Kolejne
produkcje Marvela wywołują u mnie tak mieszane uczucia, że sam już nie wiem co
właściwie myśleć nie tylko na temat kolejnych premier, ale całego trwającego
już dziesięć lat przedsięwzięcia. Z jednej strony zostaje całkowicie oczarowany „Doktorem
Strange” czy Hollandem w roli bohatera z sąsiedztwa, a z drugiej miałem ochotę
wydłubać sobie oczy, oglądając ostatnią parodię „Strażników Galaktyki” czy
„Thora”, w którym z niemal każdego bohatera zrobiono skończonego idiotę.
Kierując się po trochu dedukcją, a po trochu amatorsko sporządzonym
matematycznym wzorem podejrzewałem, że teraz pora na coś zachwycającego. Każda
zasada ma jednak wyjątek i tym razem jest nim „Czarna Pantera”. Nie jest ona zdumiewająco
piękna i na szczęście daleko jej do przesłodzonego i przygłupiego klimatu,
który coraz wyraźniej przekrada się w kolejnych produkcjach. Zamiast pokazać
pazur i nieco powarczeć bohater z Wakandy jest uroczo przeciętny niczym słodki
kociak, z którym mogliśmy się pobawić, by po pewnym czasie uznać, że było
fajnie, ale już wystarczy.
Największym
plusem i zarazem elementem, który miał wyróżniać Panterę na tle pozostałych
produkcji Marvela była jej multikulturowość. Przepis był prosty. Wymieszano
nowoczesność z tradycyjnym kolorytem Afryki (różnobarwne stroje, koraliki we
włosach, farbki na twarzy i mężczyzna mający w ustach ozdobę wielkości płyty
CD) i nawet dorzucono do tego polukrowany neonami i usiany rybnymi straganami
Daleki Wschód. Wszystko to miało być wizualną i kulturową ucztą dla naszych
oczu i duszy. Miało oszołomić, zachwycić i poszerzyć nasze horyzonty. Całość
okrył jednak bardzo szczelnie disnejowski płaszczyk, który sprawił, że wydawało
się to takie znajome. Ot, kolejny produkt z tej samej półki, który różnił się
jedynie kolorystyką swojego opakowania.
Tego
nawet się spodziewałem i powoli zacząłem przyzwyczajać się do faktu, że wielkie
Imperium Myszki Miki wszystko standaryzuje, oddając nam tę samą bajkowo-słodką
atmosferę tyle, że z nowymi bohaterami. Pajęczy zmysł podpowiadał mi, że klimat
siądzie i na Czarnej Panterze również odnajdziemy wyraźny znaczek Made in
Disney. Mimo to T'Challa przecież już wcześniej pokazał się nam jako
tajemnicza, poważna i przede wszystkim świetnie się ruszająca postać. Dlatego
to na sceny walki z udziałem obrońcy Wakadny czekałem najbardziej. W tym
momencie nie mogłem wręcz wyjść z szoku. I nie był on niestety spowodowany
niczym pozytywnym. Na kilka tygodni przed premierą „Infinity War” będącego
wisienką na torcie (mam nadzieję, że nie ostatnią) tak wielkiego filmowego
projektu, jakim jest MCU, w kinach pojawia się produkcja, która swoimi efektami
specjalnymi pokazuje, że komuś nie chciało się po prostu przykładać. Tłumy
zebrane na uroczystości koronacyjnej kojarzyły mi się z trybunami na stadionach
z gier serii FIFA. Jeżeli zaś komuś przeszkadzał źle zakryty „wąs” Supermana w
„Lidze Sprawiedliwości”, to na Panterze może doznać szoku. O ile ja wydętej
wargi Cavilla nie zauważyłem, to unosząca się nad kombinezonem główka Chadwicka
będzie wracała do mnie w najgorszych nocnych koszmarach. Nadzieja, że zobaczę
kocie ruchy głównego bohatera, równie dobre co w „Civil War” boleśnie prysła.
Moje
genetycznie uwarunkowane czepialstwo będące winą bądź też zasługą rodziców, nie
pozwala mi przejść obojętnie obok perełek z kategorii „cios centymetrowym
pazurem zabija od razu, ale przebicie włócznią niemal na wylot pozwala jeszcze
na zagranie dramatycznej sceny z równie dramatyczną pożegnalną kwestią”. Gdybym
jednak chciał się na tym skupić, potrzebowałbym dodatkowego akapitu. Zamiast
tego zacząłem zastanawiać się, co dobrego jest w nowym zwierzaku Marvela. Jednym
z tych elementów są postaci. „Coś więcej” miała w sobie Shuri — księżniczka i
główny technik Wakandy oraz równie szalony co komiczny czarny charakter Ulysses
Klaude. Wybijający się później Killmonger potrzebował zaledwie krótkiej
kwestii, aby całkowicie rozbić w drzazgi moje dobre wspomnienia o głównym
bohaterze.
„Czarna
Pantera” chyba od samego początku nie miała na celu zwalić nas z nóg, a co
najwyżej niektórych nieco oczarować. Balansuje pomiędzy poważnym klimatem a żartobliwym rozładowaniem atmosfery kolejnymi sympatycznymi scenkami, nie mogą się ostatecznie zdecydować, co tak właściwie chce nam pokazać. W obliczu zbliżającego się „Infinity War”
nowy film wydaje się jedynie kolorową włóczką rzuconą do zabawy po to, by na
chwilę nas czymś zająć. Czym bowiem miała nas zachwycić, skoro cała magia
kulturowej różnorodności upchana została w marvelowskie standardy, a fabuła
składała się z doskonale znanych elementów, które aż zionęły w widza
bajkowością niczym nieświeży oddech dzikiego kota. Film dał mi nieco do
myślenia i dochodzę do wniosku, że nie każdy side hero powinien od razu
dostawać solowy film, bo możliwe, że cała jego magia i wyjątkowość tkwi w tym,
że nie skupia na sobie całej uwagi. Znajdujący się bowiem w centrum
zainteresowania Czarna Pantera wyglądał jak zagubione zwierzątko oślepione
światłami nadjeżdżającego samochodu. Udało mu się wyjść z tego, co prawda
jedynie z drobnymi otarciami. Od Marvela w końcu z każdym filmem oczekuje się
coraz więcej, a te jedynie dobre nie zapadają na dłużej w pamięć. T’Challa mimo dużej sympatii, jaką żywiłem do niego, jest przeciętny i ląduje idealnie
pomiędzy filmami zapierającymi dech w piersiach a prześmianymi parodiami
komiksowych bohaterów.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz