, z całą pewnością nie można
obojętnie przejść obok Melanie. Jest inteligentna, błyskotliwa oraz ciekawa
świata. Poszukuje też bliskości, której każde dziecko pragnie. Co w zestawieniu
z jej przypadłością tworzy ujmujący obraz, o którym ciężko będzie zapomnieć.
Niezależenie czy film Cię przerazi, rozbawi czy zmusi do przemyśleń.
Kinga: Tematyka
zombie faktycznie nie jest moją ulubioną, ale ostatecznie opowieść o dzieciaku,
który jest półmartwy brzmi jak dobra zabawa.
O tym, że dzieci są małymi diabłami w ludzkiej skórze,
oczywiście wszyscy wiedzą. Rodzicom oprócz szacunku należy się voucher na
usługi dyplomowanego egzorcysty, żeby niektóre dziwne wybryki doprowadzić do
porządku albo ewentualnie zapobiec rozwojowi sytuacji. Bo gdy nasze dziecko
zacznie lewitować pod sufit albo spacerować w pozycji mostka, może być już za
późno na wychowanie.
A co jeśli taki mikro
diabeł spotka się z trochę większym, szalenie przystojnym diabłem? To się prosi
o całkiem dobry duet. Nasz tytułowy „Lucyfer” nie sprawia wrażenia, jakby żywił
jakiekolwiek pozytywne uczucia do dzieci, a jednak dogadują się z Trixie
całkiem nieźle, zachowując przy tym pozory niechęci. I choć nie mają wyjścia,
bo to dziecko jego ukochanej pani detektyw, dobrze się na to patrzy z perspektywy
widza – jest zabawnie, a nie tkliwie, jak to najczęściej bywa w serialach czy
filmach, gdzie dzieci mają odegrać rolę
biorę-cię-na-litość-bo-jestem-taki-smutny. Co ciekawe, mała, złośliwa,
bezczelna Trixie kradnie także serce złośliwej i bezczelnej Maze i jestem
bardzo ciekawa, jak taka „niania” może wpłynąć na dorosłość młodej
sabotażystki. Trixie jest błyskotliwa, bezpośrednia i świetnie manipuluje
innymi. To kolejne cechy, których zazdroszczę dzieciom, choć lubię je tylko u
dorosłych. Trixie jest jak podwójne żółtko w jajku – zdarza się rzadko i niby
nic nie zmienia, a jednak wywołuje uśmiech na twarzy. Do tego oczywiście jest
przemądrzała, bezczelna i odrobinę rozpieszczona, wymuszając na rodzicach coraz
to większe pokłady tortu czekoladowego. W ostatecznym rozrachunku okazuje się,
że dziewczynka całkiem nieźle pasuje do pełnej niebezpieczeństw fabuły i jest
doskonałym sprzymierzeńcem Lucyfera w walce o serce Chloe.
Redaktor Ego: Najwyższa
pora na odrobinę klasyki. Wymienione przez nas powyżej dzieciaki z całą
pewnością można polubić (mniej lub bardziej), jednak część z nich niewiele
niektórym powie. Według mnie na naszej liście nie mogłoby zabraknąć kogoś tak
wyjątkowego, jak Cole.
9-letni chłopiec ciężko zniósł rozwód swoich rodziców. Ma
stany lękowe, zaburzenia nastroju, unika kontaktów z rówieśnikami. Jak każde
dziecko będące w takim stanie uważany jest przez kolegów i nauczycieli za
czubka i dziwadło. Cole jest jednak bardzo inteligentnym, troskliwym, bystrym i
empatycznym dzieckiem, a w jego oczach dostrzec można ogromną dojrzałość. Żaden
psycholog, psychiatra czy terapeuta nie może mu pomóc. Podświadomie chłopiec
zdaje sobie zapewne sprawę, że zdradzając swoją tajemnicę, jego własna matka
uznałaby go za wariata, a wkrótce po tym mógłby spodziewać się w pokoju wizyty
egzorcysty lub pielęgniarzy z białym kaftanem. Nie może nikomu zaufać, bo i tak
nikt nie potrafiłby mu pomóc. Obdarzony szóstym zmysłem Cole, widzi bowiem
duchy. Duet Haley Joel Osment i Bruce Willis nie potrzebują nikogo do pomocy,
aby odegrać głęboką, poruszającą i emocjonalną historię. Młody aktor genialnie
wcielił się w głównego bohatera, zaś scena, w której z mokrymi od łez oczami
wypowiada kwestię „I see dead people” zapisała się niezwykle wyraźnie w
historii kina. Zresztą każda linijka tekstu wypowiedziana przez Osmenta
wypadają świetnie, te szeptane zaś wywołują zimne dreszcze wzdłuż kręgosłupa.
Mimo młodego wieku Haley potrafił nadać swojej postaci mnóstwo wyrazu. Sam Cole
zaś jest chłopcem, któremu niejeden dorosły mógłby pozazdrościć odwagi i
emocjonalnej dojrzałości.
Kinga: Zakończyłeś
szczyptą nadprzyrodzonych zdolności, więc i ja przytulę się odrobinę do tej
tematyki. I oczywiście z miłą chęcią do mojego kolejnego bohatera.
Na koniec postanowiłam zostawić sobie mojego ulubieńca wśród
ulubieńców. Bohatera, który skradł moje serce, podniósł poziom cukru we krwi do
poziomu absurdu i sprawił, że po raz kolejny żałuję, że nie mam brata.
Bohatera, przez którego po pierwszym sezonie serialu ocenionym na „no niech
będzie” porwałam się na obejrzenie drugiego, żeby jeszcze trochę czasu z nim
spędzić i posłuchać jak zabawnie sepleni.
Cały czas zastanawiam
się, czym tak urzekł mnie serial „Stranger Things”, jeśli wszyscy bohaterowie
czymś mnie denerwują. Albo są ciapciakowaci, albo przesadnie przekonani o
swojej cudowności, albo wyglądają jakby bez przerwy mieli migrenę, albo
ewentualnie są tak nijacy, że nawet trudno zapamiętać ich imiona. I tak sobie
myślę, że chyba całą tę historię (poza klimatem lat 80, to był punkt zapalny do
obejrzenia serialu) ratuje uroczy kudłaty Dustin. Jest okrąglutki, ma uroczy
uśmiech, cudowne poczucie humoru, zamiłowanie do zwierząt (w zasadzie do
jednego, jeśli w ogóle można Darta nazwać zwierzęciem) i w przeciwieństwie do
swoich kolegów, koleżanek i innych dorosłych i dojrzewających, przede wszystkim
jest jakiś i nie wygląda jakby miał za chwilę dostać zapaści. A poza tym, ma
tak wspaniałą wadę wymowy, że aż chce się z nim pójść na bal zimowy, żeby
posłuchać, jak się wypowiada. I to nie jest żadne wyśmiewanie się, wszystkie
jego pozornie negatywne cechy są w jego przypadku tak urocze, że nie musiałby
mnie dwa razy prosić, żebym zrobiła dla niego wszystko. Bo przecież tylko ze
względu na wywiady z nim obejrzałam siedem półgodzinnych odcinków making of’a
serialu. Nie mogę też zapomnieć o jego nieudolnym naśladowaniu Chewbacki, które
w jego wykonaniu brzmi najlepiej na świecie. I tym dźwiękowym wspomnieniem
zostawiam Cię z moim ostatnim przykładem, mając przy tym ogromną nadzieję, że
sprostałam temu arcytrudnemu wyzwaniu. Grrrrrrrrrr!
Redaktor Ego: Myślę,
że to idealny moment, żeby skończyć. Podejrzewam, że jeszcze chwila i
rzucilibyśmy się sobie do gardeł niczym dzieci w piaskownicy, bo zdania na
temat bohaterów „Stranger Things” mamy zdecydowanie odmienne. Natomiast oboje
musimy zgodnie stwierdzić, że obecność dzieciaków czy to w książkach, filmach,
serialach, czy grach sprawia, że wprawione w ruch zostają zupełnie inne pokłady
naszych emocji. Dzięki swojej błyskotliwości, przebiegłości czy zgryźliwości
potrafią rozbawić nas i rozczulić, dokładnie jak Dustin. Pojawiają się w mniej
sprzyjających warunkach, sprawiają, że wszelkie nieprzyjemne miejsca stają się
w naszym odczuciu jeszcze bardziej paskudne i przytłaczające (siostrzyczki
zrobiły to z miastem Rapture w „BioShock”). Natomiast, gdy ich dziecięcy urok
skażony zostaje pradawnym złem, żadna maszkara nie może się już z nimi równać,
bo jaki stwór mógłby być bardziej przerażający niż bliźniaczki z „Lśnienia” czy
Cage ze „Smętarza dla zwierzaków”.
Dzieciaki swoją obecnością sprawiają, że wszystko smakuje
lepiej. Nie pozostaje nam nic innego jak życzyć sobie, żeby pojawiały się jak
najczęściej.
Kinga: Zdanie na
temat dzieci każdy człowiek ma inne. Pojawiają się różne „ale” albo wręcz
przeciwnie – są tacy, którzy nie mogą się doczekać ich posiadania. Popkultura
natomiast oferuje nam dzieciaki na odległość dla tych, którzy są dziecioodporni
(dla mnie) – jest fajnie przez chwilę, ale absolutnie nie musimy babrać się w
piaskownicy ich problemów przez cały nasz czas. Młodzi bohaterowie mogą nas
bawić, wzruszać albo irytować, być samowystarczalnymi albo idealnie uzupełniać
drugiego człowieka. Jakkolwiek byśmy je lubili czy nie, wczoraj miały swoje
święto. Życzę więc Wam, moi drodzy młodociani, wszystkiego dobrego i jestem
szalenie wdzięczna hipermarketom za zniżki na słodycze i planszówki.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz