Tkwią w starożytnych grobowcach, są rzucane na
skarby i złoto, ich nośnikiem mogą być nawet kasety VHS, wykrzykują je płonące
na stosach czarownice, a każdemu, kto stanie się jej ofiarą, życie zamieni się
w prawdziwe piekło… ale nie na długo, bo śmierć w sumie ma go już wysoko na swojej
liście. Klątwy znane są niemal w każdych wierzeniach. Wystarczy wejść
niewłaściwej osobie w paradę lub zrobić coś, przed czym wyraźnie nas się
ostrzega, a wtedy odrobina rekwizytów lub wykrzyczane odpowiednio słowa
sprawiają, że cała otaczająca nas rzeczywistość zostaje zaprogramowana tak,
żeby usilnie zepsuć nam życie, co ma by surową karą za niewłaściwe poczynania.
„Ostatnia Klątwa” od początku wywoływała u mnie
mieszane uczucia. Spodziewałem się, że będziemy mieli do czynienia z horrorem,
w którym mściwy duch zbiera śmiertelne żniwo wśród swoich oprawców. Nawet
świadomość, że mamy do czynienia z historią opartą na faktach nie tłumił tego
przeświadczenia, bo ileż to już razy plansza z taką informacją była
wykorzystana po to jedynie by przestraszyć widza, a producentów chwilę później
ponosiła fantazja i mieliśmy do czynienia z obrazkami, które raczej niewiele
miały wspólnego z niezwykłymi rzeczami, w które mogliśmy jeszcze jakoś
uwierzyć. Sprawa Garretta wydawała mi się jedynie punktem wyjścia do historii o
rzeźniku zza grobu. Simon Rumley postanowił jednak pójść bardziej „realną”
drogą i po rzuceniu klątwy nieboszczyk znika nam z oczu, a na ekranie zaczyna
odgrywać się coś, co przypominało bardziej thriller. Po tym, jak w dziwnych
okolicznościach giną kolejni ławnicy, a niebezpieczeństwo zagraża również ich
bliskim, Adam, jedyny, który nie był przekonany co do winy skazańca, postanawia
rozwiązać zagadkę morderstwa i przerwać klątwę, by uratować życie swoje i
swojego syna.
Z drugiej strony film bardzo zachęca do siebie za
sprawą strony wizualnej. Wszystkie kolory wydawały się przygaszone, balansowały
one między zimną i smutną szarością a wyblakłą, żółcią, która w jakiś sposób
kojarzyła się z nieznośnym upałem, takim, jakiego można doświadczyć w upalne
dni lata w Teksasie, w którym toczyła się akcja. Wrażenie, że oglądamy jedynie
thriller, przerywały szybkie dynamiczne cięcia, wprowadzające dezorientacje i
po trochu ból głowy, lecz tworzyły one niezwykle specyficzny i lepiący się do
skóry klimat, w którym miało się wrażenie, że coś niewłaściwego znajduje się
gdzieś w pobliżu. Dość szybko się jednak okazało, że nie ma się czym zachwycać,
a wszystkie wizualno-artystyczne zabiegi w postprodukcji osiągnęły zachęcający
efekt najwyraźniej przez przypadek. Gdy wydarzenia zaczęły toczyć się
klasycznym torem, czyli pierwsze karki zostały przetrącone, mogliśmy zobaczyć
jedno z tych niesamowicie bezużytecznych cięć które w skali od 1 do 10
rozbawiło mnie na mocne 12. Znacie to charakterystyczne zbliżenie, gdy ktoś z
uporem maniaka zmienia ustawienie przełącznika światła, licząc na jakikolwiek
efekt. Cóż, każdy z nas zrobiłby pewnie to samo, lecz wraz z kolejnymi
„pstryknięciami” montażyści raczą nas pełnymi grozy zbliżeniami na dom, by
dosłownie po sekundzie wrócić do przerażonej starszej pani. Gdybym tylko mógł,
zrobiłbym z tego gifa, który już zawsze będzie poprawiał mi humor. Zawsze można
było rozpatrzyć to w kategorii takiego ujęcia, które ma nam przypomnieć, że na
pewno oglądamy horror i przymknąć na to oko. Po chwili jednak, mamy do
czynienia z kolejnym prześlicznym cięciem i znów po raz pierwszy widziałem,
żeby ktoś przerwał scenę konania, przeskokiem do innej postaci, która nic nie
robi. W tym momencie pojawiło się u mnie pytanie: czy to artystyczny wyraz,
którego nie potrafię docenić, czy ktoś po prostu miał niezły bajzel przy
montowaniu.
Niestety takich rodzynków jest w filmie pełno.
Niesamowicie szybkie cięcia czy wyciszany do zera dźwięk mógłby i wprowadzać
fajny klimat, zupełnie jakby obecność duchów wpływał na nasze zmysły, jednak
zadziałałby pod jednym warunkiem. Musiałby być wykorzystywany z umiarem. Tutaj
jednak od migających scen, dostajemy bólu głowy, a przenikliwą ciszą jesteśmy
raczeni w momencie, gdy postaci na ekranie ze sobą rozmawiają. Czasem oglądając
film, zdarza się, że się męczymy. Można jednak rozróżnić dwa rodzaje tego
zmęczenia. Niekiedy losy bohaterów są tak przejmujące, że chcielibyśmy za
wszelką cenę pomóc im wyjść z fatalnej sytuacji, zdarzało mi się, że napinałem
się nieraz jak struna, licząc na to, że komuś uda się w końcu uciec. O wiele
częściej jestem jednak zmęczony na inny sposób: kretyńskimi bohaterami czy
ciągnącą się i dłużącą historią o niczym. Po obejrzeniu „Ostatniej Klątwy”
dopisać muszę do tego coś jeszcze. Wszystkie migające z intensywnością
dyskotekowego stroboskopu obrazy, które doprowadziłyby epileptyka do zgonu, a każdego
innego przeciętnego widza, zaprowadziłby na skraj nerwicy, przyprawiając o
migrenę. Wyraz artystyczny? Nie dało się na to nawet patrzeć. Producenci
najwyraźniej wzięli kurs szybkiego montowania i koniecznie chcieli pokazać, na
co ich stać. Szkoda, że oglądając to człowiek, może poczuć się, jakby coś
próbowało wydłubać mu oczy.
Jednak gdyby oczy przymknąć w odpowiednich
momentach, pozostaje przecież jeszcze historia. Co nam w taki razie zostało.
Kolejni ławnicy popadają w obłęd i albo umierają przez przypadek, albo sami
targają się na swoje życie. Czy jednak w jakiś sposób nas to porusza? Nie wiemy
o nich absolutnie nic, poza tym, że na początku skazali oni chłopaka na śmierć.
W tym momencie co prawda Adam próbuję stawić opór, bo w jego winę nie wierzy,
ale robi to z uporem… mniejszym niż starsza pani bawiła się pstryczkiem od
światła (niech los nas chroni przed takimi obrońcami uciśnionych). Co prawda
później staje się on kierowanym rodzicielską miłością bohaterem, którego męczą
wyrzuty sumienia, ale tak dramatyczna postać wyszła im zupełnie, jak horror z
całego filmu. Nijak.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz