niedziela, 17 czerwca 2018

Chciałbym być bohaterem, czyli super moce, które nam się marzą





Redaktor Ego: Zdolność stawania się niewidzialnym, wiązka niszczycielskich laserów strzelających z oczu, unoszenie się w powietrzu niczym ptak, teleportacja czy w końcu czytanie w myślach, dające przynajmniej nikłe szanse na zrozumienie, o co właściwie chodzi naszemu rozmówcy. Któż z nas przynajmniej przez chwilę nie marzył o posiadaniu super mocy? Chociaż historia udowodniła, że przeświadczenie o byciu nadczłowiekiem nie niesie ze sobą nic dobrego, to posiadanie zestawu nienaturalnych cech i umiejętności pozwalających przeciwstawić się prawom fizyki oraz zgłębić niedostępne dla nas tajemnice wydaje się niezwykle kuszące. Nikt jednak nie wsadza ręki do terrarium z kolorowymi pająkami, nie biega radośnie do laboratorium, narażając się na napromieniowanie, a tym bardziej nie raczy się maseczką z toksycznych substancji. Dlaczego? Powody mogą być dwa. Jak mawiał poczciwy wujek Ben: „wielka moc to wielka odpowiedzialność” (tak więc nici z dobrej zabawy, musisz ratować świat). Skoro już o ratowaniu świata mowa. Super moc wiąże się zazwyczaj z zakładaniem obcisłych strojów, niefunkcjonalnej peleryny oraz bielizny na spodnie. W stroju takim na rzeszę fanów nie ma co liczyć, bo bardziej niż z bohaterstwem kojarzylibyśmy się z filmami BDSM. Pomarzyć jednak zawsze można. Snucie fantazji o niezwykłych mocach przecież nic nie kosztuje, a spandex, latex i skóra (z pejczami czy bez) może pojawiać się już wedle indywidualnego uznania. Dlatego teraz zapytam, o czym Ty marzysz i jakie są Twoje niezwykłe fantazje.

Kinga: Człowieku, o czym ja nie marzę, jeśli chodzi o super moce! Ileż to razy miałam ogromne pragnienie posiadania rąk inspektora Gadżeta albo umiejętności przenoszenia przedmiotów siłą woli tak, żeby jedzenie samo się robiło i podjeżdżało prosto pod paszczę. Jedna z wymienionych przez Ciebie na samym początku niezwykłych mocy jest również jedną z tych, o których chciałam wspomnieć na starcie. Kiedyś śmiałam się ze znajomych, że właśnie tę umiejętność chcieliby mieć, a potem zamieszkałam na obrzeżach miasta i stanowczo za daleko do ukochanej Łodzi, żeby nie zainteresować się teleportacją. Wyobraź sobie, że nie musisz się martwić, że nie masz parasola, bo wystarczy pstryknięcie palców i już jesteś zakopany w kocyku. Ile zaoszczędzisz na zniszczonych w śniegu butach. A ile czasu na migracji z punktu A do punktu B! I bardzo możliwe, że już nigdy się nie spóźnisz. Czego chcieć więcej?


Kiedyś wspominałam, że przydałaby mi się Myślodsiewnia, ale przecież w świecie Harry’ego Pottera teleportacja była równie przydatną umiejętnością, nawet jeśli związana raczej z magią niż z nadprzyrodzonymi zdolnościami. Co prawda niosła za sobą niekiedy konsekwencje, pojawiało się na przykład wysokie ryzyko utraty jakiejś kończyny, ale zaoszczędzony czas byłby nawet tego wart.

Redaktor Ego: Podpowiem jeszcze, że był przecież „Jumper” z Haydenem Christensenem.

Kinga: Następny pomysłowy się znalazł. Nie oglądałam i na pewno nie planuję.

Redaktor Ego: Znając panujące w fantastycznych światach i równoległych rzeczywistościach zasady, możemy mieć pewności, że na horyzoncie wkrótce pojawi się doświadczony przez życie opryszek, psując naszą radość z uzyskania niezwykłych mocy. Z całą pewnością początkowo będzie od nas sprawniejszy, a jego pseudonim będzie łączył się ze słowami: Black, Evil albo Reverse. W tym momencie sielanka się kończy i stajemy przed trudnym moralnym wyborem. Możemy zabrać swoje zabawki z piaskownicy i się oddalić albo zawalczyć o swoje (przy okazji wyciągając z opresji piękne niewiasty lub przystojnych młodzieńców). Dlatego przy wyborze oferty z super mocami zainwestowałbym w pakiet premium i zażyczył sobie solidnego zabezpieczenia.
Nazwisko Brandona Sandersona kojarzyć się może z pojawiającymi się co chwilę w księgarniach, opasłymi tomiszczami solidnej fantasy (serio, takim klocem można by kogoś nieźle poturbować). Pisarz w przerwach między pisaniem...pisze jeszcze więcej, zabawiając się z innymi gatunkami. W „Stalowym Sercu” nad naszym światem zawisła kometa Calamity, wywołując u części ludzkości superbohaterskie mutacje. W ten sposób narodzili się Epicy. Nikt jednak nie założył peleryny i nie pędził na złamanie karku, by walczyć ze złem. Okazuje się, że wielka moc deprawuje każdego i nowymi władcami świata zostają obdarzeni niezwykłymi zdolnościami „szczęśliwcy”. Zmierzyć się z nimi próbuje ruch oporu zwany Mścicielami. Niestety zadanie mają nad wyraz utrudnione. Nie dość, że Epicy mają nad nimi przewagę „komiksowych” umiejętności, to pokonanie ich wymaga bardzo konkretnych okoliczności. Słabością Supermana jest Kryptonit, ale wyobraź sobie, że zadziała on tylko w rękach osoby posiadającej określoną cechę lub tylko w określonych warunkach pogodowych. Sprawa z trudnej zamienia się w naprawdę koszmarną, lecz nikt nie mówił, że bycie Mścicielem jest łatwe. Ja za to tylko z takim zabezpieczeniem, mógłbym spać spokojnie, ciesząc się każdą super umiejętnością.


Kinga: Nie może być zbyt łatwo, wtedy byłoby nudno. Równie trudną walkę można stoczyć z jednostką, która potrafi wyciągnąć z człowieka największą słabość, jaką jest uległość. Namówić do wszystkiego. Choć ja wykorzystałabym tę umiejętność w nieco inny, mniej zimnokrwisty sposób, są tacy, którzy razem z nią dostaliby poważny zastrzyk makiawelizmu. Namawialiby innych do robienia szeregu niekoniecznie legalnych rzeczy, a w konsekwencji nawet do zabójstwa. Czy wiesz, o kim mówię?

Killgrave swój ciekawy dar opanował niemal do perfekcji. Manipulacja innymi szła mu jak proste równania matematyczne, a biedna Jess Jones musiała się nieźle namachać, żeby w ogóle mieć szanse stawić mu czoła. Gdyby tak przenieść to na nasze realia i załatwić sobie w ten sposób całkiem niezłą pracę albo w końcu zaprowadzić sprawiedliwość w uczelnianym systemie oceniania, życie mogłoby przebiegać całkiem przyjemnie. I nie zrobilibyśmy tym raczej nikomu żadnej krzywdy. Można by też przecież rozpocząć współpracę z policją i zmuszać podejrzanych do złożenia najszczerszych zeznań w ich życiu, co poniekąd robi nasz stary dobry kumpel, Lucyfer. Podobny motyw możemy też obserwować w „Pamiętnikach Wampirów”, ale tam to nie wydaje się aż tak atrakcyjne. Zresztą, w Mistyc Falls pierwsze skrzypce gra długowieczność, której za nic bym nie chciała.


Redaktor Ego: W tym momencie najprawdopodobniej wywołam białą gorączkę u wszystkich fanów i strażników tolkienowskiego kanonu. O tym, co wydarzyło się między „Hobbitem” a „Władcą Pierścieni” niewiele wiadomo. Studio Monolith Productions uznało, że to idealna okazja, aby wyruszyć w rejs w dziewicze rejony i opowiedzieć własną historię (nie zawsze trzymając się książkowych faktów). Głównym bohaterem gier „Cień Mordoru” oraz „Cień Wojny” jest Talion. Jest on Strażnikiem z Czarnej Bramy (kolorystyka podobna, ale nie mylić z Nocną Strażą z Muru). Ma kochającą żonę i syna. Na co dzień zajmuje się wypatrywaniem potencjalnego zagrożenia nadciągającego od strony Mordoru. Praca jest całkiem wygodna, perspektywy przyzwoite, relacje z żoną jak najlepsze...czyli zaraz coś pójdzie nie tak.

Garnizon zostaje zaatakowany przez orków, a Talion jest świadkiem śmierci swojej rodziny. Chwilę później sam umiera. Czy to brzmi jak najkrótsza gra w historii? Bohater, zamiast trafić do zaświatów, otrzymuję pewną propozycję od Ducha Zemsty. Po samej nazwie domyślić się można, że wcale nie chodzi o pracę w charakterze konsultanta strategicznego. Strażnik scala się z elfickim upiorem i zyskuje tym samym szereg umiejętności pozwalających na efektowne wyrzynanie całych hord orkowych przeciwników (dostarczając tym samym graczom ekscytującej rozrywki). Kierując naszą postacią, stajemy się świecącą niczym ogromna jarzeniówka, maszyną do zabijania. Zwalniamy czas, celnym strzałem wywołujemy wybuchy, dokonujemy dekapitacji przeciwników za pomocą upiornego towarzysza i naginamy wolę przygłupich orkowych trepów do własnych potrzeb. Jeżeli istnieją sposoby na wyładowanie wszystkich moich frustracji, to bycie super upiornym zabójcą na granicy z Mordorem, musi być jednym z nich.


Kinga: Wcale nie trzeba Tolkiena, żeby wylać frustracje w Mordorze czy zdobyć szereg nowych powodów, by komuś złamać kręgosłup. Wystarczy pięć dni w tygodniu spędzać w Warszawce na Domaniewskiej.

Z reguły każda supermoc jest fajna, każdą moglibyśmy posiąść, choć na jeden dzień. Istnieją również takie, które pomimo że bardzo ciekawe i innowacyjne – nijak nieprzydatne. Ani nie uratujesz tym świata, ani tym bardziej nie zrobisz sobie w ten sposób obiadu bez ruszania się z kanapy. Jest jedna taka umiejętność (bo nawet trudno nazwać to supermocą), której niewątpliwą zaletą jest to, że potencjalny przeciwnik może umrzeć ze śmiechu, widząc coś takiego.

Wielokrotnie wspominałam stare dobre anime, „Naruto” jako produkcję, która wyryła się złotymi zgłoskami w moim sercu. Każdy z bohaterów tak naprawdę coś umiał, w czymś był świetny, czym zaskakującym gromił przeciwnika. Wśród tych wszystkich nadludzi umiejących klonować się bez końca, był jeden, dość wycofany bohater, którego jedyną pasją było dobrze zjeść, a umiejętnością – wgnieść wroga w podłogę. Dosłownie.


Jutsu ekspansji, którym mógł pochwalić się Chouji Akimichi, polega – najprościej mówiąc – na tym, że chłopak rozrasta się do potężnych rozmiarów, w tuszy chowa kończyny i głowę i jako wielka pędząca kula z siłą czołgu rozjeżdża wszystkich na swojej drodze. Nie jest to najlepsza metoda walki na świecie, ale na pewno najbezpieczniejsza dla samego wojownika. Najgorsze, co może się stać, to kilka siniaków na brzuchu. Cała reszta zamortyzowana jest przez… oczywiście grube kości. Chouji jest przykładem tego, że nie trzeba być w nieziemskiej kondycji, żeby stawiać czoła przeciwnościom. I przy okazji jest zabawny. Tak trzymać, popkulturo!

Redaktor Ego: Zaczynam dostrzegać u Ciebie coraz silniejszy fanatyzm na punkcie rozsądnego gospodarowania energią lub po prostu skrajny przykład hedonistycznego nicnierobizmu. Jeżeli zostałabyś kiedyś bohaterką komiksu lub innej superbohaterskiej produkcji przełamałabyś wszelkie standardy. Gdy innych moc popycha do walki o lepsze jutro, Ty mogłabyś dzięki super mocom...robić jeszcze mniej. Tego jeszcze chyba nie było. Skoro odczuwasz awersję do poruszania się, czuję się w obowiązku zaproponować coś bardziej odpowiadającego Twoim potrzebom.
    
Zdarza mi się od czasu do czasu należeć do osób czerpiących przyjemność z biegania (domyślam się, że możesz tego nie zrozumieć). Za aktywnym spędzaniem czasu przemawia wiele korzyści, takich jak poprawa krążenia i stanu zdrowia. Zyskuje na tym nasza forma. Możemy robić wiele rzeczy dłużej i bez zadyszki. Figura też na tym skorzysta i mamy szanse częściej chodzić w pozytywnym nastroju. Jeżeli to do Ciebie nie przemawia i w Twoich uszach brzmi to trochę jak coachingowy bełkot, to jest jeszcze jedna zaleta. Ile to razy w filmach grozy wystarczyłby solidny sprint lub trochę większa pojemność płuc, aby uniknąć zagrożenia. Brak tchu, plątające się nogi i ewidentny brak świadomości, że przyśpieszysz, jeżeli nie będziesz oglądać się stale przez ramie. Wszystko to ułatwia pracę wszelkim zamaskowanym mordercom. Chociaż ostatecznie jakość Twojej formy niewiele zmieni, bo i oni nie grają w berka do końca fair. Nie ważne bowiem jak szybko będziesz biegła koleś w białej masce ma 100% szans, że dogoni Cię i jeszcze wyprzedzi, po prostu idąc. Pokonywanie sporych odległości w krótkim czasie, bezwysiłkowo, za sprawą zwykłego chodu. Taka umiejętność powinna przypaść Ci do gustu.


Kinga: To niekoniecznie awersja do aktywności (to, że jej nie widzisz, nie znaczy że nie istnieje), a raczej zamiłowanie do jedzenia i dokarmiania wszystkich wokół. Pokonywanie długich dystansów w krótkim czasie po prostu idąc jest być może bezwysiłkowe, ale nadal w tej sytuacji wybieram teleport, który wymaga jeszcze mniej. Bieganie służy rekreacji i niech tak zostanie.
Pozostanę jednak w klimacie nicnierobienia (bo oczywiście trochę masz rację z tym moim fanatyzmem) i zdradzę Ci coś, czego z kolei Ty prawdopodobnie nie zrozumiesz. Facet przygotowujący się do wyjścia zakłada na siebie to co wisi akurat na krześle albo kilka pierwszych wyjętych z szafy rzeczy. My to zadanie mamy utrudnione, bo cierpimy na zespół za małej szafy i zbyt wielu ubrań. Stawanie przed szafą w dniu wielkiego wyjścia i przymierzanie kilku różnych zestawów jest kłopotliwe i stresujące. Wspaniale byłoby móc zmieniać swoje stylizacje, obracając się wokół własnej osi, tak jak to było zawsze w Simsach. Jaka to oszczędność czasu, która pozwoliłaby posprzątać, coś poczytać albo po prostu dłużej pospać.


Redaktor Ego: Moje pierwsze marzenie o superbohaterstwie jakie pamiętam, dotyczyło zostania Spider-Manem. Niestety niechęć do stworzeń posiadających więcej niż cztery odnóża krzyżowała mi plany i powstrzymała przed dziecięcymi eksperymentami mogącymi się zakończyć w najlepszym wypadku paskudnymi pogryzieniami. Dlatego, na długo jeszcze zanim świat usłyszał o Tomie Hollandzie, wymarzyłem sobie, że będę człowiekiem-pająkiem w zbroi niczym Iron-Man. Oczywiście nie było to do końca autorski pomysł, bo w takim stroju alternatywny świat ratował alternatywny Parker z kreskówki. Z czasem podrosłem i nieco zepsuł mnie wpływ kolegów i „złej” telewizji. Najpierw zacząłem oglądać „Heroes”, a potem stałem się zachłanny.

Popkultura jest święcie przekonana, że człapiąca leniwie przez miliony lat ewolucja, w przeciągu najbliższej dekady zacznie pędzić na łeb, na szyję dostarczając nam idealnie kinowego homo superior. Wbrew krążącej powszechnie opinii, nie każdy, kto odkrył w sobie objawy mutacji, może liczyć na ciepłe miejsce w placówce dla uzdolnionej młodzieży i starać się powołanie do szkolnej drużyny noszącej wielkie X na piersi. W świecie Herosów każdy zmaga się ze swoimi problemami, bohaterowie moją swoje wady i zalety, a do gładkolicego Supermana im niezwykle daleko. Oczywiście świat wymaga ratowania, lecz zadanie to spada na nietypową grupę. Jest tam striptizerka, skorumpowany polityk, ćpun i policjant z nadwagą. Jednym z tych nietypowych bohaterów jest Peter Petrelli. Wzór wszelkich niewinności i naiwności. Głęboko w złotym sercu czuje, że urodził się do wielkich czynów, że życie przygotowało dla niego coś niezwykłego. Pod każdym niemal względem jest przesłodko uroczy i niewiele brakuje mu do polimorfowania w szczeniaczka. Dlaczego więc ktoś taki jest moim ulubionym bohaterem? Od kiedy go poznałem mam tylko jedną odpowiedź na pytanie o ulubioną super moc. Po co wybierać skoro można mieć wszystkie. Peter bowiem ma zdolność absorbowania i używania umiejętności innych nadludzi. Nie ważne co byś sobie wymarzyła, ja dostałbym dokładnie to samo.


Kinga: Raczej nie wszystkie chciałbyś mieć. Ja na przykład za żadne pieniądze nie chciałabym czytać innych w myślach. Po pierwsze dlatego, że wiem, co każdego dnia przemyka się po mojej głowie i nie chciałam znać tych wszystkich przyprawionych szczegółów, które przemykają się po innych głowach. Po drugie dlatego, że nie zniosłabym tylu głosów słyszanych jednocześnie w tramwaju czy innym autobusie. Jeden mi wystarczy.

Jest za to inna rzecz, o której po cichu marzę każdej Wigilii i każdego kolejnego dnia. Chciałabym tak od czasu do czasu porozmawiać sobie z moim kotem czy psem kuzyna. Dowiedzieć się, co im siedzi w głowach, co myślą o bufecie ustawionym pod ścianą w kuchni, kogo tak naprawdę lubią i o co chodzi z tym zakopywaniem jedzenia. Taki motyw kojarzy mi się z „Dr. Dolittle”, ale też z wieloma innymi tworami popkultury, w których zwierzęta mogły się komunikować choćby między sobą, ale ludzkim głosem. Ten dar, podobnie jak większość omówionych przeze mnie do tej pory, nie jest jakoś szalenie przydatny i trudno byłoby mi za jego pomocą bronić szarych obywateli, ale w końcu dowiedziałabym się, co dokładnie myśli mój kot, kiedy biorę go na ramię i udaję, że jest karabinem.


Redaktor Ego: Nie tylko Brandon Sanderson stworzył na kartach swoich książek alternatywną rzeczywistość pełną ludzi obdarzonych niezwykłymi umiejętnościami. George R. R. Martin na wiele lat przed wydaniem „Gry o Tron” wraz z grupą zaprzyjaźnionych pisarzy powołał do życia „Dzikie Karty”. Tak jak w poprzednich przykładach super moce nie wiążą się z błyskiem fleszy i ratowaniem ludzkości. Niedługo po zakończeniu II wojny światowej nad Nowym Jorkiem rozpylony zostaje wirus obcego pochodzenia. Tysiące ludzi przekonuje się na własnej skórze, że życie rzeczywiście lubi grać w pokera. Części z nich się poszczęściło. Zyskali mniej lub bardziej niezwykłe umiejętności — super siłę, zdolność latania, przechodzenie przez ściany czy nawet odbieranie życia w trakcie stosunku seksualnego — stali się oni Asami. Mieli oni szanse ukryć swoje zdolności i spróbować żyć normalnie. Ci mający zdecydowanie mniej szczęścia nazywani zostali Dżokerami. Wirus nie obdarował ich mocami, ale okropnymi deformacjami ciała i umysłu, przekreślając szanse na normalne życie.

Pośród nich wszystkich jest również Croyd. Miał czternaście lat, gdy wszystko się zaczęło. Zmianę swojego życia przespał. Po czterotygodniowej drzemce spełniło się marzenie niejednego dojrzewającego chłopca. Obudził się silniejszy, sprawniejszy, wyższy i porośnięty futrem. Pierwszą rzeczą, jaką zrobił...była wielka wyżerka. Nawet w tak niezwykłej rzeczywistości bohater stworzony przez Rogera Zelaznego jest niezwykle charakterystyczny. Życie Croyda przebiega od drzemki do drzemki. Potrafi nie spać tygodniami, ale jak już zaśnie, traci kontakt ze światem na całe miesiące. Jego super mocą nie jest ani spanie, ani obżarstwo (to potrafimy nawet my). Za każdym razem po przebudzeniu chłopak budzi się zupełnie inny. Raz jest Asem z niezwykłymi umiejętnościami, następnym zdeformowanym nic nieumiejącym Dżokerem.


Takie życie z pewnością jest męczące, ale wystarczy odpowiednie podejście w stylu B. Gryllsa (Imrpovise. Adapt. Overcome.) i pomyśl ile niezwykłych niespodzianek by na nas czekało. Dodatkowo ja już uwielbiam spać i jeść. Posiadanie takiej umiejętności byłoby po prostu sprawiedliwe.

Kinga: Supermocą w zasadzie można nazwać wszystko. Nie muszą też one koniecznie służyć do ratowania świata. Powiem nawet, że przeciwnie – od tego w naszej rzeczywistości są służby specjalne. Supermoce mogłyby z pełnym powodzeniem ułatwiać życie szarym, zmęczonym obywatelom, nierzadko też wyjątkowo leniwym. Umiejętność szybkiego poruszania się bez większego wysiłku nie tylko mogłaby pomóc w ucieczce przed starszym panem w parku, ale także pozwoliłaby zagiąć na Endomondo niejednego Kenijczyka. Dzięki teleportacji uniknęlibyśmy nieprzyjemnych spóźnień, a rozmowa ze zwierzętami dałaby szereg nowych możliwości kooperacyjnych. Można też być zachłannym i zapragnąć mieć je wszystkie, ale czy na przestrzeni lat taka nadgorliwość kiedykolwiek się opłaciła?

Nieważne, jak mocno marzymy o tej czy innej nadzwyczajnej umiejętności, jesteśmy tylko ludźmi (coraz trudniej uwierzyć, że list z Hogwartu zagubił się gdzieś po drodze) i jedyne, co możemy zrobić to obserwować, jak bohaterowie filmów czy książek posługują się nimi zamiast nas.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Copyright © 2016 Redaktor Ego , Blogger