poniedziałek, 9 kwietnia 2018

Blondynka vs Brunet: Mokry sen o popkulturze


Redaktor Ego: Na bycie prawdziwym geekiem składa się kilka istotnych rzeczy. Na samym szczycie listy jest m.in. opowiadanie żartów i wykorzystywanie porównań, których prawie nikt wokół nie rozumie. Znajduje się na niej również uzależnienie od kofeiny i chroniczne niedosypianie, bo „jeszcze jeden odcinek” oraz nieustanne przebywanie w fantastycznych światach komiksowych czy książkowych. Dla mnie zaś najistotniejszą cechą jest doszukiwanie się z niemal fantastycznym zaangażowaniem wszelkich nawiązań i easter eggów w nowych filmach i grach komputerowych. Nie raz już wspominałem Ci, jak wiele niemal dziecięcej radości przynosi mi odnalezienie nawet najmniejszego smaczku ukrytego gdzieś na drugim planie. To samozadowolenie z odnalezienia elementu ukrytego gdzieś przez autora czy producentów jest jak przybicie z nimi piątki. Jak rozegraniem z nimi krótkiej gry, z której udało mi się wyjść zwycięsko. Gdy tylko pojawiły się pierwsze zwiastuny „Ready Player One”, wiedziałem, że oczekiwanie na premierę i sam seans będą dla mnie niczym popkulturowa pielgrzymka. Jakie uczucie towarzyszyły mi podczas filmu? Dość łatwo mogłaś wyczytać je z mojej twarzy, gdy wypatrzyłaś mnie w kinie kilka rzędów dalej. Takich emocji po prostu nie dało się ukryć. Miłośnik easter eggów nie mógł chyba inaczej zareagować, gdy zamiast poszukiwań oferuje mu się udział w prawdziwej bitwie na „wielkanocne jajka”.

Kinga: O tak, akurat Twoje emocje były czytelne jak tabliczka na autobusowym przystanku, zarówno przed, jak i po seansie. Równie ciekawe było też zachowanie większości ludzi na sali. Zewsząd widziałam, że celują palcem w ekran, pokazując sobie nawzajem tę czy inną wypatrzoną postać. Oczywiście niesamowicie dumni, że znają tyle elementów popkultury. Nie wyróżniałam się niczym od nich, sama spędziłam przynajmniej 80 procent czasu na wyszukiwaniu nawiązań, kilka na śledzenie fabuły i podobne kilka na ocenę techniczną. Trzeba przyznać, że świat, jaki wykreował Spielberg, wręcz naszpikowany jest easter eggami – postaciami, które dobrze znamy, elementami popkultury takimi jak gry czy szlagierowe filmy. Jedne z nich były maksymalnie oczywiste, inne subtelnie wplecione w bieg zdarzeń. Mogliśmy zauważyć starego dobrego King Konga, Godzillę, nawiązania do klasyków takich jak „Powrót do przyszłości” czy Laleczkę Chucky w akcji. Czyżby gdzieś w tłumie mignęli także Mike Myers i Freddy Krueger?


Ego: Spielberg nie tyle zabrał, ile wepchnął nas do wirtualnego świata OASIS. Gdzie znaleźć możemy dosłownie wszystko, a możliwości są nieograniczone. Ludzie, dla których nie ma miejsca i perspektyw w prawdziwym, dotkniętym przez energetyczny kryzys świecie uciekają do wygenerowanej rzeczywistości, w której mogą zrobić absolutnie wszystko. Mogą zmienić swój wygląd, płeć, wiek, wzrost, a nawet gatunek. Wszystko zależy od ich wyobraźni i zasobów złotych monet w kieszeni, a te leżą na ulicy... wystarczy tylko kogoś przejechać albo rozwalić mu łeb z wielkiej spluwy. Dla bohaterów jest to ucieczka ze świata pozbawionego perspektyw i nadziei. Dla widza to wizyta w kolorowych wesołym miasteczku, w którym znaleźć może każdą atrakcję, o jakiej kiedykolwiek słyszał i o jakiejkolwiek marzył, będąc dzieckiem. „Ready Player One” to niesamowity, kolorowy, tętniący życiem teledysk, w którym gościnie występują nasze najlepsze wspomnienia, a zespół, zamiast na instrumentach, gra na naszych sentymentach. W takich okolicznościach miałem tylko jedno wyjście. Podciągnąłem kolana pod brodę i z szeroko otwartymi, błyszczącymi od szczęścia oczami wtopiłem się w ekran, niczym w wystawowe okno, za którym znajduje się zabawka będąca moim największym marzeniem. Gdy na starcie wielkiego wyścigu obok siebie stanęli K.I.T.T. z „Nieustraszonego”, furgonetka Drużyny A, czerwona Christine Stephena Kinga, a główny bohater usiadł za kierownicą DeLoreana z „Powrotu do Przyszłości”, wiedziałem, że od tej chwili nie mogę już ani razu mrugnąć, bo mogę coś przeoczyć. Chociaż oczy wyschły mi na wiór i chyba otarłem się o utratę przytomności, była to najprzyjemniejsza i najsłodsza tortura, jakiej kiedykolwiek doświadczyłem.


Kinga: Mruganie podczas oglądania tego filmu to zdecydowanie czynność zabroniona lub przynajmniej niezalecana – w ciągu tych kilku milisekund poświęconych na zamknięcie oczu może umknąć naprawdę wiele. Spielberg dla mnie dokonał niemożliwego, łącząc z taką gracją tę całą feerię barwnych postaci, wyjętych z kilkunastu, jeśli nie kilkudziesięciu różnych zakamarków współczesnej kultury. Jeżeli chodzi natomiast o samych bohaterów, moje serce skradł stary Halliday, twórca całego przedsięwzięcia, który pojawia się na ekranie w zasadzie dość rzadko, ale jest jak połączenie filozofa Paulo Coelho, mędrca Gandalfa i szalonego doktora Emmeta Browna. Zakładaliśmy w tej recenzji użycie jak najmniejszej liczby spoilerów, ale umówmy się – obok sceny z wykorzystaniem motywu „Lśnienia” nie można przejść obojętnie. Oprócz absolutnie genialnej roboty ze strony scenariusza i reżyserii (za taki pomysł należy się coś więcej niż Nagroda Nobla w dziedzinie wszystkiego), cudownie nieogarnięty Aech buduje fundament komizmu dla sceny pełnej grozy i niepokoju. Podczas kiedy Ty siedziałeś z podciągniętymi pod brodę kolanami, ja obserwowałam całą tę chaotyczną opowieść z koparą opuszczoną do samej ziemi. Nic dziwnego, że w kontakcie z taką dawką odniesień do popkultury, fabuła odrobinę gubi się w tłumie, ale nie sądzę, żeby to miało ująć czegokolwiek całości produkcji.

Ego: Mimo że „Ready Player One” jest niczym mokrym snem dla niemal każdego fana popkultury oraz źródłem naprawdę dobrej zabawy, ma kilka elementów, które zostają niedociągnięte lub mogą odrobinę rozczarować. Gdy zaczęłaś wspominać bohaterów zdałem sobie sprawę, że na naszych oczach wszystko działo się tak szybko i wszystkiego było tak dużo, że przesunęli się oni w rankingu gdzieś na niższe pozycje. Tempo filmu na początku przypomina przejażdżkę rollercoasterem. Z każdej strony mnóstwo zabierających dech w piersiach wrażeń, a w żołądku niczym błędnik szaleje mieszanka podekscytowania i radości. Podczas takiej jazdy nie mamy jednak czasu na rozmyślanie i napawanie się tym, co wiedzieliśmy przed chwilą, bo przed nami kolejne wzniesienie, zjazd, ostry zakręt i nowa porcja wspomnień z dzieciństwa. Wiele rozwiązań nie przypadnie z pewnością do gustu tym, którzy wcześniej czytali książkę Ernesta Cline’a (co dziwi jeszcze bardziej, bo przecież sam autor pracował nad scenariuszem). Ekipa zdecydowała się na kilka skrótów, które odebrały historii kilka naprawdę świetnych smaczków. Konkurs i poszukiwanie kluczy w filmie zostało zredukowane do poziomu quizu z tabloidów, w którym najważniejsze było wyciąganie szczegółów z prywatnego życia Halliday'a, nie zaś sprawdzenie wiedzy na temat popkultury. Gorszym szokiem i sporym zgrzytem było również wyznanie Aech'a. Gdy ten powiedział, że nigdy nie oglądał „Lśnienia”, serce zabolało mnie tak bardzo, jakby sam Jack Torrance próbował rozwalić je siekierą.


Zauważyć można, że Spielberg starał się mocno dostosować do współczesnych realiów. Świadczyć mogą o tym nie tylko pojawiające się liczne nawiązania do tytułów, które przyszły na świat po latach 80, ale również w przedstawieniu samego OASIS. Reżyser postanowił je po cichu i niemal poza zasięgiem naszego skupionego na atrakcjach wzroku udemonizować. Książkowa wersja programu była alternatywą dla ludzkości, która całkiem się do niego przeniosła. Zaczęła w nim żyć, uczyć się i pracować. Filmowy OASIS wydaje się być narkotykiem. Niemal niezauważalnie podsuwane są nam smutne obrazki, w których ludzie na każdym kroku wpatrzeni w swoje gogle lub przeznaczają swoje ostatnie oszczędności na upgrade postaci. W dzisiejszych czasach ryzykownie byłoby powiedzieć młodzieży, że wirtualna rzeczywistość nie posiada wad.

Kinga: Mnie z kolei solidnie zmartwiła reżyserska wizja świat realnego. Jest on szary i niemal zupełnie pozbawiony jakichkolwiek relacji z drugim człowiekiem. Ludzie mieszkający w dziwnych piętrowych kontenerach, nawet nie wiemy, czy gdziekolwiek pracują. Na jednym z internetowych for zwróciłam też uwagę na komentarz, który sugerował, że wydarzenia z „Player One” ulokowane są kilka lat przed tymi, które oglądamy w nowym „Blade Runnerze”, gdzie cały wirtualny świat jakby wylał się poza ramy okularów VR i zainfekował absolutnie wszystko dookoła. Jeśli tak ma wyglądać świat za dwadzieścia kilka lat, ja z tego rollecoastera wysiadam.

Tak naprawdę trudno cokolwiek zarzucić temu filmowi, kiedy w kontraście dostajemy taki majstersztyk wykonania. Jedyne, do czego mogę się przyczepić, to kilka nieścisłości OASIS, bo świat przedstawiony momentami jest dość niespójny. Dodatkowo cały film jest pełen dynamiki, nie ma takiej chwili, żeby nic się nie działo. Mało tego, w każdej sekundzie dzieją się dziesiątki rzeczy. Z jednej strony to niesamowita wartość, z drugiej jednak taki natłok informacji może być na dłuższą metę męczący i trudny do nadążania. Tym bardziej, jeśli sama końcówka jest tak statyczna, że tworzy się dość nieprzyjemny kontrast. To jednak tak naprawdę jedynie drobiazgi, których obecność ani trochę nie ujmuje niczego całości. Jeśli miałabym jeszcze na coś wskazać, to na kreację całego świata i głównego bohatera. Oczywiście wiem, że Spielberg na pewno nie miał w planach inspirowania się polską produkcją sprzed kilku lat, niemniej jednak wirtualny świat, w którym można wcielić się w dowolną postać, wylogować się w dowolnym momencie, to schemat, który widziałam już w „Sali samobójców”. Do tego, kiedy zobaczyłam avatar Wade’a Wattsa, pierwsze skojarzenie, jakie miałam, to właśnie Kuba Gierszał w roli Dominika. I żeby nie było – absolutnie nie sprowadzam „Player One” do poziomu „Sali samobójców”. Film Spielberga to bezkonkurencyjny zwycięzca na każdej płaszczyźnie. Po prostu przez moją głowę przewinęła się taka drobna myśl. Proszę o łagodny wymiar kary.


Ego: Przepięknie namalowane widowisko jest świetnym testem, sprawdzającym, ile geeka ma w sobie widz. Ilość przyjemnych pytań jest tak duża, że wszystko inne traci tak naprawdę znaczenie. Spielberg wykazała się młodzieńczą fantazją i mimo różnicy wieku między nami, przedstawił produkt pod wieloma względami będący idealną rozrywką głównie dla dwudziestoparolatków. Ciągłe wysokie tempo, ogromna ilość efektów specjalnych i bohater, którym po trochu chciał się stać każdy z nas, gdy chwytał za joystick, pada czy inny kontroler. Wszystko to zaś po brzegi polukrowane jest elementami wywołujące sentymentalne westchnienie, które mogły grozić zadyszką.

„Ready Player One” należałoby polecić nie tylko wszelkiej maści fanom popkultury starszej i młodszej, ale również wielu rodzicom, bo może dzięki temu zrozumieliby, że ciągłe „ślęczenie przed monitorem” to często możliwość poznania wielu ludzi o podobnych do naszych zainteresowaniach i pasjach oraz szansa na nawiązanie prawdziwych przyjaźni. Stałe przesiadywanie przed ekranem i zaczytywanie się w książkach z dala od świeżego powietrza to również w pewien sposób zdobywaniem wiedzy. Marne szanse, że będziemy mieli możliwość wykorzystania jej w wyścigu o wielką fortunę, ale przynajmniej jest to bardzo przyjemne dokształcanie. Dla geeków, którzy niemal na stałe przeprowadzili się do fikcyjnych światów, przygotowany jest zaś końcowy morał płynący z filmu – to prawdziwy świat jest najlepszy, bo jest prawdziwy.

Mimo kilku niedociągnięć oraz paru potknięć, z przyjemnością stwierdzam, że dawno nie bawiłem się na seansie, tak dobrze. Lubię od czasu do czasu obudzić i porozciągać trochę porozciągać siedzące we mnie dziecko. „Ready Player One” był dla niego prawdziwym wyczerpującym maratonem połączonym z niezwykłą przygodą.


Kinga: Chociaż 2018 rok nie zrobił jeszcze nawet pierwszego okrążenia, ten film na pewno znajdzie się w czołówce najlepszych. Nie sądzę, żeby ktoś powtórzył w najbliższym czasie taki fenomen. Ten film nadaje się dla młodych, dla rodziców, ale najogólniej rzecz biorąc – dla każdego. Nawet jeżeli ktoś nie pała wielką sympatią do tego gatunku, nie interesują go gry wideo, mimo wszystko „Player One” to coś, co z pewnością warto zobaczyć. Francis Coppola powiedział kiedyś, że „chyba tylko Steven Spielberg może cieszyć się absolutną swobodą, bo jego filmy i tak zarabiają na siebie. Niezależnie od tego, co wymyśli, ludziom się to podoba”. I nawet, jeśli wygrzebałam ten cytat przed chwilą z Wikipedii, jest jak najbardziej zgodny z prawdą. Cieszę się, że wspomniałeś o morale płynącym z zakończenia, bo jest to zarówno dobre zwieńczenie całej tej wirtualnej batalii, ale też ciekawą wskazówką, którą powinien wziąć sobie do serca nie tylko geek, ale każdy. Bo przecież każdy człowiek powinien od czasu do czasu się wylogować.
Długie filmy potrafią się ciągnąć, ale nie żałuję ani jednej z tych 140 minut. Zresztą, nie było nawet kiedy, bo jest on tak absorbujący, że te długie godziny lecą tak szybko, jak wolna niedziela spędzona nad jeziorem. I poziom relaksu taki sam. Nie mam uwag, „Ready Player One” to pozycja obowiązkowa dla każdego kinomana.






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Copyright © 2016 Redaktor Ego , Blogger