niedziela, 3 czerwca 2018

#Popkulturalni #1: Zagubieni w Kosmosie (2018)




Redaktor Ego: Nieważne czy chodzi o odległą galaktyk, ciemną stronę Księżyca, czy o stację kosmiczną zawieszoną gdzieś w naszym układzie...zasady obowiązują dwie. Po pierwsze, nikt w kosmosie nie usłyszy Twojego krzyku. Po drugie, po opuszczeniu naszej orbity, może wydarzyć się dosłownie wszystko. Twory spod znaku science fiction miały z założenia przedstawiać pewną prawdopodobną wersję przyszłości ukazując, w jaki sposób przypuszczalnie rozwinie się technologia i jaki wpływ będzie miała ona na człowieka i społeczeństwo. Gatunek snuł opowieść o pewnym marzeniu lub pod płaszczykiem postępu komentował współczesne problemy. Słowo „science” w gatunkowej nazwie miało w pewien sposób trzymać w ryzach twórców i wyznaczać pewne logiczne ramy dla ich dzieł. Z czasem jednak, w dużej mierze pod wpływem pędu za rozrywką, gatunek stracił trochę na pierwotnym znaczeniu i znacznie poszerzył swoją „definicję” i ostatecznie stał się po prostu fiction-fiction. Tym oto sposobem na jednej półce obok książki w dokładny sposób opisującej napędu statku kosmicznego (a w zrozumieniu go pomógłbym doktorat z fizyki kwantowej) znaleźć możemy film o inwazji panującego nad czasem i przestrzenią szalonego tytana, którego próbują powstrzymać wspólnie superżołnierz na sterydach, nordycki bóg, gadające drzewo i czarodziej. „Entuzjaści” gatunku zaczęli oczekiwać w dużej mierze fajerwerków. Dlatego od pewnego czasu wszystko oznaczone gatunkiem „sci-fi” postrzegam trochę jako odwróconą fantasy (zamiast quasi średniowiecznego świata odległe planety, a z resztą róbcie, co tylko chcecie). Jeżeli ktoś tworzy opowieść o tym, jak naprawdę może wyglądać przyszłość, chylę czoła. Jeżeli natomiast kogoś ponosi wyobraźnia i tworzy baśń w kosmicznych realiach, to zawsze mogę liczyć na piękne obrazki i nietypowe pomysły. Nowy serial Netflixa bardzo przypomina swoich bohaterów. Oni zagubili się w kosmosie, a sam serial pobłądził chyba gdzieś między gatunkami i sam nie wie, na której półce chciałby tak naprawdę usiąść.


Gocha: O samym serialu osobiście dowiedziałam się od kolegi, który cały podekscytowany wysłał mi zwiastun i powiedział, że dobrze się zapowiada. Okazało się, że on widział film, który powstał w 1998 roku o tym samym tytule. Ja pierwowzoru nie oglądałam, chociaż wydaje mi się, że fragmenty kojarzę. Po trailerze serial wydawał mi się obiecujący i po obejrzeniu 10 odcinków nie jestem nim zawiedziona. Nie spodziewałam się arcydzieła. Serial określiłabym jako „miły”. Miły dla oka, miły dla duszy, miło mi się oglądało i miłe wrażenie po sobie pozostawił. Gra aktorska nie powala na kolana. Aktorzy ani mnie nie zachwycili, ale też mi nie przeszkadzali. Co do głównego antagonisty w serialu to porównałabym ją do profesor Umbridge z Harry’ego Pottera. Ta postać mnie tylko denerwowała, nie były charyzmatycznym wrogiem, tylko wkurzającą do granic możliwości postacią. Ja mam słabość co do bohaterów, którzy są kreowani na typowych śmieszków, więc od razu polubiłam Dona, który zaprzyjaźnił się z kurą.

Wojtek, wspomniałeś o tym, że serial pobłądził między gatunkami, zgadzam się z tym, ale nie uważam tego za wadę. „Zagubieni w kosmosie” to ewidentnie serial familijny, dla całej rodziny. Przekleństwa mogę policzyć na palcach jednej ręki, a nagości i erotyki nie było wcale. Jeśli ktoś się spodziewał czegoś w rodzaju Star Warsów lub Star Treka, to oczywiście może poczuć zawód. Serial obejrzałam dość sprawnie, były momenty znudzenia i troch mi się dłużyło, ale zazwyczaj oglądałam go z ciekawością.


Czarek: Moim poglądom na temat Kosmicznych „Lostów” bliżej do Wojtka, chociaż nie powiedziałbym, że twórcy zgubili się między gatunkami, a raczej, pogubili się w granicach dopuszczalności – według mnie Netflix totalnie leci ze skrajności w skrajność. Może to dosyć niespodziewane porównanie, ale „screw it”! W przypadku „Alterned Carbon” przekraczano granice przyzwoitości. Było za mocno, za ostro, za odważnie (tak tak, o właśnie te sceny mi chodzi), chwilami zbyt brutalnie. Sceny niejednokrotnie waliły po oczach widza nie do końca przygotowanego na takie ekstremalne ukazywanie pewnych aspektów. W przypadku „Zagubionych w kosmosie” jest odwrotnie, po części zgadzam się z Gosią, tak gdzieś w 50%... no może 45%. Faktycznie, serial jest po prostu miły. Jesus! Za miły! Przesłodzony do granic wytrzymałości. Ostatni raz mdliło mnie tak w tłusty czwartek. Ta słodycz i niewinność serialu sprawiła, że straciłem orientację czy oglądam wciąż Netflixa, czy nową produkcję Disney Channel. Tam ostatnim razem, bodajże w gimnazjum, widziałem tak infantylnych bohaterów. Tutaj w ostatnim odcinku krzyczałem w stronę każdego stwora na ekranie: „No zabij ich w końcu!”. Do końca serialu wytrzymałem ze względu na oczekiwania, że postać, która namąciła niezmiernie w życiu naszych małych odkrywców, dostanie zasłużoną karę, jak na dziecięce kino przystało. Źli dostają za swoje, bohaterowie przeżywają nawet wybuch w kosmosie i wszystko kończy się dobrze. Prawie. Kolejny powód, który trzymał mnie przy monitorze, to możliwość powiedzenia co myślę o najnowszym serialu science-chyba-fiction od Netflixa. To był raczej sztandarowy przykład klasycznego kina familijnego, wracając do mieszania gatunków.

Redaktor Ego: Na początek dość sprawnie udało nam się coś ustalić. Jest słodko i miło. Nie uznałbym tego jednak za wadę. „Zagubieni w Kosmosie” jako serial nie miał na celu wdarcia się na listy najbardziej zaskakujących tytułów. Zresztą kategoria wiekowa 7+ była wyraźnym ostrzeżeniem. W takiej sytuacji już przed oglądaniem każdy powinien zadać sobie bardzo ważne pytanie. Czy chcecie obejrzeć kino sci-fi wysokich lotów, w którym logika i techniczna realizacja są równie ważnym elementem co napisy końcowe? W takim razie wszystkie wyjścia ewakuacyjne oznaczone są na zielono. Przeciążenia w czasie oglądania kolejnych odcinków mogą być zbyt duże. I nie chodzi tutaj tylko o igraszki z prawami fizyki, ale również o fatalne błędy realizacyjne, które wręcz rzucają się w oczy. Jeżeli jednak chcecie obejrzeć lekkie kino familijne... zapraszam na pokład, jednak bez turbulencji się nie obejdzie. Naprawdę próbowałem obudzić swoje wewnętrzne dziecko, niestety niezależnie jak długo je szturchałem kolejnymi odcinkami, w poszukiwaniu jakichkolwiek znaków życia, na niewiele się to zdało.

Na pierwszy rzut oka wydaje się oczywiste, że serial zamierzał zabawić się w łączenie pewnych znajomych elementów. I właśnie to przekonało mnie do „Zagubionych w kosmosie”. Zapewne nieprzypadkowo bohaterami są akurat Robinsonowie, którzy rozbijają się na bezludnej planecie. Szybko znajdują oni swojego zrobotyzowanego Piętaszka, który nie jest zbyt rozmowny, ale za to bardzo pomocny. Wyeksponowana przyjaźń chłopca i robota w pierwszej chwili wydaje się ukłonem dla „Stalowego Giganta”, przy którym nie wstyd płakać. Bohaterowie zaś przypominali nieco rodzinę Szalinskich z „Kochanie, zmniejszyłem dzieciaki”, którzy mimo kłótni zawsze znajdowali rodzinną siłę do pokonywania wszelkich przeszkód. Było to jedynie pozory. Mimo sympatii do każdego z prawdopodobnych nawiązań, w serialu nie mogłem znaleźć dla siebie żadnego punktu zaczepienia mogącego solidnie mnie zainteresować. Rodzinne perypetie były byle jakie, bezimienny robot, był równie ciekawy co sklepowy manekin. Nawet zagrożenia czyhające na bohaterów były pozbawione kreatywności (stalagmity z guano? Naprawdę?). Dlatego jedynym co mi zostało to wyliczanie kolejnych potknięć w realizacji, których ilość (jak na dzisiejszą produkcję) była wręcz szokująca.


Gocha: Widzę, że obaj jesteście na „nie”. Nie wiem, jak duża jest wasza niechęć do tego serialu, ale pewnie niedługo się tego dowiem. „Zagubieni w kosmosie” faktycznie przypomina produkcje Disneya, ale gdy sobie tak go oglądałam, to się nie męczyłam. Nie ukrywam, że obejrzenie go było moją ucieczką od pisania licencjatu i może dlatego mam obniżone standardy. Nie dostrzegłam wielu błędów, przez które mogłabym być negatywnie nastawiony, ale jestem otwarta na przekonanie mnie, że jestem w błędzie. Jedyne co przyznaje, że mnie dziwiło to bardzo prymitywna technologia jak na przyszłość. Oczekiwałabym czegoś więcej, a dostałam coś w rodzaju walkie-talkie na nadgarstku. Szkoda, bo mieli pole do popisu i nie wykorzystali szansy. Ja nie miałam żadnych oczekiwań, zaczynając ten serial i ewidentnie wyszło mi to na dobre. A teraz jestem gotowa na wasze wytykanie wad. Bądźcie chociaż trochę łaskawi, bo może dzieciom się serial spodoba.

Czarek: Podoba się z pewnością. Problem w tym, że jest mocno przesadzony. A szkoda, bo przynajmniej na początku wydawał się naprawdę interesujący. Mocno dramatyczne początkowe wypadki, pierwsze poważne zagrożenie życia, które spotkało Judy, nadało silnego tonu i zapowiadało, że eksploracja kosmosu przez bohaterów nie będzie spacerem po parku. Całe „szczęście” wszystko w cudowny sposób zostało naprawione, a postacie wyszły z opresji. I wtedy zacząłem się bać, że tak będzie co odcinek. Budowanie napięcia, kreowanie poważnego zagrożenia bez możliwego happy endu, a na koniec mimo wszystko cudowne ocalenie w akompaniamencie wesołej orkiestry. Co za dużo to nie zdrowo. Fajnie, gdy wszystko dobrze się kończy, ale niech ten szczęśliwy koniec będzie, choć odrobinę nieprzewidywalny, a historia i rozwiązania, choć delikatnie trzymające się kupy i logiki. Chociaż przesłodzenie historii i tak nie jest najdłuższym minusem, który został tu popełniony. Największą ujmą i plamą produkcji są bohaterowie. Nie są, co prawda sztywni, zamotani czy niesympatyczni. Są po prostu głupi. Ich głupota, ich naiwność są po prostu porażające. Skoro takich ludzi wybierano do podróży na podbój kosmosu, to nasza rasa zmierza ku upadkowi. Ilość razy, gdy postacie dały się zrobić w balona, idzie chyba w tuziny. A to nie jest coś, co przyciąga do ekranu. To coś, co męczy psychikę.


Redaktor Ego: Nie powiedziałbym, że postaci, jakie widzimy na ekranie, są głupie. Bohaterowie stwarzają takie wrażenie ze względu na schematyczność sytuacji, w jakich się znajdują. Każdy odcinek opiera się o banalną konstrukcję inaugurowaną ceremonialnymi słowami „zostańcie tutaj, my sobie poradzimy”. Potem ktoś ma problem, nikt inny o tym nie wie, a gdy wszystko wskazuje, że nie będzie szczęśliwy, wyjściem z fatalnej sytuacji okazuje się banalne rozwiązanie (o którym nikt oczywiście nie pomyślał wcześniej). I tym oto sposobem „zaspoilerowałem” chyba cały sezon... Wejście w taki szablon było fatalnym pomysłem i oznaką lenistwa.

Oczywiście całkowicie rozumiem, że film czy serial familijny zasługuje na nieco inne traktowanie. Bajkowa konwencja zakładająca szczęśliwa zakończenia nie powinna nikogo dziwić. Jednak nawet „Shrek” czy „Epoka Lodowcowa” (z resztą możecie tu wstawić każdą dowolną kinową animację) miała momenty, w których chciało się smutnym głosem wymruczeć „Do you really want to hurt me?”. Chwycenie widza (nieważne czy dorosłego, czy dziecka) za serce nie opiera się na jakimś supertajnym rządowym przepisie, bo kinowe bajki robią to za każdym razem. Wystarczyło przecież kilka ujęć i na „Odlocie” płakał każdy. Wrzuceni w powtarzający się co odcinek schemat bohaterowie mają ograniczone możliwości, a aktorzy po prostu wykonują swoją pracę rzemieślniczo, nie próbując nadać swoim postacią nawet najmniejszej głębi. Szkoda, bo dziesięć godzin serialu dawało przecież mnóstwo narracyjnych możliwości.


Gocha: Wydaje mi się, że problem polega na tym, że jest to produkcja Netfliksa. Gdyby serial pochodził od CW lub Freeform mielibyście inne odczucia. Zaczęliście z wysokimi wymaganiami dlatego, że zobaczyliście Netflix Original i z góry założyliście, że musi mieć wyższy poziom. Netflix w tym roku wyprodukował dziesiątki propozycji, a w nich muszą być te niesamowite, te średnie i te całkowicie słabe. „Zagubieni w kosmosie” wg mnie klasyfikuje się do tej średniej. Jeśli pojawi się na horyzoncie drugi sezon, to go prawdopodobnie obejrzę. Czy go będę polecać moim znajomym? Raczej nie, dlatego, że o nim po prostu zapomnę. Widziałam produkcje o wiele lepsze, ale też znacznie gorsze. Tak jak mówiłam na początku, to miły serial i tyle. Nic dodać, nic ująć.

Czarek: Coś w tym jest Gosiu, ranking jakości Netflixa zazwyczaj trzyma swój pracowicie wyrobiony poziom, buble są niezwykłe rzadkie. Dlatego przez tak gruby pryzmat patrzymy na wszystko, co ta platforma nam zapoda. Nie chcemy nawet patrzeć na cokolwiek co już po pierwszym odcinku odstaje od pewnych norm które mamy ustawione w głowach. Tak jest i w przypadku seriali, które trzymają poziom górne półki, ale i niestety w przypadku filmów, które zjeżdżają poniżej mułu rzecznego. W tym drugim przypadku, kiedy coś wybija się ponad dno, rośnie w oczach do miana dzieła. Gdy serial ma drobną rysę, ląduje w śmietniku. Przynajmniej dla większości. W moich oczach „Zagubieni” mieli duży potencjał. Pierwszy odcinek zrobił robotę przez klimat, tajemnice, zagrożenie, akcję, która trzymała za jaja do samego końca. Jednak na tym koniec. Potem zaczęły wychodzić wszystkie niedorzeczności, niedobory, i głupotki (celowe zdrobnienie w przypadku tej produkcji). Naiwność (Wojciech, będę się trzymał tego stwierdzenia) głównych bohaterów nie ułatwiała zadania, polegającego na wystawieniu dobrej oceny serialowi. Okazało się to niewykonalne w momencie, gdy zacząłem go oglądać na siłę. Poirytowany. I najzwyczajniej w świecie — zmęczony.


Redaktor Ego: To o czym mówisz, jest chyba największym (i przypuszczam, że jedynym) minusem oglądania genialnych produkcji. Każdy kolejny tytuł ma naprawdę wysoko podniesioną poprzeczkę. Przed jeszcze większym wyzwaniem stoją producenci i wytwórnie, które na swoim koncie mają już prawdziwe perełki. Dlatego przed rozpoczęciem czegoś nowego (czy to książki, czy filmu) trzeba trochę tę poprzeczkę obniżyć i to dla własnego dobra. „Zagubieni w Kosmosie” to dość naiwny serial familijny, którego bohaterowie wpadają, w coodcinkowy układ taneczny rozpoczynający się od wpadnięcia w szambo po rodzinny reunion i oczyszczenie atmosfery, by po kolejnych napisach wszystko powtórzyć. Czy coś takiego musi od razu odpychać? Myślę, że w takim stylu nie ma nic złego, a może być nawet wiele dobrego. Niestety z serialem Netfliksa problem jest taki, że do tego nawet się nie przyłożono. Bohaterowie nie wychodzą poza płaskie narzucone na początku osobowości. Sam serial jak na sci-fi swoją scenerią niepokojąco przypomina obrzeża Kanady, a nie odległą planetę. Niewiele więc zobaczymy odbierających mowę scen pokroju Avatara, Valeriana czy chociażby The Expanse, w którym kosmiczna pustka całkowicie przygniatała (tak wiem, że dwa pierwsze to filmy, ale przecież piękne w warstwie tworzenia kolorowego świata). Najbardziej bolesny jest natomiast fakt, że oglądając rozwijająca się znajomość Willa i jego robota, w mojej głowie raczej próżno nasłuchiwać intra z „Przyjaciół”. Kto mógłby się dobrze bawić przy oglądaniu „Zagubionych w Kosmosie”? Przy familijnym popołudniowym lenistwie zdecydowanie lepszym wyborem byłyby disneyowskie animacje, które poza dobrą zabawą za każdym razem sięgają równie sprawnie do innych emocji. Silną grupę wsparcia powinni natomiast tworzyć ci, którzy oglądali i czują pewien sentyment do serialu z lat 60 czy filmu z roku ‘98. Wątpię jednak, czy i tutaj frekwencja dopisze, bo niezbyt duży nacisk położono na reklamowanie, że serial sięga do tytułu sprzed ponad 50 lat. Z całą pewnością obejrzałbym wcześniej oryginał i może na sam serial spojrzał zupełnie inaczej. Niestety — nie udało się.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Copyright © 2016 Redaktor Ego , Blogger