sobota, 11 listopada 2017

Gabinet Strachu #12 - Rytuał dwóch aktorów


Opowiadania uwielbianego przeze mnie Lovecrafta bądź obrzydliwe w wielu momentach powieści Mastertona sprawiły, że dość wysoko postawiłem poprzeczkę wszelkim wyobrażeniom na temat okultystycznych rytuałów. Dodatkowy wpływ na to miały słuchane przez lata deathmetalowe kapele, które bardzo wymownie prezentowały w tekstach, teledyskach i okładkach albumów demoniczną tematykę. W ich sprawą w mojej głowie wykształcił się dość wyraźny obraz, w którym obowiązkowymi elementami są wymalowany krwistą czerwienią pentagram i mnóstwo świec, nie wyobrażam sobie również żadnego przywoływania bez czaszek, kości nieochrzczonych dzieci czy krwi dziewicy. Dość brutalnie, przyznaję. Przyznaję też, że hollywoodzka fantazja, z całą pewnością nieco zniekształca to, w jaki sposób wszelkie obrzędy związane z czarną magią wyglądają naprawdę. Dlatego może wizja Liama Gavina, tak bezpłciowa, banalna i zwykła zupełnie nie przypadła mi do gustu.

Ciekawa realizacja, dobre niekonwencjonalne kino, teatralna sztuka dwóch aktorów. Nie, nie są to wcale moje przemyślenia na temat filmu. Chociaż z niekonwencjonalnością oraz teatralnością poniekąd muszę się zgodzić. Na takie właśnie opinie natrafiłem, przeglądając fora… i to dokładnie w czasie oglądania tej produkcji. Nie była ona, powiem w stanie zainteresować mnie dłużej, absolutnie żadnym ze swoich elementów. Zrozpaczona matka z pomocą specjalisty od okultyzmu postanawia zamknąć się w odludnym domostwie w Walii, aby odprawić niezwykle skomplikowany rytuał przyzywania Anioła Stróża.


Rozpacz matki jest oczywiście czysto umowna. Początkowo o bohaterach nie dowiadujemy się zbyt wiele. Prowadzą oni między sobą rozmowy, jakby dla wszystkich, wszystko było już jasne, wiecie taki element tajemniczości. Dopiero z czasem dowiadujemy się, że Sophia straciła syna. Jednak jak na taką stratę nie okazuje ona żadnych emocji. Nie widać po niej ani rozpaczy, załamania, żalu… totalnie wypranie z emocji. Nawet gdy podejmuje ona trudne decyzje „po których nie będzie odwrotu”, nie widać u niej nawet odrobiny determinacji, a przecież jej celem było między innymi ponowne spotkanie z synem. Absolutnym przeciwieństwem wyzutej z emocji kobiety, jest Joshep, specjalista od okultyzmu, który na ekranie ciągle wydziera mordę (bo inaczej tego nazwać nie sposób) i rzuca wiązankami rynsztokowych przekleństw z częstotliwością tak dużą, że jedynym logicznym wytłumaczeniem jego zachowania jest tylko zespół Tourette’a. Do tego każda kwestia dotycząca jego spotkania z bogami czy demonami jest tak sztuczna i wypowiadana bez przekonania, że aż trudno mu w cokolwiek uwierzyć. Powagi w żaden sposób nie dodaje mu fakt, że reżyser kazał mu do wielu scen, zakładać kolorowy stój szejka. Dobór dwóch odmiennych postaci prowadził do tego, że przez większą część filmu mogliśmy oglądać sceny à la dramat o patologicznej rodzinie, w którym brodaty alkoholik w wysmarowanym podkoszulku wydziera się na zahukaną kobietę, nie przebierając przy tym w zbyt wyszukanym nazewnictwie kobiecych genitaliów. Gra obojga z nich rzeczywiście miała w sobie coś z teatralnej maniery i może o wiele przekonująca prezentowałaby się w jakimś dramacie, jednak w żaden sposób nie pasowali oni do postaci, jakie przyszło im grać.

W wiele bardziej interesujący był sam rytuał, który bohaterowie postanowili odprawić. Interesujące było w nim jednak to, że istnieje i można o nim poczytać w Internecie. Jeżeli ktoś myślał, tak jak ja, że do okultystycznych zabaw wystarczy podciąć komuś żyły lub poświęcić świeżo narodzone dziecko przy akompaniamencie rytmicznie zanuconych łacińskich fraz, a jakieś siły nieczyste od razu spełnią nasze trzy skromne życzenia, to są dowody na to, że tak łatwo wcale nie ma. I tutaj pojawia się kolejny gryzący w oczy element filmu. Zaklęcie Abramelina, które wybierają bohaterowie, wymaga kilkumiesięcznej pracy, podczas której uczestnicy muszą powstrzymywać się od alkoholu oraz seksu (cóż, to już dość skutecznie odstrasza) to jeszcze na dodatek muszą oczyścić się również fizycznie, spożywając trujące grzybki. Niby wszystko w jest ok, chcesz sprowadzić swojego skrzydlatego obrońcę, musisz się wykazać i napracować. Jednak pomimo tego, że bohaterka całe dnie musi się modlić w jednej pozycji, rezygnując przy tym zjedzenia i picia oraz rezygnować z wysypiania się w miękkim łóżku, to nie widać po niej nawet odrobiny zmęczenia. Sam po czterech godzinach snu i dniu spędzonym na uczelni prezentuję się, jakbym miał zaraz umrzeć. Nasz bohaterka jednak poza nieco bledszą cerą prezentuję się jak prawdziwy okaz zdrowia.


Podczas obserwacji coraz to bardziej skomplikowanych etapów rytuału często towarzyszy nam niesamowicie dobra oprawa muzyczna. Dysharmonijna, kakofoniczna i dudniąca, niepohamowanie wwiercała się i wibrowała głęboko w środku. Idealnie przygotowana, była majstersztykiem, jeżeli chodzi o kino grozy. Mimo wszystko nie była ona plusem filmu. Nie pasuje ona totalnie do wielu scen, a że strasznie robi się dopiero w samiuteńkiej końcówce, szkoda było jej nie wykorzystać i słyszymy ją od początku, nawet, wtedy gdy jakakolwiek muzyka jest zbędna (robienia prania czy mycie naczyń naprawdę wymaga takiego soundtracku?).

„Mroczna pieśń” mimo próby dość niekonwencjonalnego podejścia do tematu okultyzmu, prezentuje nam nudny, anemiczny i pozbawiony wyrazu rytuał. Wyświechtane i abstrakcyjne kwestie o bogach, demonach i innym metafizycznych bytach i czarnoksięskich mocach brzmią za każdym razem tak samo żałośnie w ustach Josepha. W swej niekonwencjonalności i przełamywaniu schematu klasycznego kina grozy Gavin zapędza się tak daleko, że w filmie nie pozostaje nic ciekawego, a rozpisane bez wyobraźni postaci swoimi poczynaniami nie są w stanie utrzymać naszej uwagi.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Copyright © 2016 Redaktor Ego , Blogger