niedziela, 29 października 2017

Gabinet Strachu #2 - To nie piekło, to Holandia


Jeżeli masz na sumieniu coś naprawdę złego, możesz być pewien, że gdzieś czai się mściciel, który Cię dopadnie. Wiedz, że nie możesz czuć się bezpiecznie nawet pośród zielonych holenderskich łąk.

Gdy maniak w masce z wielkim nożem, piłą mechaniczną lub innym potencjalnie zabójczym narzędziem domowego użytku zaczyna swoje weekendowe kill & chill, zazwyczaj pada na przypadkowe i niewinne osoby (czasami po prostu głupie, ale nie robią tego chyba specjalnie). Jednak gdy ponury kosiarz ma umowę o pracę z diabłem, to wybór ofiar jest już mniej przypadkowy. W obawie przed zaszlachtowaniem w ramach brutalnej karmy można unikać pustkowi, opuszczonych budynków czy wszelkiego rodzaju skrótów przez lasy i wybrać się w bardziej spokojne miejsce, może się jednak okazać, że nawet podczas sielankowej wycieczki po holenderskich młynach można wpaść w niezłe…

Swoje na sumieniu mieli bohaterowie „Diabelskiego Młyna”, których przypadek bądź inna siła wyższa sprowadziły do niewinnie wyglądającego autokaru z równie niewinnie wyglądającym przewodnikiem. Skąd wiadomo, że mieli coś na sumieniu? W zasadzie, możemy się jedynie domyślać, że tak było. Sam film rozpoczyna się od kilkuminutowych scen. w których przedstawieni są główni bohaterowie. Urywki ich historii są jednak tak skromne, że niewiele możemy z nich wywnioskować i zaczynają rodzić się pytania. Jeżeli w tym momencie ktoś wierzy, że tajemnice poszczególnych bohaterów wyjdą na jaw w którymś z kulminacyjnych momentów i zwalą nas z nóg, to się mocno rozczaruje. Szybkim cięciem podtrzymujących kończyn zostaje pozbawiony za to jeden z uczestników wyprawy (jedyny zaskakujący moment w filmie, trudno uwierzyć, że ktoś padnie tak szybko). Wydaje się, że krótkie flashbacki z udziałem Jacksona - pierwszej ofiary, mają być jedynie zapychaczem, co zaskakuję przy trwającym zaledwie (albo aż) 80 minut filmie. W tym momencie traci się wszystkie nadzieje i nie chodzi tutaj o los bohaterów, ale o jakość filmu.

Po pierwsze, przekonujemy się, że piekielny młynarz nie będzie się ani skradał, ani straszył. Jest raczej rzemieślnikiem niż artystą w swoim fachu. Niestety żadne napięcie nie zostanie tu zbudowane, nikt nie będzie czuł spojrzenia na karku, żadne szepty czy szelesty nie wywołają dreszczy (w sumie mając dwumetrową kosę, po co się skradać). Po drugie w filmie z 2016 roku nie spodziewamy się zobaczyć efektów godnych kina lat 80. (w czasach moich rodziców pękająca gumowa głowa, była przerażająca, teraz po prostu bawi). Bardziej gumowa od rekwizytów była tylko poprowadzona historia. Legenda o ponurym młynarzu, który zawarł pakt z diabłem, okazuję się prawdą, a co za tym idzie, obdarzony jest on super mocami (między innymi ma totalnie wywalone na fabułę i logikę).



Do tej pory jednak to wszystko ma jakieś ręce i nogi (no może oprócz Jacksona) piekielny morderca i ofiary, które nie znalazły się tam chyba jednak przypadkowo (nawet mi ich w sumie nie szkoda, zasłużyli sobie). Resztek jakiegokolwiek sensu film pozbawia, umieszczony chyba bardziej dla żartu Takashi (znacie te gagi, gdy jedna z postaci nie zna języka pozostałych, ale próbuję coś wyjaśnić „Lessie chce nam powiedzieć, że, Jimmy wpadł do studni i trzeba go wyciągnąć”). O ile zły charakter sprzedający duszę siłą ciemności w horrorach jest jak najbardziej na miejscu to, o tyle Azjata odprawiający jakieś magiczne rytuały, zaklęcia i widzenia, by pchnąć akcję do przodu, bardziej pasuje do „Wojowniczek z Księżyca”.

Pośród tych wszystkich niejasności i niedociągnięć najlepszym punktem programu jest Kenan Raven wcielający się w postać piekielnego młynarza, który swoją bazę operacyjną w urokliwym zakątku Holandii wygląda naprawdę odrażająco. Postać, która swoim wyglądem może wywołać skojarzenia z rozjechanym na autostradzie małym stworzonkiem, jest jednak skutecznie spychana na dalszy plan. Wszystko za sprawą jego wspomnianych super mocy, do których można dopisać zsyłanie na swoje ofiary nieprzyjemnych wizji, co zmniejszyło jego udział w filmie jeszcze bardziej.
W filmie przyjemne dla oka są na pewno kręcone z lotu ptaka zielone rejony Holandii. Jeżeli jednak jednym z największych atutów „krwawego horroru” jest to, że możemy podziwiać ładne widoki, to znaczy, że coś tu jest mocno nie tak.

Nick Jongerius tworząc „Diabelski Młyn”, przejechał się na dość prostym i wykorzystywanym po stokroć schemacie slasherów: zebrać w jednym miejscu grupę różniących się od siebie ludzi, a potem konsekwentnie ich zabijać (kreatywność w tym aspekcie oczywiście mile widziana). Film jest słabym horrorem, bo emocji nie wywołuję prawie żadnych. Za to o wiele bliżej byłoby mu do parodii tej odmiany kina grozy, wystarczyłoby dodać kilka zabawnych dialogów i więcej kiepskich rekwizytów.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Copyright © 2016 Redaktor Ego , Blogger