niedziela, 29 października 2017

Gabinet Strachu #3 - Zimne suki nie zwiastują niczego dobrego


Co nie ułatwia opowiedzenia horroru bardziej niż przeniesienie jego akcji do przerażającego samego w sobie miejsca, takiego jak cmentarz, zakład psychiatryczny czy opuszczony dom. Buduje klimat, wykorzystując nasze skojarzeniami i lęki. Wystarczy tylko jakaś fabuła, tajemnicza siła i bezbronna niewinna ofiara. Leczy czy każdy daje radę wykorzystać potencjał takiego miejsca?

André Øvredal, twórca dość nietypowego Łowcy Trolli, niedostatecznie wykorzystał możliwości, jakie dało umieszczenie wydarzeń filmu w kostnicy. „Autopsja Jean Doe” początkowo przedstawia kryminalną zagadkę, która nieoczekiwanie i bez najmniejszego ostrzeżenia zamienia się w okultystyczno-magiczny bajzel, który pozostawia widza z wrażeniem, że przysnął chyba na zdecydowanie zbyt długo i przegapił naprawdę spory kawałek filmu.

Tommy i Austin – ojciec i syn – wspólnie prowadzą bardzo ciekawy rodzinny interes. W piwnicy swojego domu mają oni prosektorium, w którym rąbią, siekają, tną i rozcinają, a wszystko po to, by przysłużyć się miejscowej policji. Chociaż praca wydaje się niewdzięczna, obaj panowie z pewnością czują się w niej spełnieni, a Tommy stara się wyszkolić swojego syna na prawdziwego profesjonalistę, który kiedyś będzie mógł samodzielnie rozwinąć skrzydła. Ludzie ciała, nieważne w jak okropnym stanie, przed dwóją patologów to mają żadnych tajemnic. Gdy pewnego dnia, gdy w drzwiach ich zakładu pojawia się szeryf z nietypowym przypadkiem, okazuje się, że staną oni jednak przed tajemnicą, która może ich przerosnąć.


Film rozpoczyna się bardzo subtelnie, a Øvredal skupia się raczej na spokojnym budowaniu napięcia, a nie na efekciarskich efektach. Obserwując kolejne punkty autopsji przeprowadzanej przez bohaterów, zamiast rozwiązywać sprawę, pojawia się coraz więcej pytań, a nasuwające się odpowiedzi niewiele mają w sobie wspólnego z logiką. Tommy i Austin nie dają się jednak zniechęcić i wytrwale próbują znaleźć racjonalne rozwiązanie, a o to jest coraz trudniej. Wszelkie dziwne rzeczy, zaczynają dziać się bardzo powoli i są raczej umieszczone w kategorii „to nic takiego”, gdy jednak docieramy do momentu, w którym wyczekujemy czegoś mocnego, film zjeżdża do nieco niższego poziomu, próbując straszyć nas banalnym jumpscarem z udziałem… kota, by po chwili powrócić do tego, czym bawił się wcześniej reżyser (zupełnie jakby ktoś zastąpił go na chwile, gdy ten wyszedł do toalety, by zrobić mu niewinnego psikusa). Po czymś tak prostym jednak powrót do montowanej przez cały film atmosfery jest już niemożliwy. Dalsze rozcinanie zwłok zaczyna być po prostu męczące.

Jesteśmy więc w połowie filmu, a budowana aura utrzymuje się zbyt długo na stałym poziomie. Czas więc zacząć działać. Dokładnie w samym środku film zmienia zupełnie swój wydźwięk, do tego stopnia, że ma się wrażenie, że pomyliło się zupełnie kinową salę. Gasną światła, te żarówki, które się ostały, mrugają potępieńczo, wszystkie drzwi skrzypią, a na zewnątrz szaleje burza. Film zaczyna być po prostu horrorem i to zupełnie takim samym jak wszystkie inne do tej pory. Øvredal próbuję jednak utrzymać to, nad czym pracował od początku historii. Mimo że wszyscy lokatorzy prosektoryjnych szuflad postanawiają rozprostować kości, to żadnego z nich z bliska nie zobaczymy, muszą nam wystarczyć jedynie rozmywające się w cieniu i mgle niewyraźne sylwetki (niektórzy chyba jednak spodziewali się, że w kostnicy zobaczą malutką apokalipsę zombie). Okazuję się, że pomimo ich nadmiernej ruchliwości, nie stwarzają żadnego zagrożenia, co więcej znalazły chyba jakiś kąt do grania w karty, bo znikają nam zupełnie, dzięki czemu dwójka naukowców może kontynuować autopsje (to się nazywa poświęcenie dla pracy). Wydawać by się mogło, że dość racjonalni i opierający swoją pracę na nauce bohaterowie w nieco odmienny sposób podejdą do otaczających i wydarzeń (żaden jednak nie nawet nie zasugerował, że mogą być to zwykłe halucynacje). Postanawiają oni grzebać w Jene Doe dalej, przekonani, że próbuję ona coś ukryć. Zaniechując jakichkolwiek prób ucieczki jeszcze zanim nawet je porządnie podjęli.


Mimo że miejsce wybrane przez Øvredala wydaje się wręcz idealne: dość urokliwie wyglądające prosektoryjna sala czy staro wyglądające korytarze z łatwością mogły zamienić się w klaustrofobiczną pułapkę dla głównych bohaterów, jednak pomimo takiego wyboru potencjał miejsca wcale nie jest odpowiednio wykorzystany, co więcej wydaje się, że mamy do czynienia z całym kompleksem w piwnicy domu Tildenów – zagrożenie nagle znika, a powinno zagrażać nieustanie, bo w końcu znajduje się za ścianą.

Podział filmu na dwie odmienne części wyraźny jest też w postaciach, na początku obaj aktorzy dobrze odnajdują się w swoich rolach, odgrywając sympatyczne relacje ojciec-syn. Jedyną niepokojącą oznaką jest fakt, że młody Austin zamiast wyjść z dziewczyną do kina woli pogrzebać przy zimnej su... (dla Emmy powinno być to wyraźnie ostrzeżenie). Później dwójka wykształconych kolesi dostaje nagłego spadku IQ, a co najgorsze zarówno Tommy, jak i jego syn, przyjmują najbardziej, zdawałoby się absurdalną wersję wydarzeń jako pewnik, nie próbując szukać logicznego wyjaśnienia, czy po prostu wyjścia z kostnicy.

Jane Doe wyszłoby na zdrowie… na dobre, gdyby na reżyserskim stołku zasiadły dwie osoby, André Øvredal stworzył naprawdę dobre wprowadzenie i dość przyzwoicie budował w filmie napięcie, w którymś z momentów się jednak zaciął i nie wiedział jak przejść do wielkiego finału (a tego właśnie przejścia najbardziej brakowało), gdyby dołączył do niego ktoś gustujący w klimatach egzorcyzmów i okultyzmu, film do końca mógł pozostać na przyzwoitym poziomie. Zamiast tego dostaliśmy dwa różne kawałki mięsa wymieszane w prosektoryjnej lodówce, pomiędzy którymi wyraźnie brakowało sporego fragmentu, który ktoś chyba zdecydował się wyrzucić.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Copyright © 2016 Redaktor Ego , Blogger