Potworna,
okrutna, szalona, zła do szpiku kości, uwielbiająca znęcanie się, mordowanie i
dręczenie ofiar laleczka o świdrujących oczkach i wszelkich psychopatycznych
zdolnościach jest tylko jedna i całą pewnością nie jest nią porcelanowy chłopiec,
którego William Brent Bell postanowił „powołać do życia”.
Greta, młoda
amerykanka, uciekając za ocean przed męczącymi ją problemami, trafia na do
ukrytego w lesie pałacyku należącego do dwojga specyficznych londyńczyków, u
których rozpoczyna pracę jako opiekunka. Cała sytuacja jest o tyle dziwna, że
chłopiec, którego spodziewała się niańczyć, jest lalką, którą starsi państwo
traktują jak własnego syna. Wszystko, więc już od początku mamy podane na tacy.
Dziewczyna przejeżdża przez skrzypiące bramy wprost do przerażająco
wyglądającej tajemniczej posiadłości, jej pracodawcy wyraźnie nie mają równo
pod sufitem i każdy w ich obecności starałby się unikać ostrych przedmiotów, a
w samym centrum tego wszystkiego jest laleczka, która swoją słodką śnieżnobiałą
buzią i niewinnymi oczkami wywołuje gęsią skórkę. Fakt, że ktoś ze śmiertelną
powagą traktuje ją jak żywego członka rodziny, dodaje tylko efektu. Od początku
spodziewałem się, że wkrótce po tym, gdy Greta z laleczką zostaje sama,
rozpocznie się festiwal okrucieństwa, makabry i psychopatycznego śmiechu gdzieś
zza ściany, lecz reżyser postanowił się jednak na m. Więcej życia, niż tytułowy
chłopiec, mają w sobie pacynki z Ulicy Sezamkowej, mimo tego, że ktoś całe
życie trzyma im rękę w tyłku, a z całą pewnością bardziej przerażający jest
nawet Pinokio.
Wynikać może to z
tego, że dość sugestywnie zaprezentowany początek, ma jedynie uśpić nasza
czujność i nastawić nas na zupełnie inny odbiór filmu. Będąc przeświadczeni, że
mamy do czynienia z horrorem, spodziewamy się, że psychopatyczni starsi państwo
chwycą za widły bądź siekiery i z maniakalnym uporem Jacka Torrance’a będą
próbowali skrzywdzić biedną Gretę, za niewywiązywanie się z obowiązków, bądź
odkrywana przed nami będzie tajemnica upiora, który pomieszkuje w lalce, a
staruszkom zrobił pranie mózgu. Wyczekujemy więc, że w końcu coś potwornego i
niewytłumaczalnego zacznie się dziać. I tak czekamy i czekamy, a na tym
czekaniu upływa większość filmu i okazuje się, że horrorem był on z nazwy, a my
nie dostaniemy niczego smakowitego. Zadośćuczynieniem za długie czekanie dla niektórych
może być finał, w którym zaczyna się coś dziać i cała tajemnica w końcu
wychodzi na światło dzienne. Czy jest to jednak warte oczekiwania?
Pomimo narzekania
na porcelanowego chłopca, trzeba przyznać, że jako jedyny miał on równy występ.
Greta początkowo wyczuwa, łatwy i bezproblemowy zarobek. Rzuca, więc lalkę w
kąt i postanawia przeglądać kolorowe pisemka i przesiadywać na telefonie ze
swoją przyjaciółką. Początkowo, wszystkie pukania i stukania stara się
logicznie wytłumaczyć, szukając winnego. Pomocny okazuję się, dowożący do
posiadłości świeże zakupy, Malcolm, tłumacząc między innymi działanie schodów
na strych. W kluczowym jednak momencie dziewczyna ulega, nie urokowi osobistemu
nowo poznanego młodzieńca, a przeświadczeniu, że lalka jest prawdziwym chłopcem
i spędzają oni bardzo przyjemne wspólne chwile (aż szkoda, że zabrakło biegania
w slowmotion po łące). Zdrowy rozsądek, na półkę postanawia odłożyć również
Malcolm. Z miną zakochanego kundla reaguje na wszystkie dziwne zachowania
wzruszeniem ramion i tylko czasem patrzy na Gretę jak na wariatkę. Jego
instynkt samozachowawczy skutecznie tłumi wątła nadzieja na to, że wszystko
zakończy się numerkiem.
Bell od początku
zafiksowany na wieńczący jego film plot twist, że podejście do reszty filmu ma
nad wyraz niestaranne. Początkowy klimat grozy, mający uśpić naszą czujność
opiera się najzwyklejszych szmerach i stuknięciach oraz nieoczekiwanie
znikających lub zmieniających położenie przedmiotach. Oglądanie zaś postaci
rozmawiających i noszących na rękach lalkę jest momentami nie tyle przerażające
ile najzwyczajniej w świecie widokiem absurdalnym i nieco komiczny. Trudno
jednak powiedzieć, czy było to zamierzone rozładowanie napięcia, bo o takowym
raczej nie ma co mówić. Dla reżysera końcówka filmu była asem w rękawie,
którego zachował na samo koniec, zupełnie nie przejmując się całą resztą
rozgrywki.
Fakt, że tego
typu filmy nazywane są horrorami, chociaż w rzeczywistości zasługują na miano
thrillera, powinien być naprawdę surowo karany. Porcelanowy Brahms wypada
bowiem jeszcze bardziej blado, jeżeli posadzić go na jednej półce z Annabelle
czy laleczką Chucky. Zresztą, kto chciałby go tam sadzać, skoro brak napięcia,
klimatu, czy grozy dyskwalifikuje film dla fana horrorów.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz