piątek, 16 lutego 2018

Disneyowskie szaty króla




Kolejne produkcje Marvela wywołują u mnie tak mieszane uczucia, że sam już nie wiem co właściwie myśleć nie tylko na temat kolejnych premier, ale całego trwającego już dziesięć lat przedsięwzięcia. Z jednej strony zostaje całkowicie oczarowany „Doktorem Strange” czy Hollandem w roli bohatera z sąsiedztwa, a z drugiej miałem ochotę wydłubać sobie oczy, oglądając ostatnią parodię „Strażników Galaktyki” czy „Thora”, w którym z niemal każdego bohatera zrobiono skończonego idiotę. Kierując się po trochu dedukcją, a po trochu amatorsko sporządzonym matematycznym wzorem podejrzewałem, że teraz pora na coś zachwycającego. Każda zasada ma jednak wyjątek i tym razem jest nim „Czarna Pantera”. Nie jest ona zdumiewająco piękna i na szczęście daleko jej do przesłodzonego i przygłupiego klimatu, który coraz wyraźniej przekrada się w kolejnych produkcjach. Zamiast pokazać pazur i nieco powarczeć bohater z Wakandy jest uroczo przeciętny niczym słodki kociak, z którym mogliśmy się pobawić, by po pewnym czasie uznać, że było fajnie, ale już wystarczy.



Największym plusem i zarazem elementem, który miał wyróżniać Panterę na tle pozostałych produkcji Marvela była jej multikulturowość. Przepis był prosty. Wymieszano nowoczesność z tradycyjnym kolorytem Afryki (różnobarwne stroje, koraliki we włosach, farbki na twarzy i mężczyzna mający w ustach ozdobę wielkości płyty CD) i nawet dorzucono do tego polukrowany neonami i usiany rybnymi straganami Daleki Wschód. Wszystko to miało być wizualną i kulturową ucztą dla naszych oczu i duszy. Miało oszołomić, zachwycić i poszerzyć nasze horyzonty. Całość okrył jednak bardzo szczelnie disnejowski płaszczyk, który sprawił, że wydawało się to takie znajome. Ot, kolejny produkt z tej samej półki, który różnił się jedynie kolorystyką swojego opakowania.

Tego nawet się spodziewałem i powoli zacząłem przyzwyczajać się do faktu, że wielkie Imperium Myszki Miki wszystko standaryzuje, oddając nam tę samą bajkowo-słodką atmosferę tyle, że z nowymi bohaterami. Pajęczy zmysł podpowiadał mi, że klimat siądzie i na Czarnej Panterze również odnajdziemy wyraźny znaczek Made in Disney. Mimo to T'Challa przecież już wcześniej pokazał się nam jako tajemnicza, poważna i przede wszystkim świetnie się ruszająca postać. Dlatego to na sceny walki z udziałem obrońcy Wakadny czekałem najbardziej. W tym momencie nie mogłem wręcz wyjść z szoku. I nie był on niestety spowodowany niczym pozytywnym. Na kilka tygodni przed premierą „Infinity War” będącego wisienką na torcie (mam nadzieję, że nie ostatnią) tak wielkiego filmowego projektu, jakim jest MCU, w kinach pojawia się produkcja, która swoimi efektami specjalnymi pokazuje, że komuś nie chciało się po prostu przykładać. Tłumy zebrane na uroczystości koronacyjnej kojarzyły mi się z trybunami na stadionach z gier serii FIFA. Jeżeli zaś komuś przeszkadzał źle zakryty „wąs” Supermana w „Lidze Sprawiedliwości”, to na Panterze może doznać szoku. O ile ja wydętej wargi Cavilla nie zauważyłem, to unosząca się nad kombinezonem główka Chadwicka będzie wracała do mnie w najgorszych nocnych koszmarach. Nadzieja, że zobaczę kocie ruchy głównego bohatera, równie dobre co w „Civil War” boleśnie prysła.


Moje genetycznie uwarunkowane czepialstwo będące winą bądź też zasługą rodziców, nie pozwala mi przejść obojętnie obok perełek z kategorii „cios centymetrowym pazurem zabija od razu, ale przebicie włócznią niemal na wylot pozwala jeszcze na zagranie dramatycznej sceny z równie dramatyczną pożegnalną kwestią”. Gdybym jednak chciał się na tym skupić, potrzebowałbym dodatkowego akapitu. Zamiast tego zacząłem zastanawiać się, co dobrego jest w nowym zwierzaku Marvela. Jednym z tych elementów są postaci. „Coś więcej” miała w sobie Shuri — księżniczka i główny technik Wakandy oraz równie szalony co komiczny czarny charakter Ulysses Klaude. Wybijający się później Killmonger potrzebował zaledwie krótkiej kwestii, aby całkowicie rozbić w drzazgi moje dobre wspomnienia o głównym bohaterze.

„Czarna Pantera” chyba od samego początku nie miała na celu zwalić nas z nóg, a co najwyżej niektórych nieco oczarować. Balansuje pomiędzy poważnym klimatem a żartobliwym rozładowaniem atmosfery kolejnymi sympatycznymi scenkami, nie mogą się ostatecznie zdecydować, co tak właściwie chce nam pokazać. W obliczu zbliżającego się „Infinity War” nowy film wydaje się jedynie kolorową włóczką rzuconą do zabawy po to, by na chwilę nas czymś zająć. Czym bowiem miała nas zachwycić, skoro cała magia kulturowej różnorodności upchana została w marvelowskie standardy, a fabuła składała się z doskonale znanych elementów, które aż zionęły w widza bajkowością niczym nieświeży oddech dzikiego kota. Film dał mi nieco do myślenia i dochodzę do wniosku, że nie każdy side hero powinien od razu dostawać solowy film, bo możliwe, że cała jego magia i wyjątkowość tkwi w tym, że nie skupia na sobie całej uwagi. Znajdujący się bowiem w centrum zainteresowania Czarna Pantera wyglądał jak zagubione zwierzątko oślepione światłami nadjeżdżającego samochodu. Udało mu się wyjść z tego, co prawda jedynie z drobnymi otarciami. Od Marvela w końcu z każdym filmem oczekuje się coraz więcej, a te jedynie dobre nie zapadają na dłużej w pamięć. T’Challa mimo dużej sympatii, jaką żywiłem do niego, jest przeciętny i ląduje idealnie pomiędzy filmami zapierającymi dech w piersiach a prześmianymi parodiami komiksowych bohaterów.

Ocena: 5/10


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Copyright © 2016 Redaktor Ego , Blogger