W kinie
mieliśmy już naprawdę przeróżne miksy, połączenia i zabawy materią. W świcie
filmów grozy przewinęły się przez lata pomysły wybitne, sporo jest tych
naprawdę prostych, a w pamięć dość mocno wrzynają się te najbardziej absurdalne
jak mordercza opona czy krwiożercze donaty i człowiek często zastanawia się,
czy to jeszcze na serio, czy to już była satyra. Teraz proszę was, abyście
zamknęli oczy (ale dopiero jak skończycie czytać) odprężyli się i spróbowali
sobie wyobrazić połączenie "Dnia Świstaka", "Legalnej
Blondynki" oraz "Krzyku". W tym momencie nie powiem
"spokojnie to tylko zły sen", bo coś takiego w zasadzie istnieje.
"Happy Death Day" jednak miesza nie tylko pod tym względem. Mało
która produkcja potrafi tak diametralnie, w tak krótkim czasie zmienić odczucia
widza. Zaczyna się bowiem od rozczarowania, przez zażenowanie, rozbawienie aż
po wyczekiwanie w napięciu na odpowiedź kim właściwie jest zabójca.
Opisanie
tego pokręconego filmu za pomocą jakiegoś porównania jest po prostu za trudne.
Oczywiście można byłby uprościć i powiedzieć, że produkcja najzwyczajniej w
świecie drze łacha z komedii z Billem Murrayem. Byłoby to jednak olbrzymie
niedopowiedzenie, bo w całym tym szaleństwie jest jakaś metoda. Christopher
Landon od samego początku wprowadza nas w zażenowanie i robi wszystko, żebyśmy
jego dzieła nie polubili. W pierwszych minutach irytujące jest po prostu
wszystko. Tree, nasza główna bohaterka jest imprezową blondyneczką, która ponad
używanie swoich szarych komórek stawia zakrapiane alkoholem imprezy, które
zaliczy do udanych, dopiero gdy jakiś samiec wystarczająco dokładnie ją wymaca.
Irygująca, drażniąca i zarozumiała w życiu nie słyszała o tym, że dla ludzi
trzeba być miłym. Jakby tego było mało, dziewczyna znajduje się na kampusie,
który aż ocieka stereotypami. Mamy tutaj obrazki przerysowane z niezwykłą
dokładnością z młodzieżowych tytułów takich jak "High School
Musical". W kolorowej zbieraninie nie zabrakło nikogo: wrednych i
wyniosłych siostrzyczek z kappa coś tam, cukierkowej fanki anime,
przypakowanych przystojniaków, którzy wolą jednak podziwiać kolegów w szatni
czy w końcu nieśmiałych chłopców w kraciastych koszulach, czy ładnych i
skromnych kujonek. Jeżeli dodamy do tego zabójcę w masce bobasa, który na
narzędzie zbrodni wybiera kuchenny nóż, to wszystkie znaki na niebie i ziemi
wskazują, że mamy do czynienia z horrorem dla młodzieży... a to nie zwiastuje
niczego dobrego.
Może to
fakt, że Tree jest słownikowym przykładem sukowatości, sprawia, że zostaje ona
zamknięta w pętli czasu i dostaje ona szansę przemyślenia i naprawienia swojego
postępowania lub też zwykła sprawiedliwość każe jej przeżywać raz za razem jej
własną śmierć. Po kilku restartach dziewczyna jednak zaczyna się już orientować
w sytuacji i postanawia podjąć jakieś działania. W tym momencie dzieje się coś,
co z pewnością kiedyś odczuło wielu graczy. Chociaż niejedna osoba chciałaby
mieć nielimitowaną liczbę żyć, to życzenie spełnić się może jedynie w grach
wideo i to pod warunkiem, że użyjemy cheatów. Kończy się to jednak zawsze tak
samo. Rozgrywka staje się monotonna i zaczyna nas nużyć, a jedyne co dalej
trzyma nas przed minitorami to chęć poznania dalszej historii, a wrażeń
dostarczyć może nam jakiś zwrot akcji, po to, by po chwili znów nudzić się grą.
W tym momencie z filmem dzieje się to samo. Pozbawiona śmiertelności dziewczyna
przestaje zważać na wszelkie zadawane jej obrażenia i prze przed siebie
próbując dowiedzieć się, kto znajduję się za nieprzyjemną maską... i robi to w
iście komediowym stylu. Poziom absurdu osiąga tutaj szczyt i zaczyna się
prawdziwe niedowierzanie, bo o ile przed chwilą był to naprawdę kiepski horror
klasy B, tak teraz stał się głupią komedią i aż trudno uwierzyć, że dziewczyna,
która przed chwilą dostała nożem między żebra, teraz maluje twarz barwami moro,
aby obserwować kogoś z krzaków.
W
momencie, gdy już czujesz, że po prostu dłużej nie wytrzymasz oglądania takiej
szmiry, raz za razem łapiesz się na tym, że zastanawiasz się, kim jest zabójca
i coraz częściej zaczynasz kibicować bohaterce, by na koniec zacząć się
irytować nie ze względu na postaci, kiczowatość czy kiepski humor, ale męczy
to, że Tree mimo swoich starań nie może wyrwać się z pętli, nawet w momencie,
gdy wszyscy jesteśmy przekonani, że to już koniec.
Wbrew
pozorom "Happy Death Day" ma sporo atutów. Po pierwsze Jessica Rothe
jako Tree, odwaliła kawał dobrej roboty, bo skoro na początku niesamowicie nas
irytowała i drażniła, po to, by na końcu autentycznie męczyć się razem z nią w
tej beznadziejnej sytuacji, to świadczy o tym, że zagrała to nad wyraz
przekonująco. W ostatnim czasie wielu reżyserów bierze się za horrory, nie
mając najmniejszego pojęcia o tym, jak powinno to wyglądać. Gdyby film Landona
miał być jedynie horrorem, mielibyśmy slasher będący kiepską kopią
"Krzyku", zdając sobie sprawę ze swoich słabości, postanawia więc
zabawić się tematem, zbliżając się do granic absurdu, lecz wszystko wychodzi
produkcji na dobre, bo otrzymujemy coś, co w jakimś stopniu się wyróżnia, mimo
że jest nad wyraz wyraźną kopią pomysłu, to swoją absurdalnością i niepoważnym
podejście usypia czujność widza na tyle, że w końcówce wszystko, co się działo
było zaskoczeniem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz